| 
   
 |  | 
  
    | 
    
		1962
	 | 
    
    
Marek Hłasko - Ìàðåê Õëàñêî | 
   
  
    | 
						W dzień 
						śmierci Jego | 
   
  
    
	
		Mieszkaliśmy w baraku, 
		może o pięćset, sześćset metrów od morza, ale dostać się do nas było 
		ciężko; trzeba było iść poprzez piach sięgający w niektórych miejscach 
		do kolan, a potem poprzez pole porośnięte jakimiś chwastami; wysokimi, 
		kłującymi, wiecznie suchymi, tak że nawet na myśl nikomu nie 
		przychodziło, że mogłyby one zakwitać i przekwitać, jak wszystkie inne 
		rośliny w tym kraju: dzikie, kolorowe, zakwitające czasem 
		niespodziewanie w ciągu nocy i w ciągu nocy zamierające; nikt nie znał 
		nazwy tych badyli; nikomu nie było wiadome, do kogo należało to pole, a 
		w dodatku Lena, żona Griszy, twierdziła z uporem, że są tam węże, 
		chociaż ja nigdy żadnego węża nie widziałem i w ogóle ciężko mi było 
		uwierzyć, że jakakolwiek kanalia ma ochotę tam żyć - wśród piasku i tych 
		martwych badyli. Ale rozmawialiśmy zawsze o tych wężach i o tym, że może 
		one tam rzeczywiście są; więc i teraz, kiedy rozpalony autobus stanął na 
		przystanku tak gwałtownie, że wszyscy śpiący pasażerowie polecieli do 
		przodu i my - Grisza, ja i jeszcze jeden staruszek, który mieszkał obok 
		nas - wysiedliśmy, a potem szliśmy poprzez pole, gadaliśmy o wężach. 
		Była godzina piąta po południu, ale upał nie słabł; od znieruchomiałego 
		morza nie szło ani trochę wiatru, ani trochę chłodu. W tej ogromnej 
		masie wody nie było ani odrobiny rześkości - dla nas, idących górą i 
		piachem, niby skrajem końca świata. 
		- W taki upał można się najłatwiej przeziębić - powiedział staruszek 
		drepcząc koło nas. - Właśnie w taki upał. Człowiek wejdzie w cień, 
		zawieje go i koniec. Trzeba bardzo uważać. I zawsze kłaść podkoszulek, 
		panowie. 
		- Panu niepotrzebny podkoszulek - powiedział ponuro Grisza. - Panu chyba 
		tak czy owak wszystko jedno. 
		Ale była to nieprawda: ten staruszek trzymał się życia silniej niż my. 
		Miał on pewną idiotyczną ideę; jego siostrzeniec, a może zresztą 
		siostrzeniec jego żony, wyemigrował przed laty do Ameryki i był sławnym 
		reżyserem. To prawda: ten gość zrobił całą kupę dobrych filmów i miał 
		dosyć pieniędzy, żeby wytapetować te wszystkie baraki, do których 
		mieliśmy jeszcze ze trzysta metrów. I ten stary czekał; ściany swojego 
		pokoju wyklejał zdjęciami siostrzeńca: Billy przy samochodzie, Billy w 
		czasie kręcenia zdjęć, Billy z żoną, synem i dwoma smolistymi pudlami; 
		Billy w Wenecji i Billy w Kalifornii. Wiecznie pisał do niego długie 
		listy, w których skarżył się na nas, na sąsiadów, na policję i na 
		głupotę władz i taktownie dawał mu do zrozumienia, iż nie odrzuciłby 
		jego pomocy. Ale Billy rzadko odpisywał i nie przysyłał forsy; więc 
		stary dalej wycinał z gazet fotografie krępego, łysiejącego mężczyzny o 
		zimnym uśmiechu i wyklejał nimi ściany. 
		- No jak - powiedział Grisza i trącił mnie w bok. - Ma pan już 
		odpowiedź? 
		- Ach - rzekł staruszek; był już zadyszany, lecz starał się iść z nami 
		krok w krok, choć Grisza specjalnie szedł tak szybko, że i mnie było 
		ciężko. - Ta poczta. I to teraz, kiedy samoloty tak szybko latają. 
		Czytałem w gazecie, że w jakimś francuskim mieście list szedł z ulicy na 
		ulicę czternaście lat. Wszystkim się poprzewracało w głowie. Kiedyś to 
		nie było możliwe. 
		- Tak - powiedział Grisza. - Ale wie pan: te niewysłane listy to tak 
		cholernie długo idą. 
		- Pan myśli - zaczął stary. 
		- Nic nie myślę - przerwał mu Grisza. - Pisz pan dalej. I niech pan 
		załączy od nas wyrazy szacunku i poważania. 
		Jakiś pies zerwał się nagle z kupy śmieci i jazgocząc podskoczył do 
		mnie: kopnąłem go w bok, aż szczęknęło coś w jego chudych żebrach, ale 
		nie odczepił się. Leciał za mną i podskakiwał aż do moich kolan 
		jazgocząc i warcząc, a jego ślina pozostawała na badylach niby babie 
		lato; w końcu Grisza trzepnął go przez łeb kamieniem. 
		- Czyj to ten cholerny pies - powiedział. - Jeszcze mi się rzuci na 
		dziecko. 
		- Nie bój się - powiedziałem. - To mnie psy nienawidzą. Tak zawsze było. 
		Nigdy nic żadnemu nie zrobiłem, a całe życie rzucają się na mnie. 
		Podobno są tacy faceci. Kiedyś jeden buldog gonił mnie przez dwa 
		kilometry. 
		- Tak cię nienawidzą? - powiedział Grisza. 
		- I jeszcze jak - rzekłem zawstydzony, bo tak było naprawdę. - Mógłbym 
		ci opowiadać przez pół dnia, ile wycierpiałem od tych bydląt. 
		A wtedy zerwał się drugi ze środka drogi; porzucił swoją kość i leciał 
		wprost na mnie z dzikimi oczyma i włosami zjeżonymi na karku. Wył, jakby 
		się zbliżał koniec świata i jemu jednemu tylko przypadła misja 
		obwieszczenia tego smutnego faktu; zebrałem się tęgo w sobie i kopnąłem 
		go, że odleciał na środek pola niby kula; od tego kopnięcia aż mnie 
		zabolało. A potem wyły obydwa. 
		- No - powiedział Grisza. - A podobno psy czują dobrego człowieka. - 
		Popatrzył na mnie z ciekawością; dostrzegłem to w jego skośnych oczach. 
		- I zawsze tak było? - zapytał. 
		- Zawsze - powiedziałem. - Jeszcze nie było takiego, który by mnie 
		lubił. 
		Potem usiedliśmy do kolacji: Grisza, jego żona - Lena - ja, i dwuletnia 
		ich córeczka nosząca imię matki, a którą zwaliśmy Małą Lenką. Tego dnia 
		właśnie Lena otworzyła ostatnią puszkę mięsa i patrzyliśmy w milczeniu 
		na patelnię, gdzie mięso skwiercząc stawało się coraz mniejsze i 
		wyglądało coraz nędzniej. Puszka kosztowała dwa funty i sześćdziesiąt 
		piastrów; a teraz na patelni nie zostało prawie nic; ot, dwa kęsy. Kot 
		by się tym nie najadł. Milcząc spoglądaliśmy po sobie, tego mięsa prawie 
		już wcale nie było widać, a potem Lena powiedziała z rozpaczą: 
		- Nie starczy dla wszystkich. Nie umiem tego podzielić. 
		- No więc - powiedziałem. - Może teraz, kiedy cały dzień latałem z 
		Griszą za robotą, mam sobie nagle przypomnieć, że wypadło mi coś ważnego 
		do załatwienia i wyjść? Tak, Grisza? 
		- Wybacz jej - powiedział Grisza. Popatrzył na nią ciężko, a jego skośne 
		oczy zrobiły się jeszcze węższe. Potem odwrócił się do mnie. 
		- Ona jest niewinna - powiedział. - Ona nie rozumie lepiej. 
		- Nie umiem tego podzielić - powtórzyła z uporem Lena. 
		- Nie trzeba - powiedział Grisza. - Kto by tam dzielił takie gówno. 
		Wziął patelnię z blachy i kopnięciem otworzył drzwi baraku. 
		Zamachnął się szeroko i wyrzucił mięso; plasnęło w mroku i zaraz potem 
		słyszałem, jak psy rzuciły się na nie z warkotem. Siedząc przy stole, w 
		żółtym blasku lampy, wydawało mi się, iż widzę, jak żrą i jak pęcznieją 
		ich chude, wstrętne karki. Ale była to oczywiście fantazja; połknęły to 
		mięso w milczeniu, na raz; tak jak połykały wszystko, co tylko mogły 
		znaleźć na tym polu spalonym przez słońce i pełnym śmieci, które 
		przywędrowały nie wiadomo skąd i które pewnie pozostaną tam aż do końca 
		świata. 
		- No więc - powiedział Grisza stawiając patelnię na kuchni. - Kiedyś 
		pytali kozaka: co byś zrobił, żeby ciebie carem wybrali. Ja by ukrał 
		dziesiat' rublej i udrał - powiada. Nie martw się Lena. Z każdej 
		sytuacji można się wygrzebać. 
		- Ale dziecko - powiedziała Lena. 
		- I mnie nie było lepiej w jej latach - rzekł. 
		Napiliśmy się tylko herbaty i wyszliśmy przed barak - Grisza i ja - Lena 
		została wewnątrz. Usiedliśmy przed barakiem, na ciepłym jeszcze piasku i 
		paliliśmy papierosy. Na morzu rybackie statki rozrzucone szeroko w 
		półkole nawoływały się słabymi światłami. 
		- Słuchaj, Grisza - powiedziałem. - Rozmawiałem dzisiaj z jednym 
		facetem, który chce ode mnie kupić pistolet. Sprzedam mu. Na cholerę mi 
		pistolet. 
		- Nie - powiedział Grisza. - Nie sprzedawaj broni. 
		- Sprzedam - powtórzyłem. - Na cholerę mi to. 
		- Nie - powiedział. - Nie sprzedaje się broni. Zresztą to wszystko, co 
		masz. 
		Była to prawda; miałem tylko ten pistolet, który przywiozłem tu z 
		Europy, biblię i fotografię takiej jednej kurwy, którą przechowywałem 
		tylko dlatego, że była trochę podobna do innej kurwy, w której kiedyś 
		się podkochiwałem. Może być zresztą, iż kochałem ją naprawdę. Ale to nie 
		było teraz ważne; ważne było tylko to, że od dwóch miesięcy byliśmy obaj 
		bez pracy; porządne śniadanie jadłem ostatni raz w Jaffie, w więzieniu. 
		Nie umiałem myśleć o miłości; co innego Grisza, ale on był Rosjaninem, a 
		Rosjanie się nie zmieniają i do końca nic im nie jest obojętne. Ale ja 
		nie jestem Rosjaninem; było mi już wszystko jedno, a może byłem nawet 
		dalej: już poza rozpaczą i już poza gniewem. Ludzie nie wiedzą naprawdę, 
		ile obojętności jest w nich i jak bardzo obojętne może się wszystko stać 
		pewnego dnia; i dobrze, że nie wiedzą. 
		- Słyszysz - powiedział do mnie Grisza. - Znowu tutaj się szwendają. 
		- Wyciągnął rękę w mrok; widziałem ich żółte, złe ślepia zapalające się 
		i gasnące niby latarki. - Myślą, że może jeszcze coś dostaną. 
		- Nie - powiedziałem. - One tu przychodzą do mnie, tylko do mnie. 
		Przysięgam ci, Grisza. Bóg tylko jeden wie, dlaczego mnie tak 
		nienawidzą. 
		- Kto by je tam rozumiał - powiedział leniwie. 
		Palił resztkę papierosa zaciągając się głęboko i ze znawstwem; potem 
		cisnął niedopałkiem w mrok i odwrócił się do mnie. Zdawało mi się, nie 
		wiem dlaczego, że patrzy na mnie jakoś szczególnie uważnie i surowo. 
		- A broni - nie sprzedawaj - powiedział. 
		Znów odezwał się jakiś, potem zawtórował mu drugi i wyły oba do księżyca 
		- olbrzymiej, pomarańczowej bani, balansującej tuż nad spokojnym, jasnym 
		morzem. Czułem je tak, jak i one czuły mnie prawdopodobnie; czułem ich 
		spaloną słońcem sierść i ich ostre oddechy; ich wieczny głód i ich 
		wściekłość skierowaną przeciwko mnie, tylko przeciwko mnie, tak jakbym 
		ja to stworzył ten kraj o polach spalonych słońcem; o polach bez drzew, 
		bez cienia, bez dzikich zwierząt - z wyjątkiem węży i skorpionów, 
		których bali się wszyscy. Siedzieliśmy z Griszą w milczeniu; słychać 
		było szum morza, lecz wciąż jeszcze bez śladu wiatru; no i te psy 
		przebiegające w ciemności i szeleszczące ich łapy w polu pełnym śmieci. 
		I ten ich przeklęty warkot. 
		- No, no - powiedział Grisza. - Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego. 
		Może kiedyś przyłożyłeś jednemu z nich i one to w jakiś cholerny sposób 
		zwąchały. 
		- Nie - powiedziałem. - Przysięgam ci, Grisza, że nie. Nic do nich nie 
		mam. 
		Siedzieliśmy tak z godzinę może jeszcze; a potem przyjechał ten człowiek 
		swoją ciężarówką. Myśmy siedzieli na piachu przed progiem, a on wysiadł 
		z kabiny, nie zgasił nawet świateł i podszedł prosto do nas. 
		- Dobry wieczór - powiedział. 
		Stał przed nami trzymając pod pachami całą kupę butelek piwa. Nie 
		odpowiedzieliśmy mu; ni Grisza, ni ja. Mimo iż było ciemno, wiedzieliśmy 
		dokładnie, jak on wygląda; młody, zdrowy mężczyzna tuż po trzydziestce; 
		zaczynał już tyć i jego twarz rozlewała się powoli, ale wszystko to szło 
		na koszt zdrowia i młodości, nie kosztem lat; był dobrze odkarmiony i 
		koniec; gdyby miał żonę, byłaby dumna z niego. Feler w tym, że jej nie 
		miał. Zaczynał także łysieć; miał delikatne ciemię jak u dziecka, ale to 
		się widziało naturalnie tylko w dzień. Teraz pachniał za to; używał 
		jakiejś wody kolońskiej tak silnej, że człowiek miał wrażenie, że 
		zakwitło całe pole kwiatów z oleodruku. 
		- No, Grisza - powiedział. - Cóż to, nie przywitasz się? 
		- Weź swoją mordę stąd i znikaj - powiedział Grisza. - I nie przyjeżdżaj 
		tu więcej. Wiem, czego tu szukasz. 
		Butelki z piwem zadzwoniły delikatnie pod pachą tamtego; uczułem nagle 
		pragnienie, niemalże ból w gardle, i przysiągłbym, że Grisza czuł to 
		samo. 
		- Słuchaj, Grisza - powiedział tamten. - Będę miał dla ciebie pracę od 
		przyszłego tygodnia. Trzysta pięćdziesiąt funtów miesięcznie. Za Beer - 
		Schebą, chcesz? 
		- A ty będziesz tędy jeździł co wieczór - powiedział Grisza. - I 
		wstąpisz sobie czasem do mnie, żeby troszkę odpocząć. I tak trochę 
		pogadać z moją Leną. A ja będę tyrał za Beer - Schebą i posyłał jej 
		forsę, nie? - Chciał splunąć, ale butelki znów zadzwoniły delikatnie i 
		zaschło mu w gardle; zasyczał jakoś dziko i śmiesznie i to go pewnie 
		rozwścieczyło. - Ujdi ad siuda, swołocz, idi legawy pies, blat'naja 
		morda! - powiedział. 
		Nic nie widziałem; butelki szczęknęły w ciemności o kamienie i poczułem 
		nagle gorzki zapach piwa. Skoczyłem naprzód przyciskając łokcie do 
		twarzy z kolanem wysuniętym i podkurczonym niemal do brody; miałem 
		szczęście - trafiłem go w brzuch akurat w tym momencie, kiedy szykował 
		się rąbnąć Griszę jeszcze raz. Stęknął z bólu, ale nie zaszkodziło mu to 
		wiele, był to mocny chłop; widziałem, jak rzucił Griszą niby kotem, a 
		Griszy też niczego nie brakowało; teraz leciał na mnie z pięścią 
		wzniesioną do góry jak młot, ale wywinąłem mu się i znów wpadł na 
		Griszę, i potoczyli się na barak, aż ściana z dykty trzasnęła. Skoczyłem 
		na nich z tyłu; złożyłem dwie ręce i chciałem go trzasnąć w kark, ale 
		nagle jakieś ostre zęby pochwyciły mnie za nogę i to mnie zgubiło; 
		odwróciłem się bowiem, a wtedy rąbnął mnie w szczękę tak, że poleciałem 
		pod płot, w kurz, razem z całym kłębem skowyczących psów. Ten skowyt, to 
		było wszystko, co zapamiętałem; dopiero później, jak przez mgłę, doszedł 
		do mnie hałas odjeżdżającej ciężarówki. 
		Ocknąłem się po długiej chwili; Grisza trzymał moją głowę na kolanach i 
		chustką ścierał mi krew z warg. Wciąż jeszcze huczało mi w uszach, tak 
		jakbym wysiadł z samolotu po paru godzinach lotu. Oblizałem się; 
		próbowałem powstać, ale nie dałem rady; kolana ugięły się pode mną i 
		klapnąłem ciężko na ziemię. 
		- To wszystko dlatego, że ten pies ugryzł mnie w nogę, Grisza - 
		powiedziałem dzwoniąc zębami. - Straciłem orientację. 
		- Przeszło - powiedział. 
		- Inaczej dołożylibyśmy mu zdrowo - powiedziałem. - Chciałem go rąbnąć w 
		kark, a wtedy poszedłby spać. Wiesz, Grisza: obie ręce razem i tak jak 
		toporem. Nauczył mnie tego jeden gość od spadochroniarzy. Ale ten 
		cholerny pies wczepił się we mnie. - 
		Milczał, nie odpowiadał, i widziałem tylko jego twardy profil. - Tak czy 
		owak on tu już nie wróci - powiedziałem. - Szkoda. Dołożylibyśmy mu 
		zdrowo. 
		Odwrócił się nieco ku mnie; jego jasne, skośne oczy błysnęły jak u kota. 
		- Nie - powiedział. - Nie dołożylibyśmy mu. A wiesz dlaczego? Bo nie 
		dalibyśmy rady. A wiesz, dlaczego nie dalibyśmy rady? Bo dwóch gości, 
		którzy nie jedli porządnie od miesięcy, byle kto może skopać. 
		- Pomilczał chwilę. - Ale nie bój się - powiedział. - On tu wróci. Wróci 
		tu jeszcze raz. Ale potem już nigdy więcej. 
		Podniósł się; pomógł i mnie wstać. Otworzył drzwi i wepchnął mnie do 
		baraku, a wtedy w żółtym, ostrym świetle dojrzałem jego prawą część 
		twarzy: opuchnięty policzek i obrzydliwie podbite, wybałuszone oko. 
		A potem jeszcze długo, leżąc już w ciemności na swoim łóżku, widziałem 
		jego rozbitą twarz; zapadałem w sen i powracałem z powrotem przywołany 
		obrazem jego twarzy. Wciąż jeszcze huczało mi w głowie i wciąż twarz 
		jego powracała z ciemności; przypomniałem sobie nagle jednego Niemca, 
		który miał wytatuowaną na ramieniu twarz kobiecą, a pod nią bluźnierczy 
		napis: wszystko przemija prócz oblicza Twego. To były święte słowa, ale 
		ten Niemiec służył we francuskiej marynarce handlowej, a przedtem 
		przeszedł z Rommlem pustynię i niewiele sobie robił ze świętości świata 
		tego. Lecz mnie się zdawało, iż była to nie wytatuowana twarz kobieca, 
		lecz twarz Griszy, taka jaką zobaczyłem przed godziną; rozbita i 
		opuchnięta, z okiem szyderczo wybałuszonym. Nie mogłem wciąż jeszcze 
		zasnąć; słyszałem, jak Lena płacze i wymyśla mu, iż zmarnował całą kupę 
		mięsa; nie odrobinę, która sczezła w naszych oczach na patelni, lecz 
		właśnie całą kupę, którą można by było jeść Bóg jeden wie jak długo; i 
		słyszałem, jak go błagała, żeby dał jej spokój i odsunął się z tą swoją 
		straszną twarzą; a potem, już u progu snu mego, usłyszałem, jak pokonał 
		jej opór i jak Lena płacze z upokorzenia; więc jeszcze pomyślałem sobie, 
		że Grisza to silny chłop, i że to był przypadek - to, co zdarzyło się 
		przed godziną, i jakoś tak wsłuchałem się przyjemnie w ten jej płacz i 
		zasnąłem. 
		Następnego dnia rano ogoliliśmy się nieco później niż zwykle; Grisza 
		podlepił sobie oko plastrem, zjedliśmy po talerzu płatków owsianych z 
		margaryną; Grisza ucałował małą Lenę - ciepłą jeszcze od snu i 
		rozgrymaszoną - i wyszliśmy z baraku. Ten staruszek, który miał 
		siostrzeńca w Ameryce, czekał już na nas. Wyglądał schludnie; był 
		pięknie ogolony, nosił na szyi coś w rodzaju apaszki, a jego krótkie 
		spodenki były starannie zaprasowane - myśmy przy nim wyglądali jak dwaj 
		z piekła w naszych brudnych spodniach khaki i przepoconych koszulach. 
		Stary trzymał w ręku list. 
		- Panowie będą przechodzić koło skrzynki pocztowej - powiedział. - 
		Zróbcie mi panowie tę grzeczność - i podał mi ten list, gruby i ciężki; 
		pisał go pół nocy pokasłując i wycierając łzy. Chciałem go już wziąć, 
		ale Grisza powstrzymał mnie. 
		- My idziemy do Haifskiej szosy - powiedział. - Tam nie ma żadnej 
		skrzynki po drodze. Musi pan się sam pofatygować. 
		Stary odszedł niezadowolony, a ja popatrzyłem na Griszę. 
		- Dlaczego, na litość Boga, do Haifskiej szosy? - powiedziałem. - Po co 
		mamy iść trzy kilometry, kiedy tutaj autobus podjeżdża pod nos? 
		- No i co z tego - rzekł Grisza. - Nie wiedziałem, że masz coś pilnego 
		do załatwienia. Można się czasami przejść; przed dziewiątą i tak nikogo 
		nie złapiemy. 
		- Ale to trzy kilometry, Grisza. 
		- Właśnie - powiedział. - Taki spacer uspokoi twoje skołatane nerwy. 
		Poszliśmy przez pole, do szosy, a potem szliśmy brzegiem morza przez 
		ogromną pustą plażę, na której nikogo jeszcze nie było, czystą i piękną, 
		a potem znów wdrapaliśmy się na górę, skręcili na lewo i szliśmy poprzez 
		dzielnicę, w której mieszkali tylko dyplomaci - były to małe, schludne 
		domki schowane wśród tych fantastycznie kwitnących drzew; przed furtką 
		każdego z tych domków stały butelki z mlekiem; czasem trzy, a nawet 
		cztery, z czego można było się domyślić, że mają całe chmary dzieci. 
		Było mi trochę głupio ze względu na małą 
		Lenę i zerknąłem na Griszę; widziałem, że też patrzy na te butelki z 
		mlekiem, ale udawał, że go to nic nie obchodzi. Miałem ochotę wziąć 
		kamień i porozbijać je wszystkie - systematycznie, na zimno i niczego 
		nie tłumacząc. Ale nie mogłem sobie na to pozwolić; jechaliśmy, aby 
		wykombinować jakąś możliwość - tego dnia, jak i każdego innego dnia od 
		dwóch miesięcy. 
		Przy którymś z tych domków, w którym powinny mieszkać raczej lalki niż 
		ludzie, takie to wszystko było schludne i grzeczne, Grisza zatrzymał 
		się. Wyciągnął z kieszeni blaszane pudełko z wizerunkiem brodatego 
		kapitana. Ni stąd, ni zowąd usiadł pod samym płotem opierając się o 
		niego plecami i wyciągnął nogi aż na środek drogi. 
		- Siadaj - powiedział. - Zapalimy. 
		Usiadłem trochę dalej, na kamieniu; było dopiero po siódmej, a kamień 
		przygrzał mnie już porządnie w tyłek. Grisza dostrzegł to i uśmiechnął 
		się. 
		- Co jest - powiedział. - Boisz się, że przewrócisz im ten cały interes? 
		Też by się nic nie stało. 
		- Ja tam nie lubię, żeby ktoś mordę nade mną rozdzierał - powiedziałem. 
		Ale usiadłem koło Griszy i też oparłem się o sztachety. Zapaliliśmy i 
		było od razu lepiej. Siedziałem rozwalony obok Griszy i myślałem sobie, 
		iż w tym kraju niewiele potrzeba, żeby cieszyć się życiem. Z początku, 
		kiedy tu przyjechałem, zdawało mi się, że nie lubię tego kraju. Ale 
		potem, kiedy go już trochę poznałem, pomyślałem sobie, że się pomyliłem. 
		Pomyłka polegała na tym, że kochałem ten kraj, sam o tym nie wiedząc. I 
		nigdy go nie przestanę kochać; tych pól, nad którymi unoszą się i kręcą 
		pióropusze wody, pomarańczowych lasów pachnących tak pięknie, że 
		człowiek boi się w to uwierzyć; i łagodnych wzgórz Galilei, i tych 
		małych miasteczek, do których zjeżdża się nagle i w których Arabowie 
		potrafią mówić dziesięcioma językami; jednakowo źle, z jednakową 
		łatwością i powagą. Wierzę, że tam mieszka Bóg i że nigdy stamtąd nie 
		odszedł. I będę w to wierzył nawet wtedy, jeśliby ten kraj spotkało 
		dziesięć nowych nieszczęść, bo tylko tam Go czułem. Przyszła mi ochota, 
		aby to wszystko nagle powiedzieć Griszy, ale kiedy obróciłem się ku 
		niemu, myślałem, że serce pęknie mi z przerażenia; oblałem się potem, a 
		jednocześnie w gardle zrobiło mi się tak sucho, jak gdybym nigdy na tym 
		świecie kropli wody nie wypił. 
		Przede mną stał pies; ogromny jak cielę, tylko że wyglądał strasznie: 
		niby diabeł, rogów mu tylko brakowało. Był cały czarny jak smoła i 
		kudłaty, łapy miał grube, a zębów mogłem się domyśleć w jego 
		kwadratowej, obrośniętej paszczy. Znałem te psy; był to brodacz 
		monachijski, rzadki okaz, ogromnie drogi; czasami używa się tych psów do 
		polowania, ponieważ potrafią dobrze chodzić po wodzie, a ci figlarze z 
		SS używali ich podczas wojny jako psy policyjne - były groźniejsze od 
		wilków i bokserów. Widziałem kiedyś, jak jeden taki skoczył na 
		człowieka, wprost do gardła, i powalił go na ziemię rozdzierając mu cały 
		bark jednym chwytem paszczy. 
		- No - powiedziałem do Griszy. - Dalszego ciągu nie będzie. 
		A teraz pies taki stał przede mną o dwa kroki i kręcił swoim krótkim 
		ogonem. Nie ruszyłem się; papieros sparzył mnie nagle w rękę i bałem się 
		upuścić go na ziemię; czekałem, aż sam się wyśliźnie. Delikatnie 
		podkurczyłem nogi pod siebie, aby w tym momencie, kiedy pies skoczy mi 
		do gardła, móc go zrzucić. Ale on nie ruszał się; czekał, jakaś mucha 
		przeleciała mu przed nosem i kłapnął niedbale paszczęką. Potem zbliżył 
		swój mokry, kwadratowy nos do mojego policzka i obwąchał mnie starannie, 
		nawet trącił mnie nieco. Nie ruszałem się i to go widocznie zdumiało; 
		trącił mnie swoją grubą, kosmatą łapą raz i drugi; bawiło go to widać; 
		wreszcie odskoczył o krok i zaszczekał potężnym basem, a wtedy 
		zobaczyłem jego ogniście czerwony język. Wreszcie odbiegł w podskokach 
		wciąż jeszcze odwracając ku mnie kosmatą paszczę; tak jakbym mu sprawił 
		zawód, że nie zareagowałem na jego zaczepki. Rzuciłem się do Griszy. 
		- Czegoś nie wziął kamienia, durniu - powiedziałem. - Trzeba go było 
		trzepnąć w łeb i koniec. Widzisz, że pies chce mnie gryźć, a ty siedzisz 
		i patrzysz. 
		- Trzeba było to samemu zrobić - powiedział Grisza. - Dokładnie to samo: 
		wziąć kamień i trzepnąć go w łeb. 
		- Bałem się poruszyć. 
		- A ja to co? Ja się też bałem. 
		- Skąd się ten drań tutaj wziął? - powiedziałem. - Jeszcze w życiu nie 
		widziałem takiego ogromnego psa. 
		- Ładny pies - powiedział Grisza. Był wyraźnie zły, i pomyślałem sobie, 
		że pewnie wstydzi się swojego tchórzostwa. Popatrzył na mnie z boku. - 
		Gdyby cię tak chwycił swoimi zębami - powiedział - to... 
		Pokręcił głową, nie dokończył; znów popatrzył w bok ze złością, wyraźnie 
		unikając mego wzroku, i znów pomyślałem sobie, że się wstydzi. Zrobiło 
		mi się go żal. 
		- No, no, Grisza - powiedziałem. - Idziemy dalej. Nic się przecież w 
		końcu nie stało. 
		- Nic - powiedział Grisza. 
		Szliśmy do autobusu, a ten drań biegł za mną; nie za nami, nie za 
		Griszą, ale właśnie za mną - tego byłem pewien. Nie odwracałem się, a 
		byłem przekonany, że w pewnym momencie skoczy na mnie z tyłu i 
		przygniecie mnie do ziemi. Raz nawet trącił mnie na przystanku i kiedy 
		wreszcie nadjechał autobus i wsiedliśmy, to biegł jeszcze spory kawał za 
		tym starym pudłem i szczekał. Jakiś człowiek stojący koło mnie 
		powiedział z podziwem: 
		- Ładnego ma pan psa. 
		- Pewnie - powiedziałem ocierając pot. - Cholernie ładny pies. Mogę go 
		panu sprzedać. 
		- Broń Boże - przestraszył się. Ale rozważał coś w sobie; to było widać. 
		Wreszcie zapytał: - Co on potrzebuje zjeść? 
		- Dwie butelki szampana i puszkę kawioru - powiedział Grisza. - Ale 
		będzie pan przynajmniej spokojny o żonę; już on jej przypilnuje. 
		- Chamstwo! 
		- To nie pytaj się pan! 
		- Pan pewnie nowy tutaj? 
		- Tak - powiedział Grisza. - Ale siedziałem już w więzieniu za pobicie. 
		Wcale nie było tak źle. 
		Ten człowiek obraził się; począł głośno opowiadać zwracając się przy tym 
		do wszystkich, że kiedyś było tutaj inaczej, że kiedyś ludzi się tutaj 
		szanowało; a nawet można było zostawiać otwarte mieszkania i wszystko 
		człowiek zastawał na miejscu. Kraty poczęto wstawiać dopiero po 
		ostatniej wojnie, kiedy przyjechali nowi emigranci. On sam, osobiście, 
		kopał tu drogi i cierpiał na malarię, podczas gdy 
		Grisza zażerał się w Europie jak u Pana Boga za piecem; potem Grisza mu 
		powiedział, żeby tamten przesłał mu rachunek za swoją malarię, to on 
		zobaczy, co dla niego można zrobić, a w końcu jakiś żołnierz stojący 
		koło mnie i słuchający tego wszystkiego obojętnie - opalony i muskularny 
		- zapytał mnie, dlaczego my, Żydzi, musimy się zawsze kłócić. 
		Powiedziałem mu, że nie wiem, i tak dojechaliśmy do Tel - Avivu. Kiedy 
		wysiadałem z autobusu, łydki drżały jeszcze pode mną i powiedziałem do 
		Griszy: 
		- Nigdy już nie pójdę tą drogą. Następnym razem ten drań mi nie 
		podaruje. 
		Na ulicy King George zobaczyliśmy tego faceta, o którym wiedzieliśmy, że 
		ma chody i może wystarać się nam o pracę. Siedział w małej kawiarni i 
		zajadał coś, czego lepiej było nie identyfikować. 
		Z ustami pełnymi jedzenia poinformował Griszę, że teraz szczególnie 
		ciężko o jakąkolwiek pracę, że przyjechało dużo nowych emigrantów i też 
		nie wiadomo, gdzie ich poupychać. Przestał mówić i skończył także jeść; 
		czekał przez chwilę, patrząc na nas niewinnym wzrokiem, a potem znów 
		napchał sobie usta jedzeniem i powiedział, że bardzo mu przykro widzieć 
		dwóch młodych ludzi chodzących bez pracy, ale kiedy on tu przyjechał, 
		nie było nic prócz malarii i walk z Arabami i jakoś to przeżył. 
		- Jazda - powiedział Grisza. - Ile chcesz i jaką robotę możesz załatwić. 
		Nie będę tu stał i słuchał twojego mlaskania. 
		Przełknął olbrzymi kęs i powiedział bez zająknienia: 
		- Trzysta funtów. 
		- Nie więcej? - zapytałem. 
		- Trzysta - powiedział. Wskazał na mnie palcem. - Dla was obu. Załatwię 
		wam stałą pracę. 
		- Trzysta funtów - powiedział Grisza. - A ile będziemy zarabiać? 
		- Osiem i pół funta dziennie - powiedział. - Taka jest stawka. 
		- To wypada po jakieś dwieście dwadzieścia funtów na miesiąc, jak dobrze 
		pójdzie - powiedział Grisza. - Dwieście dwadzieścia funtów za cały 
		miesiąc tyrania. A ty chcesz trzysta. 
		- Ja chcę? - zdumiał się tamten. - Ja chcę zjeść swoje śniadanie do 
		końca. To wy chcecie. Najlepiej dla was będzie, jak pójdziecie do biura 
		pośrednictwa pracy. Oni was już urządzą. - Uniósł palec i wskazał na 
		rozbitą twarz Griszy. - Coś podobnego - powiedział. - Miałeś wypadek? 
		- Nie - rzekł Grisza. - Bawiłem się z dzieckiem. 
		Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem koło niego. Odsunął nieco swój 
		talerz. 
		- Dobrze - powiedziałem. - Dostaniesz swoje trzysta funtów. To kiedy 
		możemy zacząć? 
		- Kiedy - powtórzył. - Jutro. Dzisiaj zapłacicie, a ja wam dzisiaj 
		jeszcze wszystko załatwię. Jutro możecie zacząć. 
		- Słuchaj pan - powiedziałem. - Ja i mój kolega widzieliśmy po raz 
		ostatni trzysta funtów na reklamie loterii państwowej w kinie. Musimy 
		przepracować miesiąc, a potem dostaniesz pan swoją forsę. Zgoda? 
		Wyciągnąłem do niego rękę; czekałem chwilę, a potem Grisza z całej siły 
		uderzył mnie w rękę i ręka moja odskoczyła w bok. 
		- Jeszcze się spotkamy - powiedział Grisza. 
		- Pewnie - rzekł tamten. - Zawsze możemy się spotkać, kiedy będziecie 
		mieli trzysta funtów. 
		To było wszystko; poszliśmy przed siebie; można było już właściwie 
		wracać do domu, ale chodziło o Lenę: baliśmy się wrócić do domu o 
		godzinie dziesiątej rano i powiedzieć, że niczego nie udało się nam 
		załatwić. To by było głupio; trzeba było wracać już po czwartej, razem z 
		ludźmi powracającymi z pracy i udawać zmęczonych całodzienną bieganiną. 
		Chyba nic tak nie męczy, jak udawanie zmęczenia - w pewnych sytuacjach. 
		Mieliśmy przed sobą parę godzin czasu; poszliśmy naszą zwykłą drogą - w 
		kierunku morza. 
		- On nie jest zły - powiedział do mnie Grisza. - Ale on nie rozumie 
		inaczej. - Pomilczał chwilę. - Tak jest pewnie ze wszystkimi - rzekł. 
		- Ale w mordę to mu chciałeś dać. 
		- Pewnie - rzekł. - Nie jemu jednemu. 
		- Słuchaj, Grisza - powiedziałem. - On chce trzysta funtów. 
		Sprzedamy moją spluwę. Weźmiemy za nią sto dwadzieścia, może ze sto 
		czterdzieści funtów, a resztę dopożyczymy. Damy mu te trzysta funtów i 
		koniec. Za dzień, dwa zaczniemy pracować i wszystko będzie OK. 
		- Nie - powiedział. - Nie sprzedawaj broni. 
		- I na cholerę ci ten pistolet? - powiedziałem wściekły. - Do czego 
		będziesz strzelał? 
		- Coś się musi znaleźć - powiedział Grisza. - A może ten swołocz niczego 
		nie potrafi załatwić? Może jemu się tylko śni nasza forsa. I co wtedy? A 
		jak on pryśnie z naszą forsą, to gdzie go będę szukał? 
		Mało takich cwaniaków w życiu widziałem? Chryste Panie, widziałem ich 
		dosyć. Zaczekaj. 
		- Wydaje mi się, że już czekam troszeczkę - powiedziałem. - Ale ty 
		Grisza masz żonę. I małą Lenę. 
		- Ożeń się też - powiedział. - Przynajmniej obaj będziemy w jednakowej 
		sytuacji. A to ukoi twoją duszę. 
		- Właśnie idę się żenić - powiedziałem. - Ale tylko na trochę. 
		Pożegnaliśmy się przy morzu; on zszedł na plażę, a ja poszedłem w 
		kierunku ulicy Jaarkon, aby znaleźć pewną dziewczynę. Nie było to 
		zresztą takie trudne; ujrzałem ją już z daleka: siedziała na tarasie 
		brudnej kawiarni i paliła papierosa w taki sposób, że nawet pięcioletnie 
		dziecko nie miałoby wątpliwości, czym się trudni. Była jednak 
		rzeczywiście ładna i to komplikowało sprawę. Komplikowało - bo człowiek 
		jej żałował. Mnie tam nigdy nie żal kurew, bo kurwą nie można zostać, 
		trzeba się nią urodzić i umrzeć, a reszta na ten temat to kiepska 
		literatura. Więc nigdy ich nie żałowałem i przypuszczam, że dlatego mnie 
		lubiły. Słyszałem, jak zwierzały się łzawym głosem ze swego życia różnym 
		mniej lub więcej pijanym idiotom; a potem opowiadały to sobie i zdychały 
		przy tym ze śmiechu. One w ogóle lubią opowiadać. I mają co. A przy tym 
		można się łatwo domyślić, kiedy kłamią, i to sprawia satysfakcję: 
		rodzonej żonie człowiek chce wierzyć, kiedy oświadcza, że dentysta zajął 
		jej pięć godzin czasu; a w dodatku nie może sobie przypomnieć, na jakiej 
		ulicy znajduje się jego zakład. Z nimi tego nie ma. Ale tej jednej 
		żałowałem, bo była rzeczywiście piękna. I nic na to nie poradzę. A w 
		dodatku żyłem już z nią od paru miesięcy i byłem jej winien całą kupę 
		forsy; więc może stąd brała się ta świeżość uczuć. Może. 
		- No i jak - powiedziała, kiedy usiadłem już koło niej na 
		nieprawdopodobnie brudnym wyplatanym krzesełku i zapaliłem papierosa. - 
		Nic? 
		- Nic - powiedziałem. 
		Napiłem się czegoś okropnego i słodkiego ze szklanki stojącej przed nią; 
		kelner przyniósł mi piwo Gold Star, które piłem tu zawsze i zawsze na 
		jej rachunek; napiłem się trochę tego gorzkiego, mocnego piwa i od razu 
		było mi lepiej. Kelner zmrużył do mnie oko, co oznaczało, że poważa mnie 
		i mój mądry stosunek do życia; i co oznaczało również, że on sam także 
		chętnie zostałby alfonsem, ale z niewiadomych sobie samemu przyczyn nie 
		może się na to zdecydować; a potem odszedł. Ona sama piła to swoje 
		słodkie paskudztwo; nie wiem, co to mogło być, ale nigdy jeszcze czegoś 
		takiego nie próbowałem. 
		- Więc co - powiedziała Ewa. - Chcesz pojechać ze mną do Jerozolimy? 
		- Nie - powiedziałem. - Spróbuję jeszcze. Uśmiechnęła się. 
		- Nie dostaniesz żadnej pracy - powiedziała. - Po pierwsze, jesteś 
		turystą i nie masz pozwolenia pracy. Po drugie, nie znasz prawie wcale 
		języka. Nikt cię nie przyjmie, to jasne; a zresztą takich jak ty jest tu 
		dużo. Nie od rzeczy byłoby wspomnieć, że w dodatku niczego nie umiesz. 
		- Pracowałem przez pięć lat jako kierowca - powiedziałem. - I to na 
		gorszych samochodach jak tutaj. Potrzeba mi tylko pracy, Ewa. Nie 
		zapomniałem tego. 
		- W tym kraju każdy jest kierowcą - powiedziała. - I taką pracę akurat 
		najciężej dostać, bo to jest jeszcze najlepiej płatne. 
		O tym wiedziałem i bez niej, że kierowcy żyją tutaj jak królowie i 
		zarabiają najwięcej. Ten drań, który wczoraj mnie i Griszy nakładł po 
		mordzie, też był przecież kierowcą; zgrzytnąłem zębami, kiedy 
		przypomniałem sobie o tym. 
		- Chcesz jeszcze mówić na ten temat? - zapytała Ewa. - Bo mogę ci 
		jeszcze powiedzieć, że tu jest więcej kierowców jak samochodów. - Znów 
		napiła się tej nieodgadnionej cieczy odrzucając słomkę. - No więc? 
		- Nie - powiedziałem. - Nie pojadę z tobą, Ewa. Kelner podszedł i 
		powiedział do niej: 
		- Jeden taki tutaj chciałby z tobą pogadać. Siedzi z tyłu. 
		- Powiedz mu, że jestem zajęta - powiedziała. Nie odwróciła się nawet, 
		aby spojrzeć w jego stronę; była najładniejszą prostytutką w tym kraju i 
		mogła sobie pozwolić na to, aby nie odwracając głowy stracić dwadzieścia 
		funtów. Zresztą mógł poczekać; jeśli już koniecznie chciał, to wiedział 
		zapewne, że lepszej nie znajdzie. - Nie chcesz być alfonsem - 
		powiedziała. - Co? 
		- Nie - powiedziałem. Ale dodałem szybko: - Kocham cię. Kocham cię, ale 
		nie chcę tego. Jeszcze spróbuję. Muszę w końcu dostać jakąś pracę. - 
		Zabrzmiało to wszystko jakoś słabo; więc raz jeszcze z męką w głosie 
		powiedziałem denerwując się przy tym za tego faceta z tyłu: 
		- Kocham cię. 
		- A jak tam Grisza? 
		- A tak, żyje. - I nagle powiedziałem bez wstępów: - Słuchaj, Ewa. 
		Potrzeba mi trzysta funtów. Mogę dostać robotę i mam takiego jednego, 
		który to może załatwić. Ale ten swołocz chce wszystko od razu. 
		- Pojedź ze mną do Jerozolimy - powiedziała. - To wszystko. I nie mów ze 
		mną o pieniądzach. - Wyjęła z torebki banknot funtowy i położyła go na 
		stoliku, choć rachunek nie mógł wynosić więcej jak sześćdziesiąt 
		piastrów. - Chodź - powiedziała. 
		Ale ja siedziałem uparcie; ja tam nie lubię pytać i Bóg mi świadkiem, że 
		nigdy nie lubiłem. Czekałem, aż ona się domyśli. Powiedziała do mnie: 
		- Nie bój się, z nikim jeszcze nie byłam. 
		Wyszliśmy; ten, który siedział za nami, sapnął ze złością, ale nie 
		poruszył się; był twardy, chciał czekać. Jemu było wszystko jedno: 
		pierwszy czy drugi. Mnie nie. Już nie chodziło o nic, tylko o to, aby 
		być pierwszym tego dnia. Taka była między nami umowa i to mi Ewa 
		przysięgła w pewnym burdelu, naszego pierwszego dnia, podmywając się 
		przy tym z wdziękiem kocicy. Może bym nawet z nią pojechał do 
		Jerozolimy, bo sama myśl, żeby być sutenerem akurat w Świętym 
		Mieście wydawała mi się świeża, ale znałem Ewę zbyt dobrze. 
		Wiedziałem, że ładowałaby mi się do łóżka po dniu swojej ciężkiej pracy 
		i żądałaby ode mnie tego, żebym się z nią cackał jak z prawiczką; tak 
		właśnie, ponieważ one oczyszczają się w ten sposób. Niestety. Pod tym 
		względem one wszystkie są takie same; i dla nikogo nie robią wyjątku. 
		To ciężki kawałek chleba i one są twarde; twardsze od żon i córek, i 
		naszych matek. Ile razy szedłem z Ewą, zawsze musiałem iść główną ulicą, 
		chociaż tłumaczyłem jej, że o wiele przyjemniej iść bocznymi uliczkami i 
		że rosnące tam palmy przypominają mi Palermo. Ale to jej zupełnie nie 
		obchodziło, gdzie tam; uwieszona u mojego ramienia przepychała się wraz 
		ze mną poprzez tłum; przystawała przy oknach wystawowych i czytała 
		jadłospisy wywieszone przed restauracjami, tak żeby wszyscy widzieli, że 
		i ona ma swojego i że pogarda świata jest czymś, z czego można się 
		śmiać, jeśli się ma swojego Cyrenejczyka. A tym Cyrenejczykiem byłem ja. 
		Powtarzam: to twardy chleb; trzeba mieć dobre zęby i krew. Ja tam nigdy 
		nie mogłem się połapać, z iloma ona była w łóżku; z pięcioma, 
		dziesięcioma czy z dwudziestoma, a ona zawsze poznawała, kiedy skoczyłem 
		sobie w bok. Myślałem o tym wszystkim idąc ulicą Ben - Jehuda o godzinie 
		dwunastej w południe, przy czterdziestu stopniach upału; i cholera mną 
		trzęsła. Dopiero później, w hotelu, wrócił mi dobry humor. Lubiłem na 
		nią patrzeć, kiedy zrzuciła już z siebie te kolorowe szmaty i chodziła 
		po kamiennej posadzce paląc papierosy - jednego za drugim. Była zgrabna 
		jak kot i wiedziała o tym. Długie nogi, piersi jak u Murzynki i anielska 
		twarzyczka. Tylko oczy miała ponure, złe; tak jakby przeklęła wszystko i 
		wszystkich. Dobrze się przy tym nazywała: Ewa. Leżałem na czystym, 
		szeleszczącym prześcieradle i patrzyłem na nią; byłem już dobrze 
		zmęczony, a to dobrze świadczy na jej korzyść; niewiele kobiet potrafi 
		człowieka zmęczyć przy czterdziestu stopniach upału, a w dodatku 
		człowieka, który porządnie nie jadł od dwóch miesięcy. 
		- Chamsin idzie - powiedziała do mnie Ewa. 
		Wstałem; okręciłem się prześcieradłem i podszedłem do okna. 
		Rzeczywiście: morze ściemniało, a zakurzone drzewa na ulicy były 
		nieruchome, jak z gipsu, drzewa i ich cienie; wszystko zamierało. Ludzie 
		przemykali pospiesznie starając się przechodzić pod niskimi markizami 
		sklepów. 
		- To może potrwać i pięć dni - powiedziałem. Patrząc przed siebie, w 
		ulicę, Ewa powiedziała: 
		- Jedź ze mną do Jerozolimy. 
		- Nie. 
		- Zdechniesz tutaj. 
		- Nie. Nie zdechnę. 
		Wróciła na łóżko. Położyła się i założyła ręce pod głową. Zamknąłem 
		okno; podobno tak lepiej, kiedy chamsin nadciąga. Lepiej, ale też można 
		zwariować. Raz jeszcze spojrzałem na ulicę; stąd, z czwartego piętra, 
		czułem ciepło asfaltu. 
		- Nigdy jeszcze nie byliśmy w tym pokoju - powiedziałem. - Dlaczego nie 
		powiedziałaś portierowi, żeby nam dał nasz zwykły pokój na pierwszym 
		piętrze? 
		- Ach - powiedziała. - Tam naprzeciwko mieszka taka stara panna. Wiesz, 
		nieśmiała entuzjastka życia płciowego. Ja tam nie lubię nikomu sprawiać 
		radości za darmo. 
		- Tu jest ładniej - powiedziałem. - Widać połowę miasta. I morze. I 
		Jaffę. 
		- W Jerozolimie jest jeszcze ładniej - powiedziała Ewa. - A o dwunastej 
		w południe słychać, jak z meczetu zwołują wiernych na modlitwę. - Nagle 
		zmieniła ton. - Ale ty nie chcesz jechać, co? Nie ma o czym mówić? 
		- Nie - powiedziałem. 
		- Boisz się żyć z kurwą - powiedziała - bo ci się zdaje, że możesz 
		kiedyś mieć coś lepszego. Ale to nieprawda. Nie będziesz miał innej. 
		Wszystkie są kurwami i wy wszyscy jesteście klientami. To jest miłość. 
		Ale ty nie będziesz klientem. Będziesz alfonsem. A zresztą co ci za 
		różnica. 
		One wszystkie czują się w obowiązku wypowiadania swoich myśli w sposób 
		najbardziej ponury, nie rozumiejąc, że nikogo to nie interesuje. Mózgi 
		ich pozostają dziewicze; to tak, jakby los chciał im zrekompensować coś 
		niecoś. Zauważyłem także, że lubią strasznie mówić o śmierci i 
		pogrzebach; i są przekorne jak dzieci w tym myśleniu o śmierci, o swoim 
		ciele spoczywającym wśród kwiatów, i o łzach koleżanek. 
		- Potrzeba mi trzystu funtów, Ewa - powiedziałem. - Pożycz mi, albo daj. 
		Grisza ma dziecko i żonę. Chodzi o dziecko. 
		- Ładna jest żona Griszy? - zapytała mnie Ewa. 
		- Bo ja wiem? Chyba ładna. 
		- No to przyprowadź ją jutro razem z Griszą - powiedziała. - I niech się 
		trochę lepiej ubierze. A wieczorem będziecie mieli trzysta funtów. Ja 
		jej pomogę. Mnie też pierwszy raz pomogła taka jedna jak ja. 
		- Jeśli mnie kochasz - zacząłem. 
		- Dam ci w Jerozolimie - powiedziała. - Nie trzysta. Trzy tysiące. Może 
		nawet więcej. Będziesz sobie w dzień chodził pływać, a wieczorem 
		pójdziemy się bawić we dwójkę. Ale w Jerozolimie. 
		- Grisza by ją zabił - powiedziałem. 
		- Ale na mnie to się Grisza zgodzi, co? On jest twoim dobrym 
		przyjacielem, on się nawet nie zapyta, skąd masz, żeby cię nie urazić. 
		On kocha swoją żonę, ty kochasz mnie - cóż to dla ciebie za różnica. 
		- Bierzesz mnie na dietę, Ewa, co? - powiedziałem. 
		- Kocham cię - powiedziała. - Kurwy też kochają. Zapytaj się żony 
		Griszy, jak nie wierzysz. 
		No i już, takie one są. Jeśli się przy czymś uprą, to nie ma na to 
		ratunku. Dla nich życie to prawdziwy dramat, one się nie nudzą. 
		- To już nie mówmy o tym - powiedziałem. Leżałem koło niej; znów 
		ogarniało mnie gorąco i z całej siły starałem się zapomnieć o tym 
		tłustym, spoconym i cierpliwym człowieku, który na nią czekał. - Jestem 
		twoim pierwszym - powiedziałem cicho. A ponieważ nie odpowiedziała, 
		krzyknąłem prawie: - Pierwszym. Pierwszym, jakiego miałaś. Pierwszym w 
		twoim życiu. 
		Milczała; z całej siły uderzyłem ją w twarz raz i drugi, a wtedy 
		powiedziała: 
		- Tak. 
		Potem Ewa odeszła, a ja zdrzemnąłem się trochę. Obudził mnie głos zza 
		ściany; to jakiś pobożny człowiek modlił się głośno. Leżałem w milczeniu 
		i starałem się zrozumieć jego słowa. Musiał być to stary człowiek; 
		słyszałem, że modlitwa go męczy, często brakowało mu słów. Było w tym 
		coś strasznego i coś naprawdę wzniosłego, i leżąc bez ruchu wiedziałem 
		już, że nie zapomnę tego dnia i tej modlitwy zza ściany, głosu starego 
		człowieka, którego nigdy nie widziałem i nie zobaczę. Na dworze musiało 
		być okropnie: czułem teraz chamsin i tutaj, w pokoju; brakło mi tchu, a 
		moje serce waliło ciężko. Niebo ściemniało, a morze było nieruchome jak 
		stal. Wszyscy byli zmęczeni i pełni rozpaczy; wszyscy, którzy 
		przyjechali tutaj, i ci, którzy się tutaj urodzili. Nie było dla nikogo 
		wyjątku: ciemność i gorąc położyły się nad tym krajem; nad jego morzem i 
		pustynią. Zdarzało się, że umierały zwierzęta i ptaki; ludzie umierali 
		prawie zawsze. 
		Zasypiając znowu, pomyślałem sobie, iż właśnie w taki dzień umierał 
		Jezus. Nawet tego nie oszczędziło mu niebo; więc może On jeden, jeden 
		jedyny przeszedł swoją drogę naprawdę aż do końca. Nie miałem już nic, 
		ani niczego, ani nikogo; ale mogłem przynajmniej o tym myśleć leżąc 
		tutaj, na tym łóżku, w tym dusznym pokoju, do którego dobijał się już 
		parę razy portier, ponieważ potrzebował go dla innych mężczyzn i innych 
		kobiet; i byłem szczęśliwy, że mogłem o Nim myśleć w dzień śmierci Jego. 
		Nikt mi nie mógł tego zabronić. Nikt. 
		Ani mnie, ani nikomu innemu; gdziekolwiek bym poszedł i czymkolwiek bym 
		został. I dlatego wszystko przeminie prócz oblicza Jego. 
		I znów następnego dnia rano Grisza uparł się, żeby iść do autobusu aż do 
		Haifskiej szosy. 
		- Ale ten pies, Grisza - powiedziałem. - Przecież ty wiesz, jak to ze 
		mną jest. Rzuci się na człowieka takie bydlę i koniec. Ty będziesz się 
		śmiał, ale ja mam dosyć curesów. 
		- Ej tam, pies - powiedział. - Po pierwsze, nic ci nie zrobił. Wstyd w 
		ogóle mówić takie głupstwa. Ja tam lubię przejść się rano. 
		Pomyślałem sobie, że może rzeczywiście go nie będzie, a wczoraj to tylko 
		przypadkiem się tam napatoczył. Ale był: stał na środku drogi dokładnie 
		o tej samej godzinie co wczoraj, zupełnie jakbyśmy się przedtem umówili 
		telefonicznie. Chciałem skręcić w bok, ale zobaczył mnie. Przybiegł w 
		podskokach; stanął na tylnych łapach i położył mi swoje ciężkie pazury 
		na ramionach. Sam już nie wiedziałem, co robić; zdobyłem się na odwagę i 
		poczochrałem go po brzuchu. To mu się spodobało; zawarczał radośnie; 
		polizał mnie tym swoim ognistym jęzorem; a potem poszedł za nami do 
		autobusu. 
		- Wiesz co, Grisza - powiedziałem. - Zdaje się, że ten pies mnie lubi. 
		On jeden wśród miliarda psów. To dobry znak dla nas. 
		- Nie taki dobry, jak ci się zdaje - powiedział. 
		- Dlaczego? 
		- Swołocz pies - powiedział leniwie Grisza. Uśmiechnął się krzywo. - 
		Najwięcej to mi żal szakali - powiedział. 
		- Czemu? 
		- Bo one nigdy się stąd nie wydostaną - rzekł. Pogroził psu pięścią. 
		- A on stąd wyjedzie - powiedział. - I zawsze będzie mu dobrze. 
		- Dlaczego ten pies ma stąd wyjechać? - zapytałem; tego dnia po raz 
		pierwszy pomyślałem sobie, że Grisza zwariował. - Dlaczego ten pies ma 
		stąd wyjechać i skąd ty wiesz takie rzeczy? 
		- Wiem - powiedział Grisza. 
		W urzędzie pośrednictwa pracy powiedzieli Griszy, że jeszcze nic dla 
		niego nie mają, ale żeby się nie niepokoił. Potem znów poszliśmy w 
		kierunku morza i umówiliśmy się na autobus o szóstej. Wziąłem od Griszy 
		parę papierosów i poszedłem szukać Ewy. Nie było jej w kawiarni; ten mój 
		kelner przyniósł mi butelkę piwa i odszedł. Nie upłynęło nawet pięć 
		minut, jak podszedł do mnie jakiś. 
		- Chciałem z tobą porozmawiać, kolego - powiedział. 
		Usiadł; wiedziałem od razu, z kim będę mówił. Musiał mieć swoje 
		dziewczyny; i musiał się już tym trudnić od wielu lat. Nauczyłem się już 
		ich poznawać i nigdy nie dam się oszukać, nawet gdyby któryś z nich 
		podszedł do mnie w szatach kardynała. Oni mówią tonem jakiejś zawodowej 
		dyskrecji; przy tym przylepiają się człowiekowi do twarzy. 
		- Ewa to twoja pani - powiedział. - Prawda? Chodzi dla ciebie? 
		- Może i tak - powiedziałem. - Ale o co chodzi? 
		- Jest interes - powiedział. - Można zarobić ładne parę groszy. A ty 
		przecież potrzebujesz pieniędzy, kochanie. 
		Już wiedziałem, o co chodzi; roześmiałem się. 
		- Chcesz, żebym wpakował Ewę na trochę - powiedziałem. - Tak? 
		- Właśnie - powiedział. - Ewa mieszka w Jerozolimie. Niech ona chodzi w 
		miasto tam, gdzie mieszka. To nie sztuka pojechać autobusem do Tel - 
		Avivu i tam łapać gości, bo każdemu wolno się zakochać i pójść do hotelu 
		z dziewczyną. Nie? 
		- Tak - powiedziałem. - Ale ja już jestem w tym wieku, że dla mnie 
		najprzyjemniejsza część gry miłosnej to żarcie. Możesz ze mną nie mówić 
		na ten temat. 
		- Właśnie - powiedział, jakby nie słysząc zupełnie tego, co mówię. - I 
		do takiej dziewczyny trudno się przyczepić. A potem ona wraca sobie 
		spokojnie do Jerozolimy, tam gdzie nikt nie wie albo mało kto, i udaje 
		porządną. Ale co mają robić nasze dziewczyny? Te, co chodzą tutaj? 
		- Cholera mi do waszych dziewczyn - powiedziałem. - Na tym świecie 
		wszyscy chcą się rżnąć. Starczy i dla waszych. 
		- To nie tak - powiedział. - To nieładnie, że tak myślisz, kochanie. Ty 
		na przykład w zeszłym roku pracowałeś przez pięć miesięcy na budowie bez 
		pozwolenia na pracę i nikt cię nie ruszył, chociaż wszyscy wiedzieli. 
		Dlaczego przestałeś tam pracować? 
		Wyciągnąłem do niego swoją prawą dłoń; w tysiąc dziewięćset 
		czterdziestym czwartym roku trafiła mnie kula zabierając kawałek kości, 
		a potem w tym samym miejscu złamałem ją. Nie mogłem zacisnąć pięści; nie 
		mogłem dźwigać niczego ciężkiego; a teraz on trzymał moją dłoń w swojej 
		mocnej, gorącej ręce i oglądał ją uważnie. 
		- Musisz postarać się o lekką pracę - powiedział. 
		- Dziękuję ci, że to mówisz - rzekłem. 
		- Pomogę ci - powiedział. 
		- Ewa mi pomoże - rzekłem. - A te wasze będą miały przez ten czas 
		okazję, żeby zeskrobać sobie odciski z tyłków. 
		Położył mi rękę na ramieniu. 
		- Ewa jest jak każda z nich - powiedział. - Jak one wszystkie, kiedy 
		zaczynają. Jej się zdaje, że pewnego dnia znajdzie frajera, który się z 
		nią ożeni; wezmą tę forsę, którą ona wytyłkowała, i zapomną. 
		Ale przecież ty nie jesteś tym frajerem, nie? Ty się z nią nie ożenisz, 
		nie będziesz z nią razem żył, a jeśli nie, to grosza od niej nie 
		zobaczysz. To nie jest interes dla ciebie. Zostaw to. - Znów położył mi 
		rękę na ramieniu. - Nikt nie jest alfonsem dla przyjemności - 
		powiedział. - Ale jak się raz człowiekowi noga powinie, to już będzie 
		jechał na tyłku przez całe życie. Zostaw to. Ty mi załatwisz z Ewą, a ja 
		ci dam parę funtów, to będziesz miał z czego żyć przez parę miesięcy. I 
		zaczepisz się pomału przy jakiejś pracy. Zostaw to, proszę cię. - 
		Patrzył na mnie ciężkimi, podpuchniętymi oczyma i uśmiechał się. - Ja ci 
		daję tylko szansę - powiedział. - Bo jak nie ty, to kto inny. Każdy to 
		dla mnie zrobi. 
		Ale ja widzę, że tobie więcej potrzeba. Możesz się jeszcze przy czym 
		innym zaczepić i będziesz jadł swój chleb. A Ewa tak czy tak tutaj 
		chodzić nie będzie. 
		- Co jej zrobicie? - zapytałem. 
		- No cóż - powiedział. - Zrobimy jej. To co trzeba. Ale ty już z tego 
		nic nie będziesz miał. 
		Dźwignął się ciężko; w ogóle był ciężki, opasły, ale wyglądał na 
		porządnego chłopa. Na pewno miał żonę i dziecko; i na pewno ktoś go 
		kiedyś kopnął i już się nie pozbierał. 
		- Przyjdź kiedyś wieczorem - powiedział. - Napijemy się, pobawimy się. 
		Jak chcesz, pójdziemy do kina. - I wyznał nagle bezradnie: - Bo ja lubię 
		kino. Za kino wszystko oddam. No to przyjdź, jak się namyślisz - 
		powiedział. - Ja siedzę zawsze w tej kawiarni przy morzu - pokazał mi 
		ręką. - Zapytaj o Ben - Ami, a jakby mnie nie było, to poczekaj trochę. 
		- I nie żal ci Ewy? - powiedziałem, żeby go trochę podrażnić. - Taka 
		młoda, ładna dziewczyna, a ty ją chcesz wpakować do pudła. Nie żal ci 
		jej? 
		Pochylił się ku mnie; poczułem jego oddech mocny od piwa i papierosów. 
		Ale był to oddech zdrowego człowieka. 
		- Żal - powiedział. - Żal. Więcej niż tobie. Ty przecież nie jesteś 
		alfonsem. Dla ciebie to na raz. A dla mnie na zawsze. 
		Odszedł. Czekałem jeszcze godzinę albo trochę więcej, ale Ewa nie 
		zjawiła się tego dnia. Powiedziałem kelnerowi wskazując na pustą butelkę 
		po piwie, że żona zapłaci, i kelner wykonał uspokajający ruch ręką; 
		znaczyło to, że wszystko w lokalu jest do mojej dyspozycji. Lubiłem ten 
		lokal; tu poznałem Ewę przed ośmioma miesiącami. Pamiętam jak dziś: 
		siedziała przy stoliku obok grającego pudła, a ja tutaj, na tarasie. 
		Wiedziałem, że to prostytutka, ale strasznie mi się podobała. Nie miałem 
		w kieszeni więcej jak dwa funty, ale postanowiłem spróbować. Podszedłem 
		do niej. 
		- Chodź ze mną - powiedziałem. 
		- Dokąd chcesz iść? 
		- Nie wiem. Chyba do hotelu. 
		- Zapłacisz za hotel? 
		- Nie - powiedziałem. - Na pewno nie. 
		- Dlaczego? - powiedziała Ewa. - Tu już tak jest, że mężczyzna płaci za 
		hotel. Nie wiesz o tym? 
		- Wiem - powiedziałem. - Pewnie, że wiem. Ale ja w ogóle nie mam 
		pieniędzy. Ja wcale nie chcę iść z tobą za pieniądze. Przecież chyba 
		tego nie powiedziałem. 
		Popatrzyła na mnie i wtedy po raz pierwszy dobrze zobaczyłem jej oczy; 
		ponure jak u nocnego ptaka. Wiedziałem już przedtem, że to histeryczka; 
		myślałem że rąbnie mnie w głowę butelką albo coś w tym stylu. Ale nic 
		takiego się nie stało. Ona po prostu patrzyła na mnie, a ja stałem i 
		uśmiechałem się. 
		- A więc - powiedziała. - Na miłość? 
		- Tak - rzekłem. - Dokładnie tak. 
		- I ty mówisz to poważnie? 
		- Jak najbardziej - rzekłem. 
		Coś jakby zapaliło się w jej oczach. Wtedy myślałem, że mi się tylko tak 
		zdaje, a dziś wiem to na pewno. 
		- Ty wiesz, co ja robię? 
		- Wiem. 
		- I nie przeszkadza ci to? 
		- Pewnie, że mi przeszkadza - powiedziałem. - Ale wolno mi się w kimś 
		kochać, nawet jak coś przeszkadza. Zawsze zresztą coś przeszkadza. 
		- Dobrze - powiedziała. 
		No i poszliśmy. Poszliśmy najpierw na spacer, tą drogą, która prowadzi 
		do Jaffy - spokojną ulicą, gdzie zawsze młodzi żołnierze uczą się 
		prowadzić samochód; zjedliśmy obiad w Jaffie w takim jednym barze, w 
		którym dają dopiero co złowione ryby, a potem wróciliśmy do Tel - Avivu 
		i Ewa zaprowadziła mnie do jednej starej wiedźmy, u której wynajmowała 
		na dzień pokój; tam właśnie przychodzili jej klienci. Ewa poszła do 
		pokoju, a ja z wiedźmą siedziałem w kuchni i słyszeliśmy wszystko, co 
		się dzieje za ścianą. Tak mnie urządziła; myślała widocznie, że 
		zażartowałem sobie z niej i chciała mi dać szkołę. Niewiele się tam za 
		tą ścianą działo, ale przyjemne to nie było. Nie. 
		- Co pan taki chudy? - powiedziała do mnie ta wiedźma. - Co, pan ma może 
		suchoty? 
		- Nie - powiedziałem. 
		- Pan tak wygląda. Mój brat tak wyglądał. Miał osiemnaście lat i już 
		umarł. 
		- Jaka szkoda - rzekłem. - Ale pani się trzyma dobrze. 
		- Dobrze - zawarczała. - Mam obustronną przepuklinę. Oni mnie chcą 
		operować, ale ja się nie daję. 
		- Niech się pani nie daje - powiedziałem stanowczo. Spojrzała na mnie 
		podejrzliwie. 
		- A dlaczego nie? 
		Wtedy wyszła Ewa; ten gość mył się w toalecie i parskał jak koń. 
		Pomyślałem sobie, że jak będzie jeszcze gwizdał arię torreadora, to 
		chyba nie wytrzymam i dam mu w zęby. Ewa miała na sobie nie zapięty 
		szlafrok i wtedy po raz pierwszy ujrzałem jej nogi. Usiadła mi na 
		kolanach. 
		- No i co? - powiedziała. 
		- Ano nic - rzekłem. - Tak sobie gawędzimy z tą panią. 
		- Pocałuj mnie - powiedziała cicho; a ten gość wciąż jeszcze parskał w 
		toalecie. Pocałowałem ją; lecz oczy jej były otwarte, cały czas otwarte, 
		i miałem takie wrażenie, jakby ktoś oglądał twarz moją przez mikroskop. 
		Potem przyszedł następny; znowu targowali się za ścianą; i słyszałem, 
		jak Ewa mówiła specjalnie głośno, abym i ja mógł to słyszeć. Ona 
		proponowała mu, żeby poszedł do własnej matki, a on płaczliwym głosem 
		upierał się przy dwudziestu pięciu funtach. Wreszcie się zgodzili. 
		- Pan to chyba nie silny - powiedziała starucha mierząc mnie pogardliwym 
		spojrzeniem. - Chory pan chyba też, tylko pan nie chce powiedzieć. Już 
		ja to widzę. 
		- Gdzie pani to widzi? 
		- Ano tak - powiedziała. - Po wszystkim. Z moim bratem też tak było. 
		Nawet pan podobny. 
		- Ach, mój Boże - powiedziałem. - To straszne. Ale wtedy nie było 
		lekarstw. 
		- Co tam lekarstwa - powiedziała. - Ja mam przepuklinę, to i lekarstwa 
		nie pomagają. 
		- Niech pani się zoperuje. 
		- Co tam operacja - zawarczała znowu. - Mam siedemdziesiąt lat. Niedługo 
		umrę. 
		- Ach, Boże - przeraziłem się. - Niechże pani nie mówi takich rzeczy. To 
		straszne. 
		Tamci za ścianą skończyli i Ewa znów wyszła do mnie. Tym razem 
		pocałowałem ją sam; i tym razem zamknęła już oczy. Ta starucha poszła 
		zmienić prześcieradło i słyszałem, jak wymyśla temu nieznajomemu 
		mężczyźnie, a on tymczasem łaził na rękach po pokoju szukając czegoś, co 
		mu wypadło. 
		- No - powiedziała Ewa. - Kochasz mnie? 
		- Pewnie - powiedziałem. - Jak będziesz chciała, to z tym skończysz. 
		- I ty możesz to wytrzymać? 
		- Nawet nie wiesz, ile można wytrzymać - powiedziałem. Słyszałem coś 
		takiego poprzedniego dnia na kowbojskim filmie z Allanem Laddem. Ponuro 
		wbiłem wzrok w maselniczkę stojącą na stole i jeszcze raz powtórzyłem: - 
		Nikt nie wie, ile można wytrzymać. 
		Potem znów siedziałem z tą wiedźmą, a ona opowiadała mi o tym, że już 
		przed pięcioma laty wycięli jej pół żołądka, czy nawet trzy ćwierci, i 
		że ona musi często chodzić do toalety, a goście Ewy przeszkadzają jej w 
		tym, i że „co oni tam robią”. Mógłbym jej łatwo na to odpowiedzieć; i 
		właściwie do dzisiaj nie wiem, dlaczego jej tego nie wytłumaczyłem. A 
		potem ten trzeci poszedł i Ewa znów wyszła. Tym razem nie chciała, abym 
		ją całował. Zaczęła płakać; zsunęła się z moich kolan i płakała leżąc na 
		podłodze; i nigdy przedtem ani potem nie słyszałem już takiego płaczu. 
		Tak płakaliby chyba tylko umarli, którym przyszłoby zmartwychwstać i żyć 
		po raz drugi. Ta stara znów zmieniała prześcieradła, a Ewa wciąż jeszcze 
		płakała leżąc nago na kamiennej posadzce. Patrzyłem na zegar; minęła 
		godzina, potem druga. Wreszcie Ewa powiedziała do mnie: 
		- Nigdy nie myślałam, że będziesz mógł to wytrzymać. Nigdy. Podniosłem 
		ją i jakoś tam otarłem jej twarz. Ja też przedtem nigdy nie myślałem, że 
		tyle można wytrzymać; Chryste Panie, nigdy nie myślałem, że jestem taki 
		dzielny i że tak wiele cudzego nieszczęścia potrafię znieść. 
		Popatrzyłem na pustą butelkę po piwie, machnąłem kelnerowi ręką i 
		poszedłem nad morze. Nie znalazłem tam Griszy; stary Rosjanin, który 
		miał tam kiosk, powiedział mi, że Grisza poszedł już, ale jeszcze wróci. 
		Rozebrałem się i położyłem na piasku; było gorąco, chamsin trwał już 
		drugi dzień, fale nie podpływały pod betonowe nadbrzeże - tak jak działo 
		się to zazwyczaj o tej porze roku. Ludzie pochowali się do domów; nikt 
		się prawie nie kąpał - tylko ja i jeszcze paru turystów, którzy nie 
		dawali za wygraną i leżeli bezwładnie w piekielnym słońcu przykrywszy 
		głowy płachtami „New York Herald Tribune” i „Jewish Chronicle”. Nie 
		lubiłem ich; byli wrzaskliwi i natarczywi; wyglądali śmiesznie w swoich 
		ubraniach z tropiku przy ludziach urodzonych tutaj: pięknych kobietach i 
		mężczyznach o atletycznej budowie, poważnych i skromnych, którzy 
		pracowali ciężko, potrafili się bawić jak dzieci i umierali w milczeniu 
		na wszystkich granicach Izraela. Patrząc na tych i tamtych, trudno było 
		uwierzyć, że należeli do jednego narodu. Przypuszczam, że ci, urodzeni 
		tutaj, także nie bardzo w to wierzyli i nie dziwię im się. Codziennie 
		ginęli na granicy młodzi żołnierze; ciągle o tym czytałem i słyszałem. 
		Wierzę w to, że jeśliby kiedyś ten naród spotkało nieszczęście, to 
		wrogowie ich weszliby do pustego kraju: bez mężczyzn, bez kobiet i bez 
		dzieci. Ci, urodzeni tutaj, mieli poczucie tragizmu swego losu, ale 
		nigdy o tym od nich samych nie słyszałem; i dlatego tym ciężej było 
		mnie, obcemu, pętać się po tym kraju bez pracy i ze świadomością tego, 
		że nie jestem tu potrzebny w żadnej sytuacji i okolicznościach; i że 
		nikt tu na mnie nie liczy. Gdzie indziej nie myślałbym wcale o tym. 
		Grisza przyszedł około trzeciej; rozebrał się i skoczył do wody - jemu 
		jednemu chciało się pływać w taki dzień, kiedy człowiek godzinę myślał 
		nad tym, czy warto się przewrócić z jednego boku na drugi. Nie widziałem 
		nigdy silniejszego chłopa od Griszy: był szczupły, prawie chudy, ale jak 
		z żelaza. Ciężko byłoby go dobić; chyba tak jak z kotem; a przecież 
		wczoraj, pomyślałem sobie, tamten sponiewierał nas, jak chciał. Grisza 
		wyszedł z morza błyszczący od wody, z dymiącą głową, i położył się obok 
		mnie. 
		- Napiłbyś się? - zapytał. 
		- Pewno, żebym się napił - powiedziałem. - Ale zjadłbym coś przedtem. 
		- To nie wchodzi niestety w rachubę - powiedział Grisza. - Mogę 
		wykombinować od tego starego z kiosku butelkę koniaku. Ale do jedzenia 
		tam nic nie ma. Zresztą po co ci jeść? Będziesz szybciej pijany, kiedy 
		rąbniesz sobie na czczo. U nas, w Odessie, chłopcy pili czasami wódkę z 
		gorącą zupą, żeby się szybciej zaprawić. 
		- U was w Odessie - powiedziałem. - Spróbuj. 
		Podniósł się; ja dalej leżałem w ciepłym piasku, nawet nie spojrzałem za 
		nim. Słyszałem tylko ich głosy. Grisza zaczynał z bardzo daleka, jak 
		człowiek wyspecjalizowany w pożyczkach; jak wybitny artysta, który 
		wierzy sobie i temu, że w swoim dziele będzie miał wiele do powiedzenia 
		- eksponował temat, powoli i wytwornie. 
		- Gorąco dzisiaj - mówił Grisza. 
		- Ano, gorąco - potwierdził stary. 
		- Ale u nas w Odessie - mamie też i tak bywało - mówił Grisza. Bo ten 
		stary też był z Odessy. 
		- Czto - że ty - oburzył się stary. - Gdzieś ty widział coś takiego? 
		Oddechu złapać nie można. 
		- Pić się chce - delikatnie poddał Grisza. 
		- A tam, pić - powiedział stary. - Lepiej nie pić w chamsin. Wypijesz 
		szklankę, dwie, zaczniesz - a potem skończyć nie można. Zdrowia szkoda, 
		mówię ci. 
		- Dajcie butelkę, zapłacę wam w tygodniu. 
		- O, nie - powiedział stary. - Ty wiesz, Grisza, jak to u mnie 
		powiedziane: sierioznyj szczot - haroszaja drużba. U mnie na kredyt nic 
		nie ma. 
		- Zmienili was tutaj, wuju - mówił z goryczą Grisza. - Was by już ludzie 
		nie poznali w Odessie. 
		Zamknąłem oczy, przestałem słuchać; znałem zresztą ich teksty. Zawsze 
		kończyło się na jednym: stary wybuchał straszliwymi przekleństwami i 
		dawał Griszy na kredyt. Kląć to oni potrafili obydwaj i wypowiadali 
		swoje teksty z namaszczeniem, z powagą, nie przerywając jeden drugiemu, 
		niby dwaj wytrawni aktorzy w teatrze. Rosjanie mają poczucie własnej 
		malowniczości i to jest w nich piękne. 
		Potem Grisza położył się koło mnie i nalał w szklanki. Stary krzyczał 
		jeszcze z kiosku, że to grzech oszukiwać swojego ziomka, a potem 
		zamilkł. Koniak przeszedł przez moje gardło jak ogień; wzdrygnąłem się, 
		ale następna szklanka poszła już lepiej. Teraz nie chodziło już o nic; 
		spokój był we mnie i spokój był wokół mnie; nieruchome morze, 
		przydymione słońce i nieruchomy cień palm z nadbrzeża; nie istniało nic 
		poza bezwładem i udręką tej ziemi palonej słońcem i nie chronionej ani 
		odrobiną wiatru. 
		- Ten chamsin może potrwać i pięć dni - powiedziałem do Griszy. - Tak mi 
		to jakoś wygląda. 
		- Kiedyś było już osiem. 
		- No i co? 
		- Nic - powiedział. - Przetrzymało się. Zresztą nad morzem nie jest 
		jeszcze tak strasznie. 
		- Nie - powiedziałem. - Są ludzie, którzy go podobno nie czują. 
		- Nie bój się, poczują - powiedział Grisza. - Pobędą tu przez parę lat, 
		to poczują. Ja też z początku nie czułem. Z każdym tak. Do tego się 
		człowiek nigdy nie przyzwyczaja. 
		- On umarł właśnie w taki dzień - rzekłem patrząc na słońce skryte poza 
		mgłą. 
		- Kto? 
		- On. 
		Wypiliśmy znowu; ci poprzykrywani płachtami „New York Herald Tribune” i 
		„Jewish Chronicle” patrzyli na nas ze zgorszeniem: nie pasowało im to do 
		obrazu, który przywieźli tutaj w swoich sercach. Grisza zauważył to: 
		wyszczerzywszy zęby machał do nich ręką zapraszając do butelki, ale oni 
		udawali, iż go nie dostrzegają: leżeli na swoich leżakach biali i 
		drętwi, niby ryby wyrzucone przypływem, i cierpieli w słońcu. 
		- Pamiętasz Małpiego Kapitana? - zapytał mnie nagle Grisza. 
		- Pewnie, że pamiętam - powiedziałem. - Poznaliśmy go przecież w 
		Ejlacie. 
		- A jego statek pamiętasz? 
		- Pamiętam. To była taka spacerowa trumna, na której pojechał po małpy 
		do Abisynii, czy gdzie tam. No więc? Co z nim? 
		- Nic - powiedział Grisza. - Pytałem się dzisiaj o niego. Przepadł razem 
		ze swoim statkiem. 
		- A małpy? - zapytałem leniwie. - Małpy też przepadły? Wiedziałem, że 
		miał przywieźć te małpy, ale nie mogłem sobie przypomnieć po co. Zdaje 
		się, że dla jakichś doświadczeń czy coś w tym rodzaju. W każdym razie 
		było to malownicze. 
		- Nie wiadomo w ogóle, czy dojechał - powiedział Grisza. 
		- Na pewno dojechał - rzekłem. 
		- Skąd wiesz? 
		- Wiem - powiedziałem. - I zabrał te małpy. Dopiero w powrotnej drodze 
		rozpieprzył się razem ze swoim statkiem. A teraz wiosłuje sam z 
		powrotem. Ale nie tak bardzo sam. Uratował bowiem ładunek. I teraz 
		płynie sam z małpami, bo miał za to obiecaną forsę, a małpy robią mu 
		tysiące psikusów. Ale on nie daje za wygraną. Jest z nimi sam na sam 
		wobec wieczności. I płynie. Tylko mu się klepki poprzesuwały w móżdżku i 
		od czasu do czasu czuje, jak mu ogon rośnie. Ale nie daje się losowi. 
		Takim powinien być człowiek. 
		- Słuchaj - powiedział nagle Grisza. - Ty nie sprzedałeś spluwy? 
		- Nie. 
		O szóstej wracaliśmy do domu przez nasze pole; i naturalnie ten 
		staruszek dreptał koło nas - ten, który miał siostrzeńca Billy'ego w 
		Stanach. Opowiadał nam, jak Billy zaczynał: od biedy, z niczego, nie 
		mając na kawałek chleba, a dzisiaj jest kimś, z którym każdy musi się 
		liczyć. Billy przysłał mu swoje najnowsze zdjęcie i stary pokazał je 
		mnie i Griszy: Billy siedział upozowany jak „Myśliciel” Rodina i tłusty 
		podbródek przepływał mu fałdą między palcami. Na dworze było 
		czterdzieści pięć stopni i pomyślałem sobie, że dużo bym dał za to, żeby 
		w taki dzień spotkać Billy'ego i strzelić go w pysk bez żadnych 
		wyjaśnień. Wtedy właśnie to wielkie auto przejechało tuż obok pokrywając 
		nas rdzawym kurzem. 
		- To on - powiedział Grisza. 
		- Jesteś pewien? - zapytałem głupawo. 
		Nie odpowiedział mi; miał prawo mi nie odpowiadać - w piekle poznałbym 
		ten samochód - wielki, amerykański White o dziesięciu kołach - i jego 
		kierowcę, który zawsze w czasie jazdy wysuwał nonszalancko nogę w 
		sandale. Oczy Griszy zwęziły się jeszcze bardziej, twarz mu skrzepła; 
		milczeliśmy, nawet ten stary się przymknął; tylko psy szły półkolem za 
		mną jak zwykle - najeżone, warczące cicho i nieprzerwanie, pełne sobie 
		tylko wiadomej nienawiści. 
		Weszliśmy do baraku; Lena stała przy kuchni, a mała Lena siedziała na 
		łóżku trzymając w jednej ręce bułkę z kiełbasą, a w drugiej tabliczkę 
		czekolady. Grisza nic jeszcze nie powiedział; spojrzał tylko na Lenę i 
		ona od razu zrozumiała. 
		- Przyniósł dziecku czekoladę - powiedziała. - I coś do zjedzenia. 
		Miałam może nie wziąć? 
		Grisza podszedł do małej; delikatnie wziął z jej rąk czekoladę i bułkę. 
		Mała Lena rozbeczała się od razu. 
		- Idź, przejdź się z dzieckiem - powiedział do mnie. 
		Stałem niezdecydowany. Widziałem twarz Leny i jej błagalne spojrzenie; 
		myślała, że wszystko zależy ode mnie. 
		- Idź, przejdź się z dzieckiem - powtórzył cicho Grisza. Podszedł do 
		mnie i uderzył mnie lekko w pierś. - Przecież powinieneś wiedzieć, że 
		nie samym chlebem człowiek żyje - powiedział. - Ty, katolik. 
		Popatrzyłem na niego, ale on mnie nie dostrzegał. Wziąłem małą na ręce i 
		wyszedłem. Zeszliśmy nad morze, ale i tu także było pusto. Ta mała Lena 
		ważyła już coś niecoś i było mi trochę ciężko i niewygodnie; postawiłem 
		ją ostrożnie na piasku. 
		- No, Lena - powiedziałem. - Zrób sobie jakiś zamek z piasku. Albo dom. 
		- Nie chcę - powiedziała płaczliwie. - Chcę do domu. 
		- Ej, tam, do domu - powiedziałem. - Taka duża panna. Przejdziemy się 
		trochę. 
		- Do domu - powtórzyła uparcie. 
		Nie miałem jej czym zabawić; gdybym miał forsę, to mógłbym jej 
		przynajmniej kupić lody albo coś w tym rodzaju. Rozglądałem się 
		bezradnie, a nagle pewna myśl wpadła mi do głowy. 
		- Chodź, Lena - powiedziałem. - Pokażę ci psa. 
		- Nie chcę psa. 
		- Ale on jest wielki jak niedźwiedź - powiedziałem. - Jak Michajło 
		Michajłowicz. Bo on jest naprawdę niedźwiedziem. Tylko wygląda tak 
		trochę jak pies. Chcesz? 
		- Niedźwiedzia chcę - powiedziała mała Lena. 
		- No to chodź. 
		Wziąłem jej małą łapkę i poszliśmy brzegiem morza. Piasek chrzęścił pod 
		naszymi stopami; przeszliśmy obok łodzi rybackich, niedbale 
		zabezpieczonych, i sieci porzuconych przez nich - im także było dość 
		chamsinu. Spojrzałem na niebo; nic nie wskazywało na to, że chamsin 
		przejdzie do jutra, złamie się - jak mówili tutejsi. Niebo było jak 
		przydymione, ciemne i morze leżało martwe, bezszelestne, niby na zawsze 
		pokonane. Przypomniałem sobie nagle, że kiedyś pewna kobieta powiedziała 
		do mnie: „chciałabym być jak morze, żyć wiecznie”. Ona mogła tak myśleć; 
		ona, której tu nigdy nie było. 
		- Daleko jeszcze? - zapytała mała Lena. 
		- Już blisko - powiedziałem. - Nie wstyd ci pytać? Twój tata jest 
		lotnikiem; pomyśl, ile on w życiu kilometrów przeleciał. 
		- Ale już nie lata - powiedziała chytrze. 
		- No to będzie latał. 
		- Kiedy? ścisnąłem jej rączkę. 
		- Sama go o to zapytaj - powiedziałem. 
		Znów szliśmy wśród szeregu domków, w których powinny mieszkać lalki. 
		Zobaczyłem go; zobaczyliśmy się nawzajem w jednej chwili. Podbiegł do 
		mnie, a właściwie skoczył potężnym susem, jakby go wystrzelono z 
		katapulty. Mało by brakowało, a przewróciłby mnie; ledwo się zdążyłem 
		zaprzeć nogami w ziemię. 
		- To właśnie on - powiedziałem. - Michajło Michajłowicz. 
		- Jaki wielki - powiedziała. 
		- No pewnie - rzekłem. - To niedźwiedź. - Wziąłem w ręce jego gorący łeb 
		i powiedziałem mu cicho: - Ty jesteś jedynym psem, który mnie lubi, co? 
		Ty, jeden jedyny. O, nie myśl, broń Boże, że jestem pijany. Wypiłem 
		trochę z Griszą, ale to nic nie znaczy. Jak będę miał kiedyś forsę, to 
		przyjdę tutaj i ukradnę cię. I zwiejemy stąd razem; i zostaniesz już na 
		zawsze ze mną. 
		- Co ty mu mówisz? - zapytała mała Lena. 
		- Tak sobie trochę gadamy - powiedziałem. Usiadłem pod płotem i 
		zapaliłem; jednego, potem drugiego. Patrzyłem, jak mała Lena bawi się z 
		Michajłem Michajłowiczem usiłując przewrócić go na ziemię, na co on się 
		łaskawie zgadzał, i przysięgłem sobie, że go kiedyś ukradnę. I będę go 
		taszczył ze sobą z jednego końca świata na drugi, choćbym sam nie miał 
		co żryć; to wielkie, kudłate i gorące cielsko, które okazało mi tyle 
		przychylności. A potem wróciliśmy do domu; Grisza siedział już pod 
		barakiem i palił. 
		- No i jak, Grisza - powiedziałem. - Pogodziliście się? 
		- Nie - powiedział. 
		- Noc was pogodzi. 
		- Może. Idź, zobacz, jak tam z nią. 
		Wszedłem do baraku; Lena leżała na łóżku. Nigdy się między nich nie 
		mieszałem, ale tym razem za bardzo ją skatował. Twarz jej była sina, 
		obrzmiała. On to umiał; owijał jej włosy dookoła swojej pięści, tak że 
		się ruszyć z bólu nie mogła, a drugą ręką walił ją nie odzywając się 
		przy tym ani słowem. Odwróciła się powoli ku mnie. 
		- I za co - powiedziała. - Za to, że wzięłam coś dla dziecka. Przecież 
		nie dla siebie. 
		Stałem w milczeniu i patrzyłem na nią; w kącie poniewierała się 
		rozdeptana tabliczka czekolady. Schyliłem się bezwiednie i podniosłem 
		ją. Potem znów popatrzyłem na jej zapłakaną, zbitą twarz. 
		- Wszystko będzie dobrze, Lena - powiedziałem. 
		- Zbyt długo to mówisz. Ty i Grisza. 
		- Będzie dobrze - powiedziałem patrząc na lepką masę trzymaną w ręce. Bo 
		już wiedziałem, że musi się tak stać. Podszedłem do niej i wyciągnąłem 
		rękę; chciałem ją pogłaskać, ale rzuciła się w kąt łóżka jak pies 
		uciekający przed kijem: bała się mnie. Więc wiedziałem już, że tak musi 
		być. Wyszedłem przed barak i usiadłem obok Griszy. Wciąż jeszcze 
		trzymałem tę przeklętą czekoladę w ręce i nie wiem dlaczego, głupio było 
		mi ją wyrzucić. Człowiek czasem bywa dziwny dla samego siebie i to jest 
		niedobrze. 
		- Mnie tam diabli to tego - powiedziałem. - Ale to za bardzo, Grisza. 
		Nie wzięła przecież dla siebie. Każda matka by wzięła. A że facet się do 
		niej przywala, to co innego. Porachujemy się jeszcze z nim. Lena to 
		ładna kobieta, Grisza. Mnie się też podoba. 
		Podniósł się nagle; stanął przede mną ciemny i wysoki; twarzy jego nie 
		widziałem w mroku. 
		- Słuchaj, serce - powiedział cicho. - Niech Lena sama je to, co dostaje 
		od tego faceta, który się do niej od dwóch miesięcy przywala. Niech je i 
		niech jej to pójdzie na zdrowie. Ale niech nie daje tego mojemu dziecku. 
		To ja już wolę, żeby moje dziecko głodowało. - Milczał chwilę, potem 
		powiedział: - Bo ja tego kraju nie opuszczę, nawet żebym miał tutaj 
		umrzeć bez pochowania. Nie wiem jak ty; tyś nie Żyd i możesz stąd 
		wyjechać. Ale ja jestem Żydem i tu zostanę. I codziennie będę próbował 
		od początku, dopóki czegoś nie znajdę i nie urządzę się. I to nie chodzi 
		o to, że jest mi ciężko, bo ciężko tu było każdemu, a jeśli nie każdemu, 
		to na pewno takim jak ja. Ale dla mnie nie ma stąd drogi, bo jeśli pójdę 
		stąd, to już nigdy nie odpocznę i nigdy nie będę mógł sobie powiedzieć, 
		że zrobię coś jutro. Bo to będzie już za dużo. Bo naprawdę, to jest 
		tylko tak jak w modlitwie. Wiesz? 
		- Wiem - powiedziałem. - Jeden jest Bóg i jedna ziemia. - Uczułem w 
		swojej ręce coś obrzydliwego i lepkiego. Była to czekolada; odrzuciłem 
		ją. 
		- I to już wszystko - powiedział Grisza. 
		- Tak - powiedziałem. - To już wszystko. Ale kobiety... 
		- Co kobiety - przerwał mi Grisza. - Może ona myślała wtedy, kiedy 
		wychodziła za mnie za mąż, że ja Żyd i potrafię robić interesy? Co mnie 
		to obchodzi? Ja stąd nie wyjadę. 
		- Nie - powiedziałem. - Nie wyjedziesz stąd, Grisza. I niedługo już coś 
		znajdziemy. Zobaczysz. 
		- Pewnie - powiedział. - Pójdziesz się wykąpać? 
		- Pójdę - rzekłem. - Co bym miał nie iść? 
		Rozebraliśmy się do naga i poszliśmy w morze. Nikt nas nie mógł 
		zobaczyć; ludzie spali już lub starali się usnąć, ciężko łapiąc 
		powietrze, którego nie było, którego brakowało; tak jakby Bóg raz 
		jeszcze chciał wypróbować swoją ziemię i ludzi tu żyjących. Czułem, jak 
		pot spływa po mnie, jak drażni moją skórę; i zdawało mi się, że czułem 
		go jeszcze w wodzie, kiedy płynąłem już obok Griszy; w ciemności i w 
		wodzie nie przynoszącej ukojenia. Kończył się drugi dzień chamsinu. 
		Zobaczyłem go od razu; siedział pijąc to samo piwo, które ja zawsze 
		zamawiałem u tego kelnera, który mnie tak wielbił bezinteresownie. Pił 
		je wygodnie rozparty, ubrany w czystą, białą koszulę, której rękawy ktoś 
		mu popodwijał, starannie i z dbałością. Usiadłem koło niego, a on pytał: 
		- Czego się napijesz? 
		- Piwa - powiedziałem. - To samo co ty. 
		- Dobrze - powiedział. I do kelnera: - Gold Star. Wtedy coś mi strzeliło 
		do głowy. 
		- Nie - powiedziałem. - Chcę sody. Sody z koniakiem. 
		Pozwolił mi wypić, czekał. Najgorsze to to, że go lubiłem. Nic na to nie 
		mogłem poradzić i czułem się wstrętnie. Znałem facetów, którzy 
		przyjaźnili się gorąco z kochankami własnych żon; teraz ich rozumiałem. 
		Tak samo i z tym; ja nawet myślę, że ze wszystkich Apostołów Judasz 
		najbardziej kochał Chrystusa, a że Go sprzedał, to już zupełnie inna 
		historia, ale wierzył w Niego najbardziej ze wszystkich. Najgorsze jest 
		chyba to, że z biegiem życia dochodzi się do zupełnej prostoty; tylko że 
		już nie bardzo jest wtedy po co żyć. 
		- No więc? - powiedział. 
		- Jak to załatwimy? 
		- A tak właśnie. 
		Wyciągnął z portfelu wąski, złoty zegarek z bransoletką. Położył go 
		przed sobą na stole. 
		- Pójdziesz z Ewą do hotelu - powiedział. - Jak już się rozbierzecie, 
		poślesz ją po szklankę wody. Albo poczekasz, jak ona pójdzie... 
		- Wiesz co - powiedziałem. - Do mnie kiedyś jedna właścicielka 
		pensjonatu w Berlinie powiedziała, że mężczyzna, który nie odlewa się do 
		umywalni, nic nie jest wart w jej oczach. Teraz widzę, że miała rację. 
		Ze mną by się ten żart nie udał. Ja zawsze uważam na takie rzeczy. 
		- Rób tak zawsze - powiedział. - No, dalej. To wam zajmie jakąś godzinę, 
		może półtorej. - Spojrzał na zegarek. - A do wpół do drugiej, do drugiej 
		będziesz miał policję. 
		- Policję? - zdumiałem się. Powiedziałem to takim tonem, jakbym nigdy 
		nie oczekiwał tego słowa. A zawsze wydawało mi się, że mimo wszystko 
		najciężej przychodzi w życiu udawanie idioty. 
		- Policję - powiedział. - Oni tam przyjdą na kontrolę, a chyba 
		policjantowi wolno wziąć do ręki torebkę prostytutki? Policjantowi, 
		który mniej więcej wie, co zostało skradzione na jego rewirze; on to ma 
		wszystko zapisane w swojej książeczce. Bo ten zegarek został trzy dni 
		temu skradziony takiemu jednemu, który się poszedł zabawić z 
		dziewczynką. No więc? Wszystko jest jasne? 
		- Tak - powiedziałem. Wziąłem zegarek ze stołu i chciałem go schować do 
		kieszeni. Wyjął mi go z ręki i wytarł starannie chusteczką, a potem 
		dopiero podał mi go. Chusteczkę wsunął mi do kieszeni. Potem do tej 
		samej kieszeni wsunął pieniądze; nie liczyłem ich, ale było na pewno 
		więcej jak trzysta. 
		- No, to tak, jakbyśmy załatwili - rzekł. - Chcesz się jeszcze czegoś 
		napić? 
		- Tak - powiedziałem. - Chętnie. 
		Chciałem zostać z nim jeszcze trochę. Miałem nadzieję, że rozmyślę się; 
		wstanę, oddam mu z powrotem pieniądze i zegarek. Piłem swój koniak 
		patrząc na wielkie skrzydło wentylatora kręcące się niepotrzebnie; 
		mogłeś podsunąć rękę i nie czułeś nic. To był już trzeci dzień chamsinu 
		i po raz pierwszy od czasu, jak przyjechałem tutaj, czułem go porządnie: 
		nie chciało mi się nic, ani jeść, ani spać, nie wiem nawet, po co piłem 
		ten koniak. Byłem zły na Ewę, że mam jeszcze tyle do zrobienia przed 
		wieczorem; wieczór mimo wszystko daje złudzenie odpoczynku. Byłem 
		wściekły na nią, że muszę podnieść się od stolika i przejść na drugą 
		ulicę: pięćset kroków w słońcu. 
		Dopiero później, w hotelu, leżąc obok Ewy poczułem się trochę lepiej. 
		Ten pobożny człowiek za ścianą, którego słyszałem przed dwoma dniami, 
		modlił się i dzisiaj. Ja nie mogłem mówić, Ewa także nie; oddychaliśmy 
		ciężko, niby poprzez maski, a on modlił się monotonnie i żarliwie, tak 
		jakby jemu tylko jednemu dana została siła na przetrwanie tych dni. 
		Wszystko ucichło; nie było słychać nawet głosu dzieci, które wrzeszczały 
		zazwyczaj od rana do wieczora; nic, tylko ten stary tam za ścianą i głos 
		modlitwy jego; nie błaganie, nie prośba; lecz tak, jakby surowo upominał 
		się o swoje prawa i wystawiał Bogu rachunek wszystkich krzywd jego i 
		tych, którzy przeszli już i przyjdą. Wiedziałem, że przyszedłem tu po 
		coś, ale po co - tego nie mogłem sobie przypomnieć; w dodatku ten stary 
		za ścianą mieszał mi do reszty w głowie. Było mi zresztą wszystko jedno. 
		Nie chciałem o niczym myśleć ani niczego sobie przypominać; tak czy 
		inaczej, nic nie było ważne w porównaniu z tym pokojem, pustym prawie 
		pokojem bez odrobiny powietrza. Patrzyłem na dach przeciwległej 
		kamienicy, na którym leżał martwy ptak; spadł tam przed dwiema minutami 
		i nie poruszył się ani odrobinę; śmierć dosięgła go w locie. 
		Ewa wstała nagle, okręciła się prześcieradłem. Zapaliła papierosa; 
		stojąc już w drzwiach powiedziała do mnie: 
		- Przyniosę ci coś do picia. 
		Wtedy przypomniałem sobie; z rozpaczą pomyślałem, że muszę wstać z łóżka 
		i wrzucić do jej torebki ten przeklęty zegarek. Zatoczyłem się po 
		pokoju, zrobiłem to i z powrotem wróciłem na łóżko. Widziałem, że 
		chustka, którą dał mi ten poczciwiec, wypadła i leży na podłodze, ale za 
		nic w świecie nie chciało mi się wstać i podnieść jej. Nigdy jeszcze w 
		życiu nie czułem się tak zmęczony, a w dodatku będę musiał jeszcze 
		wstać, kiedy przyjdzie policja. 
		Ewa wróciła po chwili; postawiła przede mną butelkę piwa. Podniosłem ją 
		do ust rozlewając trochę. 
		- Pojedziesz? - zapytała. 
		- Pojechać - przeraziłem się. - Dokąd? 
		- Ze mną. Do Jerozolimy. 
		- Nie - powiedziałem. - Nie mówmy więcej na ten temat. - Uniosłem się na 
		łokciu. - Skończ z tym - powiedziałem. Z przerażeniem zobaczyłem, że Ewa 
		poczyna się ubierać. - Wyjedziemy stąd razem - powiedziałem - ale tam, 
		gdzie nikt nas nie zna. I dopiero tam pomyślimy, co będziemy robić 
		dalej. - Bałem się, że odejdzie, a oni jeszcze ciągle nie przychodzili - 
		może ten idiota dał im fałszywy adres - a Ewa była już w sukience. 
		Musiałem sobie przypomnieć teraz całą literaturę świata, wszystko, co 
		napisano o miłości; a spieszyło mi się. - Nigdy nie jest za późno - 
		powiedziałem. - Nie, nigdy. A ja nie będę o tym myślał, co było, nie 
		będę ci niczego pamiętał. Będę zawsze myślał, że jestem twoim pierwszym. 
		Jak zawsze wtedy, kiedy idziesz ze mną. 
		Odwróciła się ku mnie. 
		- Tak nigdy nie było - powiedziała patrząc na mnie swymi ponurymi 
		oczami. - Zawsze już ktoś był przed tobą. I dzisiaj też. Taki miły 
		staruszek, który musi nosić suspensorium i składa je zawsze starannie na 
		krześle. Nie daj się okłamywać tak głupio. 
		Zwinąłem się: trafiła celnie. Mogła mi tego zaoszczędzić. Człowiek 
		zawsze rozumie je wtedy, kiedy odchodzą już naprawdę. Tylko tego dnia, 
		ale ani o minutę wcześniej. Choćbyś nawet żył z jaką przez dziesięć lat 
		czy więcej, to i tak nic z tego; one zawsze mają w kieszeni taki 
		drobiazg, który ci wszystko zniszczy w tej właśnie chwili; tak że 
		zostaniesz nagi i pusty i będziesz musiał wszystkiego się uczyć od 
		początku, zupełnie od początku. Już one ci potrafią wyrwać ostatnie 
		kolorowe pióro z tyłka. Ale nie miałem czasu o tym myśleć; Ewa stała 
		przed lustrem i zapinała sukienkę. 
		- Dlaczego mi o tym mówisz? - powiedziałem. - Po co? - Znów zabrakło mi 
		słów; w dodatku ten za ścianą mówił coraz głośniej. - A przecież było 
		nam tak dobrze - powiedziałem z goryczą zerkając przy tym na zegarek. - 
		Powiedz, że kłamałaś - krzyknąłem prawie, patrząc, że sięga pod łóżko po 
		swoje pantofle. Była za piętnaście druga. 
		- Dlaczego? - powiedziała. - Bo chcę ci dać te trzysta funtów, żebyś 
		zaczął pracować. Ale nie chcę cię więcej widzieć. Pomyślałam sobie, że 
		tak będzie lepiej. No więc. Dam ci pieniądze, ale należy mi się 
		przynajmniej, żebyś wiedział, skąd je mam, nie? 
		Milczałem. 
		- I potem idź sobie do diabła razem z twoim Griszą - powiedziała. - 
		Usiadła koło mnie. - Ja nie chcę żadnych pięknych wspomnień - 
		powiedziała. - I nigdy ich nie chciałam. Ty pewnie myślisz, że ja jestem 
		nieszczęśliwa albo że ja cierpię, ale to nieprawda. Nie. 
		Urwała nagle; bałem się, że może pójdzie i nie dokończy. Przypomniałem 
		sobie nagle jakiś film z Charles Boyerem; ten facet miał doprowadzone do 
		perfekcji drżenie warg. Spróbowałem tak samo. 
		- Wiesz - powiedziała Ewa - miałam kiedyś narzeczonego, ale nie chciałam 
		go. Puściłam się pierwszy raz z moim nauczycielem, takim starym 
		parszywcem, który zawsze nosił watę w uszach - zimą i latem. 
		A potem patrzyłam, jak stoi przed lustrem i chusteczką do nosa wyciera 
		sobie szminkę, tak żeby żona nie poznała. Więc nie mów mi już niczego 
		więcej. Przyjdź o szóstej, dam ci pieniądze. Albo lepiej poczekaj tutaj. 
		Pomyślałem sobie, że może rzeczywiście poczekać tutaj; gdzie się miałem 
		włóczyć do szóstej. Nic mi nie przychodziło do głowy i z trudem 
		uświadamiałem sobie dlaczego: bo był to trzeci dzień chamsinu i 
		trzeciego dnia jest najgorzej; ale to już było wszystko, co wiedziałem - 
		nie mogłem złapać tchu, nie czułem własnego serca. Coś mi się błąkało po 
		głowie, że ktoś umierał właśnie w taki dzień; w trzeci dzień chamsinu 
		bez powietrza i wiatru, ale kto to był? Nie znałem go, nie widziałem. 
		Zdawało mi się, że wystarczy tylko trochę pomyśleć i będę wiedział, kim 
		on był; na pewno; ale wysiłek przerażał mnie. Tak czy inaczej ten ktoś 
		już umarł i nikt mu nic nie mógł pomóc; któż mógłby czymkolwiek pomóc w 
		taki dzień? Myślałem tylko, że o szóstej przyjdzie Ewa i coś mi 
		przyniesie. Może ona wtedy powie mi, kim on był i dlaczego umarł. I może 
		wtedy będzie już trochę wiatru i chłodu; i może będę potrafił znowu 
		myśleć i wiedzieć, po co tu przyszedłem i jak się nazywam; a może nawet 
		będzie mi się chciało jeść - pójdę wtedy na róg, do arabskiej 
		restauracji, zamówię sobie coś, co przywróci mi siły i młodość; i wtedy 
		właśnie oni zapukali do drzwi. 
		Wracałem do domu przez zachodnią dzielnicę miasta. Autobus był prawie 
		pusty; ja tylko i paru żołnierzy, opalonych i pięknych, którzy spali 
		zmęczeni powiedziawszy uprzednio kierowcy, aby ich zbudził, kiedy będzie 
		trzeba; głowy ich podskakiwały, kiedy autobus szarpał gwałtownie - ci 
		kierowcy mieli temperament, jakby płacono im tylko za szybkość; zęby 
		cierpły, kiedy człowiek patrzył, co oni wyprawiali z tymi starymi 
		pudłami - w tej dzielnicy tylko takie kursowały. Ja tę dzielnicę lubiłem 
		najbardziej ze wszystkich dzielnic Tel - Avivu; pracowałem tu kiedyś, 
		dopóki kamień szlifierski nie rozharatał mi palców prawej ręki. Znałem 
		każdą ulicę; wszystkie warsztaty wyrabiające najdziwniejsze przedmioty z 
		miedzi i brązu; ciemne sklepy, w których można było kupić mundury armii 
		amerykańskiej, małe knajpy, w których siedzieli pobożni wraz z 
		niepobożnymi jedząc w milczeniu i szybko, gdyż tutaj pracowali wszyscy, 
		spieszyło się każdemu; wszyscy byli rzeczowi i pracowici: ci 
		rzemieślnicy, szewcy, sprzedawcy pasów wojskowych z czasów pierwszej 
		wojny światowej - znałem ich, znałem ich dobrze, niektórych nawet po 
		imionach: Syn Niedźwiedzia, Syn Narodu, Wilk syn Wilka, Lew syn Lwa; lub 
		kobiety - Wiośniana, Mała Kropelka Rosy; w żadnej innej stronie świata 
		nie było tyle poezji. Więc pomyślałem sobie jadąc tym autobusem, że nie 
		można zniszczyć narodu i języka; nikt tego nie potrafi. Nikt nie wie, 
		jak zniszczyć nieśmiertelność jakiejś sprawy, bo czasem mieści się ona w 
		czymś, na co nie sposób zwrócić uwagi; w czymś, koło czego przechodzi 
		się obojętnie lub z pogardą, a co pozostaje nie dotknięte i niepokonane; 
		i w czym mieści się cała różnica pomiędzy zabiciem a pokonaniem. Ale dla 
		nas samych jest to tajemnicą. Świat pełen jest śmieci, w których jedni 
		ludzie drugim usiłują wyjaśnić coś, czego zrozumienie wymaga jednej 
		tylko chwili. Wierzę, że każdemu dana jest taka chwila; i wierzę, że 
		każdy ją zmarnował. 
		Czułem się już trochę lepiej; czułem, że to już ostatnie godziny 
		chamsinu - potem, kiedy szedłem do naszego baraku poprzez pole 
		porośnięte ostrymi chwastami, a psy jak zwykle czaiły się gdzieś w 
		ciemności. Gdzieś, nad morzem niebo stawało się już czystsze i 
		jaśniejsze; wiatr mógł każdej minuty zerwać się nad ziemią i powiać od 
		Galilei aż do pustyni, a wtedy wszyscy ludzie leżący w ciemności 
		zapaliliby światła i poszli kąpać się do morza: znów żywego, pełnego 
		chłodu i pachnącego ostro; i pewnie wtedy rybackie statki poczęłyby znów 
		nawoływać się światłami - tak jak pierwszego dnia, kiedy przyjechałem 
		tutaj. Ale teraz jeszcze było ciężko; trwała jeszcze susza; ziemia nie 
		daje się oszukać - szedłem więc niosąc w sobie tylko przeczucie, nic 
		poza przeczuciem, a te psy cicho biegły za mną w ciemności. 
		Grisza siedział przed barakiem. On jeden nie skarżył się na chamsin; on 
		wszystko potrafił wytrzymać. Przysiadłem ciężko obok niego, nagrzany 
		piasek sparzył mnie nagle w tyłek; Grisza podał mi papierosa i 
		zapaliłem. 
		- Zrobiła Lena coś na kolację? - zapytałem. 
		- Nie - powiedział. 
		- Nie szkodzi - rzekłem szybko. - Kupimy coś, a ona już pomyśli, co z 
		tego zrobić. Może ze dwie puszki mięsa? 
		- Nie - powiedział. 
		- Dlaczego, Grisza? 
		- Bo nie ma Leny - powiedział. - Zabrała małą i uciekła z tym facetem. 
		Sami sobie musimy coś zrobić. Ale poczekajmy jeszcze; jeszcze jest za 
		gorąco. 
		- Tak - powiedziałem. - Poczekamy jeszcze. 
		Milczeliśmy chwilę; teraz już widać było, że księżyc przecierał się zza 
		mgieł; mogło to trwać godzinę jeszcze lub dwie, ale nie więcej. 
		- Jak myślisz - powiedział Grisza. - Chyba jej nie będzie źle z tym 
		swołoczem, co? 
		- Nie - powiedziałem. - Na pewno nie. - Ale wściekłość poczęła mnie 
		dławić. - Powiedziałem ci - rzekłem do Griszy - żeby sprzedać moją 
		spluwę i koniec. Przynajmniej jadłyby przez parę dni, Lena i mała. 
		Odwrócił się ku mnie. 
		- Ja chciałem dla nich lepiej - powiedział. - Przysięgłem sobie, że jak 
		ten chamsin minie, a ja nie znajdę pracy, to zrobię z nimi i ze sobą 
		porządek. No, ale już pojechały. 
		- To nic, Grisza - powiedziałem. - Jutro pójdziemy do tego faceta i on 
		załatwi nam pracę. Mam forsę. Wiesz, te trzysta funtów. 
		- Ewa ci dała? - zapytał. 
		- Tak. 
		Potem weszliśmy do baraku, a Grisza przyniósł butelkę koniaku obudziwszy 
		uprzednio właściciela sklepiku. Nie chciało nam się niczego gotować, 
		więc piliśmy tylko ten koniak i jedliśmy pomarańcze na zakąskę. Koniak 
		nie szedł nam do głowy, więc Grisza poszedł jeszcze po drugą butelkę i 
		znów musiał budzić tego gościa od sklepu; słyszałem, jak sobie 
		wymyślali, potem Grisza wrócił. Tę drugą piliśmy już pod barakiem; i 
		wtedy, po raz pierwszy od trzech dni, zobaczyłem znów światła statków 
		rybackich na morzu. 
		- Patrz, Grisza - powiedziałem. - Chamsin przeszedł. 
		- Ale jeszcze gorąco - powiedział. 
		- Tak - zgodziłem się - gorąco. 
		- A jutro pojedziemy autobusem do miasta - powiedział cicho Grisza. 
		- I złapiemy jakąś robotę o szóstej piętnaście. 
		- Dobrze - powiedziałem. - Ale nie stąd. Z Haifskiej szosy. 
		- Nie. To już niepotrzebne. 
		- Niepotrzebne? 
		- Pamiętasz tego psa - powiedział. - Tego wielkiego kudłacza, który cię 
		tak przestraszył? 
		- O, Boże - powiedziałem. - On mnie pyta, czy ja go pamiętam. Ja go 
		pamiętam lepiej od własnej metryki urodzenia, Grisza. 
		Roześmiał się. 
		- No, więc - rzekł. - To jest pies takiego jednego bogatego skurwego 
		syna, który tu przyjechał ze Szwecji i przywiózł ze sobą całą kupę 
		forsy. Ja znam tego psa. Jak zobaczyłem, że ciebie tak psy nienawidzą, 
		to pomyślałem sobie, że jak cię ten kudłacz trochę pogryzie - ot tak 
		sobie, bez żadnej zaczepki - to dostaniesz od tego skurwysyna całą kupę 
		odszkodowania i pociągniemy przez parę dni. Ale akurat ten nic do ciebie 
		nie miał, nie? - Nie odpowiedziałem mu, więc powiedział tak, jakby 
		chciał się przede mną usprawiedliwić: - Ale tego to ja już nie mogłem 
		wiedzieć. 
		- Tak - powiedziałem. - Ten akurat nic do mnie nie miał. 
		Nalałem sobie pełną szklankę koniaku i wypiłem ją jednym haustem nie 
		czekając na Griszę; kropelki nawet na dnie nie zostało. Byłem już 
		pijany; czułem to i dobrze mi było z tym. Więc wypiłem jeszcze raz 
		trąciwszy się z Griszą i czułem, jak to ciepło podnosi się we mnie; 
		wyżej i wyżej, niby płomień. Chamsin już przechodził i z powrotem mogłem 
		myśleć; to piękne uczucie - być trochę pijanym i móc myśleć. Teraz już 
		wiedziałem, że wszystko stało się przez niego, że on jeden jest winien 
		wszystkiemu; temu, że odeszła Lena od Griszy; temu, że Ewa wyskoczyła z 
		okna hotelu, kiedy policjanci chcieli ją zabrać; i temu, że ja i Grisza 
		od dwóch miesięcy chodziliśmy bez pracy. Był on winien temu, iż żyjemy i 
		że chamsin palił od trzech dni tę ziemię, ale teraz już przechodził - 
		już wiatr nadciągał od morza i morze znowu zapachniało, a ja mogłem 
		myśleć i nic nie rwało się w mojej głowie jak każdego z tych trzech dni. 
		Ale ile wycierpieliśmy wszyscy przez niego; i dlaczego nie zrozumiałem 
		tego wcześniej? Wszedłem do baraku i wyciągnąłem spod łóżka mój 
		pistolet, wsadziłem go do tylnej kieszeni spodni i wróciłem zaraz do 
		Griszy. Nalał mi znowu; wypiłem szklankę i jeszcze jedną, aby nie 
		zapomnieć tego, co powinienem uczynić. Zdarłem z siebie koszulę i 
		oparłem się o framugę drzwi; kurz wgryzał mi się w plecy, pot spływał ze 
		mnie; czułem, jak ze skóry mojej paruje ostry zapach koniaku, ale nie 
		przeszkadzał mi już teraz ani kurz, ani pot, gdyż wszystko stało się dla 
		mnie jasne i pewne. Wiedziałem już, że nigdy nie opuszczę tego kraju, że 
		zostanę tu na zawsze, i że zawsze będę kochał ten kraj; ale bałem się o 
		tym myśleć dłużej, aby nie zapomnieć tego, co teraz wypadało mi uczynić. 
		Raz jeszcze schyliłem się w ciemność; po omacku podniosłem moją koszulę, 
		otarłem nią ramiona i plecy i w ciemność ją odrzuciłem. 
		- Poczekaj trochę, Griszeńka - powiedziałem. - Zaraz wrócę. 
		Oderwałem się od drzwi; przeszedłem przez jakąś niewidzialną ścianę 
		gorąca; znów zabrakło mi tchu, znów serce moje przestało bić, ale nagle 
		zerwał się świeży wiatr od morza i wszystko poruszyło się we mnie, 
		ożyło; już teraz chamsin skończył się na dobre, jak w chwili, w której 
		umarł On i w której począł żyć wiecznie - ziemia odetchnęła, poruszyły 
		się drzewa, księżyc wypłynął spoza gorącej mgły i znów zobaczyłem swój 
		cień - skręciłem więc na prawo, przestałem błądzić w mroku i poprzez to 
		puste pole poszedłem wprost ku drodze do Haify.
	 
	
		
		Index
     
    
 
    
      
      
      www.pseudology.org
     | 
   
 
 |