| 
   
 |  | 
  
    | 
    
		1962
	 | 
    
    
Marek Hłasko - Марек Хласко | 
   
  
    | 
						Stacja | 
   
  
    
	
		Stałem na tym rogu może 
		już z piętnaście minut, ale nikt nie nadchodził. Było cicho i zimno; 
		widziałem wieżę kościoła ciężko wznoszącą się ku niebu jasnemu od mrozu 
		i gwiazd. Jutro też powinno być zimno i już tak chyba zostanie aż do 
		marca, tak to przynajmniej wyglądało. Wtedy z bocznej ulicy wyszedł ten 
		człowiek. Był ubrany w narciarską czapkę i kożuch. - Nie wie pan, gdzie 
		tu jest jakaś restauracja? - zapytałem. 
		- Restauracja? 
		- Gdzieś, gdzie można by posiedzieć i poczekać na pociąg. 
		- Jest restauracja - powiedział. - Ale o dwunastej zamykają. Do 
		dwunastej może pan posiedzieć. 
		- Pokaż mi pan, gdzie to jest - powiedziałem. - Napijemy się po jednym. 
		Jeśli pan idzie w tamtą stronę. 
		- Dobrze - powiedział. - Pójdę z panem. 
		Ruszyliśmy przed siebie. Zamarznięte kałuże pękały z suchym trzaskiem 
		pod nogami, tak jak to zwykle bywa pierwszego dnia, w którym chwyta mróz 
		i kiedy lód jest jeszcze cienki i delikatny jak opłatek. Przechodziliśmy 
		obok jakiegoś ciemnego masywu i powiedziałem do niego: 
		- Co to jest? 
		- Właśnie to, co pan - myśli - powiedział. 
		- Nieliche więzienie jak na takie małe miasto - powiedziałem. Patrzyłem 
		teraz na wieżę wartowniczą i na biały reflektor okręcający się w równych 
		odstępach czasu. - Nie można zabłądzić - powiedziałem. 
		- Trzeba tylko iść prosto na to światło. 
		- Mój brat siedział tu siedem lat - powiedział. - I teraz, na jesieni, 
		wyszedł. - Odwrócił ku mnie zmarzniętą twarz. - Był lotnikiem - 
		powiedział. - Latał w czasie wojny w Anglii. A potem posadzili go i 
		dostał krawat. Przyszli do niego, żeby podpisał prośbę o ułaskawienie, 
		ale odmówił. Czekał siedem lat na wykonanie wyroku. A teraz wyszedł. 
		- Chwała Bogu - powiedziałem. 
		- Nie - powiedział. - On już do niczego. Nie powinni wypuszczać ludzi po 
		siedmiu latach czekania na śmierć. Powinni ich zabijać. Dokąd pan 
		właściwie jedzie? 
		- Do Warszawy - powiedziałem. - Ale mój pociąg jest dopiero o trzeciej. 
		A musiałem hotel opuścić o dziesiątej. Wie pan, jak to jest: inaczej 
		musiałbym zapłacić jeszcze jedną noc. - Do dwunastej może pan posiedzieć 
		- powiedział. - A potem niech pan idzie na stację. Będzie pan mógł 
		posiedzieć w bufecie. Weszliśmy do restauracji. Było tu już prawie 
		pusto. usiedliśmy przy stoliku. 
		- Niech pan nam da dwa razy po sto - powiedziałem do kelnera. - I coś na 
		zakąskę. 
		Kelner odszedł. Ten w kożuchu powiedział do mnie: 
		- Przykro mi, że nie mogę zaprosić pana do domu. Ale moja żona jest 
		chora. No i mój brat. 
		- Mieszka z panem? 
		- Tak - powiedział. - Jeszcze się nie urządził. 
		Wypiliśmy. Wstał; wziął ze stołu swoją narciarską czapkę. 
		- Dobranoc - powiedział. - Szczęśliwej podróży. Od czasu wojny nie byłem 
		w Warszawie. Zmieniła się? 
		- Chyba tak - powiedziałem. - Niech pan przyjedzie kiedyś. - Tak - 
		powiedział. - Myślałem już o tym. Chciałem nawet przenieść się do 
		Warszawy i zacząłem starania. Potem dałem spokój. 
		- Dlaczego? - zapytałem. 
		- Przed wojną zacząłem studiować medycynę - powiedział. 
		- Wie pan, pracuję teraz jako felczer w szpitalu. Nie jest w końcu tak 
		źle. - Milczał przez chwilę. - Jeśli się nie osiągnie czegoś do 
		trzydziestki - powiedział - to nie osiągnie się już nigdy, żeby tam nie 
		wiem jak się łudzić. 
		- Mnie pan to mówi? - powiedziałem. 
		- Dobranoc panu - powiedział. 
		- Dobranoc. 
		Podszedłem do bufetu. Zamówiłem rozmowę z Warszawą i telefonistka 
		powiedziała mi, żebym nie odkładał słuchawki. Byłem zmęczony i odbicie 
		mojej własnej twarzy w lustrze rozmazywało mi się przed oczyma. Mam 
		trzydzieści lat, ale wyglądam na więcej. Teraz, kiedy byłem nie ogolony, 
		wyglądało to jeszcze gorzej. 
		- Słyszy mnie pan? - zapytała telefonistka. 
		- Tak. 
		- Numer jest stale zajęty - powiedziała. 
		- Proszę próbować - powiedziałem. - Nie odkładam słuchawki. Nie 
		potrzebowałem właściwie tej rozmowy. Tak czy owak, nie miałem nic 
		przyjemnego do powiedzenia. Ani jej, ani sobie. Jeśli mężczyźnie nie uda 
		się czegoś dokonać w jednym kraju lub w jednym mieście, to pójdzie 
		dalej, do innego kraju albo do innego miasta, i będzie próbował od 
		początku. Jeśli był złym aktorem w jednym mieście, to pójdzie dalej, 
		będzie głodować, kraść i próbować jeszcze raz od początku. Albo jeśli 
		ktoś jest kiepskim złodziejem, kiepskim robotnikiem. One mają łatwiej, 
		jeśli im się coś nie uda. Nie potrzebują zmieniać ani kraju, ani miasta. 
		Mogą zostać kurwami na tej samej ulicy, na której chodziły do szkoły i 
		do kościoła. Stałem przy bufecie czekając na rozmowę, patrzyłem na swoją 
		zmęczoną twarz w lustrze i nie było mi wcale dobrze. Kiedy ma się 
		dwadzieścia lat, to klęska jest jeszcze przygodą. Ale dziesięć lat 
		później wygląda ona jak stara prostytutka i jest tak samo nie do 
		zniesienia, jak jej zapach i jej obecność. To było właściwie wszystko, 
		co powinienem był teraz powiedzieć; w każdym razie z tego, co miałem do 
		powiedzenia. 
		- Słyszy mnie pan? - zapytała telefonistka. 
		- Tak - powiedziałem. 
		- Przypuszczam, że aparat jest popsuty - powiedziała. - Normalnie mogę 
		przerwać, jeśli rozmowa jest międzymiastowa. Więc chyba coś się stało. 
		- Nie - powiedziałem. - Nic się nie stało. Po prostu wie, że będę 
		dzwonić. Więc odłożyła słuchawkę i przykryła ją poduszką. Dziękuję pani. 
		Odłożyłem słuchawkę i wróciłem do stolika. Była już prawie dwunasta. 
		Kelner pertraktował z jakimiś dwoma, którzy upierali się, aby zostać i 
		napić sie jeszcze po jednym. W końcu ustąpił im; jeden z nich posiadał 
		siłę przekonywania; w ciągu tych kilku chwil opowiedział mu całe swoje 
		życie i najważniejsze decyzje, które musiał podejmować. 
		Ten drugi milczał i patrzył cały czas na mnie. Wiedziałem już, że nie 
		podobam mu się. Zapłaciłem i poszedłem w kierunku stacji. Było teraz 
		jeszcze zimniej. Przechodziłem znów obok więzienia i widziałem ciemną 
		sylwetkę wartownika na wieży; ubrany był w ogromny kożuch i czapkę 
		uszankę. Nie zauważyłem drugiego; tego, który stał na ulicy ubrany w 
		taki sam kożuch i w taką samą czapkę. Ujrzałem go dopiero w tej chwili, 
		kiedy skierował prosto w moje oczy światło reflektora. 
		- Zejdźcie na jezdnię - powiedział. - Tędy nie ma przejścia. 
		- Którędy do stacji? - zapytałem. 
		- Prosto - powiedział. - Tam dalej już sami zobaczycie. A teraz zejdźcie 
		na jezdnię. 
		W bufecie było tak samo zimno, jak i na dworze. Wszystkie trzy stoliki 
		były zajęte. Znów podszedłem do telefonu i zamówiłem rozmowę z Warszawą. 
		Pomyślałem sobie, że może to jednak był przypadek; może po prostu 
		rozmawiała z kimś długo; może ze swoją matką, która mnie nie cierpiała, 
		albo z którąś z tych jej cholernych przyjaciółek, przed którymi nie 
		miała sekretów, tak jak i one przed nią nie miały sekretów. Nie 
		chciałbym być przy tych ich rozmowach. Trzymałem w ręku brudną, lepką 
		słuchawkę i myślałem o tym, że mężczyzna nawet w chwili wściekłości czy 
		rozpaczy nie potrafi tego powiedzieć o nich, co one same potrafią nam 
		powiedzieć w przystępie dobrego humoru. 
		Dużo bym dał, żeby uzyskać to połączenie i móc jej powiedzieć to, co 
		chciałem. Człowieka ogarnia czasami okrucieństwo; i to własne 
		okrucieństwo trudniej czasami wytrzymać od cudzego. 
		- Słyszy mnie pan? - zapytała telefonistka. 
		- Tak - powiedziałem. 
		- Numer jest wciąż zajęty - powiedziała. - To znaczy, nie zajęty, musi 
		być jakiś defekt. Nie mogę nic poradzić. Może pan chce nadać depeszę? 
		- Dziękuję pani - powiedziałem. - Tak czy owak jutro rano będę w 
		Warszawie. Dobranoc. 
		Nie było gdzie usiąść. Przysiadłem się do jakiegoś stolika, przy którym 
		siedziała stara kobieta z jakimś mężczyzną. Dalej siedzieli dwaj 
		oficerowie z dziewczynami i jacyś dwaj kolejarze czekający na poranny 
		pociąg. Ten mężczyzna siedzący przy naszym stoliku wstał nagle. 
		- Usiądź - powiedziała ta stara kobieta. 
		Ale nie usłuchał jej. Sprawiał wrażenie, że to wcale do niego nie 
		dotarło. Wstał od stolika i podszedł tam, gdzie siedzieli oficerowie z 
		dziewczynami. Nie zauważyli go. Stał tam nieruchomo i patrzył na te dwie 
		dziewczyny tępym, nieruchomym wzrokiem. 
		- U siądź - powtórzyła ta stara siedząca przy stole, gdzie i ja 
		siedziałem. Była to jego matka; o tym wiedziałem od razu. Była ubrana 
		bardzo biednie i czysto. Ręce trzymała nieruchomo na stole; ciężkie, 
		spracowane jak ręce chłopki. - Usiądź - powiedziała. I tym razem nie 
		poruszył się. Stał nieruchomo za plecami jednej z tych dziewczyn, a w 
		pewnym momencie wyciągnął rękę i dotknął jej, a wtedy krzyknęła i 
		odwróciła się nagle ku niemu. 
		- Kto to jest? - zapytał jeden z oficerów. - Znasz go. 
		- Nie - powiedziała. - Widzę go pierwszy raz. 
		- Czego chcesz? - zapytał drugi z oficerów. - Usiądź sobie i siedź 
		spokojnie, kiedy wypiłeś. 
		- Nie jest wcale pijany - powiedziała dziewczyna. 
		- Odejdź pan stąd - powiedział teraz pierwszy z oficerów; był to 
		kapitan: piękny, ciężki mężczyzna w mundurze lotnika. Za dziesięć lat 
		będzie już tylko otyły i niezgrabny, pomyślałem sobie. Ale teraz jest 
		piękny, ciężki, i to dodaje mu wdzięku, kiedy rusza się powoli jak 
		zwierzę. - Odejdź stąd, przyjacielu - powiedział kapitan. - Pryskaj. I 
		bądź u mnie jak sprężyna. Ale ten mężczyzna nie poruszył się. Stał tam 
		niby głuchy i ślepy i patrzył na nie - na te dwie kiepskie dziewczyny, z 
		którymi ci oficerowie siedzieli tylko dlatego, że lepszych nie było w 
		odległości pięćdziesięciu kilometrów od lotniska. Trudno było 
		powiedzieć, ile miał lat; mógł mieć dwadzieścia osiem, ale mógł mieć i 
		czterdzieści. Twarz miał nalaną, białą, bez zmarszczek. 
		- Odejdź pan stąd - powiedziała jedna z tych dziewczyn. - Niech pan 
		powie, kapitanie. 
		- Jesteśmy przecież na ty - powiedział piękny lotnik. - Jak ty się 
		nazywasz? Maria? 
		- Tak, Maria. 
		Wtedy wstała ta stara kobieta, wzięła go za rękę i przy - prowadziła do 
		stołu. Wcisnęła mu do ręki bułkę z wędliną i począł jeść, żując ją 
		niezdarnie jak małe dziecko. Oficerowie i dziewczyny pili dalej swoje 
		wino. Ci dwaj robotnicy przy drugim stole ocknęli się nagle i poczęli 
		patrzyć na niego, na ślinę ściekającą z jego ust. 
		- Zaprawiony - powiedział jeden z nich. 
		- Może ma hyzia? 
		- Nie, zaprawiony. 
		- Nie wygląda na wlanego. 
		- To nie jest argument. A ty wyglądasz? Ty wyglądasz na wlanego, kiedy 
		wracasz do domu po wypłacie i czarujesz swoją starą? 
		- Nie - przyznał drugi. 
		Tamten skończył jeść bułkę i znowu wstał. 
		- Usiądź - powiedziała jego matka. 
		Znów - tak jak i poprzednim razem - niezauważalnie, cicho stanął za tymi 
		dziewczynami. Nie mogli go zauważyć; to już tak jest w tych małych 
		garnizonach w powszedni dzień, kiedy nie wolno wódki sprzedawać w 
		kantynie, i wtedy oficerowie idą na stację, żeby pić wino: tanie, 
		ciężkie wino, po którym nie można przyjść do siebie do dwunastej godziny 
		następnego dnia. Musieli już sporo wypić i może już zapomnieli o nim; 
		ale on znów wyciągnął rękę i znów dotknął jednej z nich. 
		- No, bracie - powiedział jeden z oficerów. Nie ten duży, ten piękny; 
		ale ten drugi, który podśpiewywał tenorem. - Teraz to już za dużo. 
		- Zostaw go - powiedział lotnik. 
		- Zostawię go - powiedział tamten. - Pewno, że go zostawię. 
		Zamachnął się krótko i mężczyzna upadł. Począł go kopać raz po raz 
		szpicem buta w twarz, podczas gdy tamten leżał nieruchomo na podłodze, 
		nie starając się nawet bronić. 
		- Słuchaj no pan - powiedział jeden z kolejarzy do oficera. - Tylko nie 
		tak, dobrze? Tylko nie tak. 
		- Siedź pan przy swoim stole - powiedział oficer. 
		- Nie tak - powiedział ten robotnik. - Powiedziałem już panu: nie tak. 
		Stara kobieta znowu wstała; podniosła go z podłogi i przy - prowadziła 
		do stolika. Otarła mu krew; a potem podeszła do bufetu i kupiła mu nową 
		bułkę z wędliną. Słyszałem, jak rozmawia z bufetowym. 
		- Dużo tu bierzecie. 
		- Tu jest stacja - powiedział bufetowy. - Tu tak kosztuje. 
		- Ile jest w tym wędliny? 
		- Tyle, ile przepisy mówią, żeby było. 
		- Nie znam przepisów - powiedziała. - Odpowiedzcie ml, kiedy się was 
		pytam. 
		- Sto gramów. Bierzecie te dwie bułki czy nie? Widziałem, jak kobieta 
		liczy swoje pieniądze. 
		- Wezmę jedną - powiedziała. Wróciła z powrotem do stolika i dała mu 
		bułkę. Znów jadł patrząc przed siebie szklanymi oczyma. 
		- Za takie zachowanie można go wpakować na noc do komisariatu - 
		powiedział jeden z oficerów; skończył właśnie piosenkę i był zdyszany, 
		uszczęśliwiony. - Powiedzcie waszemu synowi, że nie wolno zaczepiać 
		ludzi. Inaczej zawołam milicję i każę go wpakować. Jest tu chyba milicja 
		kolejowa, nie? - zwrócił się do bufetowego. 
		- Jest - przyznał bufetowy. 
		- Nie znacie przepisów - powiedziała do oficera kobieta. 
		- Ja nie znam przepisów? - powtórzył wolno oficer. - Ja nie znam 
		przepisów? Wy wiecie, do kogo mówicie? 
		- Siedział dwanaście lat w więzieniu - powiedziała. - I wy - szedł 
		teraz, o szóstej wieczorem. Przez dwadzieścia cztery godziny nie wolno 
		go aresztować. To znaczy, do jutra do szóstej. Taki jest przepis. 
		Tamci odwrócili się, znów otworzyli butelkę wina i poczęli pić. Po 
		chwili tamten znowu śpiewał. 
		- Za co go zamknęli? - zapytałem ją. 
		- Należał do bandy - powiedziała. - Kiedy miał siedemnaście lat. Więc 
		jak wybuchła nowa Polska, to ich złapali. Najpierw go skazali na śmierć, 
		a potem na dożywocie. Ale widzi pan przecież, pomieszało go. On po 
		prostu nie rozumie, co to są kobiety. 
		Patrzyliśmy, jak mężczyzna kończy jeść, a potem, jak wysuwa rękę i 
		zaciska ją na piersi matki. Siedziała nieruchomo i spokojnie, a potem 
		swoją ciężką, spracowaną ręką zdjęła jego dłoń. 
		- No - powiedziała. - Siedź sobie spokojnie. Słyszałeś przecież, co pan 
		oficer powiedział. 
		Podszedłem do bufetu i kupiłem mu trzy bułki. Rzucił się na nie w 
		milczeniu, a my patrzyliśmy na niego. 
		- To te doktory z niego to zrobiły - powiedziała stara. 
		- Nie mówcie takich rzeczy - powiedziałem. - Może po prostu nie mogli mu 
		pomóc. 
		- Musieli go bić - powiedziała. - I od tego bicia go pomieszało. A potem 
		wzięli go do szpitala, i z powrotem do więzienia. A potem mi napisali 
		list, żebym go wzięła do domu, bo jest chiromatyk. 
		- Schizofrenik - powiedziałem. 
		- Tak - powiedziała. - Chiromatyk. 
		- I co z nim zrobicie w domu? 
		- Mamy gospodarkę - powiedziała. - Jemu niedługo żyć. Zawsze był słaby 
		na płuca, a teraz już koniec z nim. Ojciec już pojechał do miasta, żeby 
		porozmawiać według pogrzebu, a ja pojechałam po niego. Po co mają 
		studenty go krajać po szpitalach. 
		Mój pociąg już nadszedł. Dałem jej dwieście złotych i wy - szedłem na 
		peron. Była już godzina czwarta, niedługo zacznie jaśnieć i pomyślałem 
		sobie, że do Warszawy przyjadę około południa, a wtedy jeszcze ją 
		zastanę. Bo ja jechałem do jednej dziewczyny, z którą byłem przez rok. 
		Jechałem po to, żeby wziąć od niej swoje rzeczy i wyprowadzić się; żeby 
		jej powiedzieć, że już jej nie kocham, że jej nigdy nie kochałem i że po 
		prostu omyliłem się jeszcze raz.
	 
	
		
		Index
     
    
 
    
      
      
      www.pseudology.org
     | 
   
 
 |