| 
   
 |  | 
  
    | 
    
		1955
	 | 
    
    
Marek Hłasko - Ěŕđĺę Őëŕńęî | 
   
  
    | 
						Pijany o 
						dwunastej w południe | 
   
  
    
	
		Zdarzyło się to w 
		południe i w skwar, który każdy zakątek kamiennego miasta napełniał 
		udręką; liście na drzewach wiotczały i gorący asfalt potężnie pachniał 
		smołą. Ulicą szedł pijany człowiek. Kapelusz trzymał mu się na samym 
		czubku głowy owym cudownym sposobem, w jaki potrafią nosić kapelusz 
		tylko pijacy - trzeźwemu człowiekowi spadłby z głowy już po trzech 
		krokach; pijak zaś przejdzie w nim przez siedem piekieł. Krok jego był 
		równie szeroki, jak i niewymierny; najtęższy geometra okazałby się 
		dzieckiem, gdyby kazano mu wymierzyć tę gmatwaninę rombów, elips, 
		zygzaków. 
		Przechodnie oglądali się za nim, a on szedł; miał przerażającą twarz 
		obłąkanego proroka i rozpychał rękami powietrze z taką gwałtownością, 
		jakby co chwila napotykał przeszkody. Mamrotał przy tym bez sensu. 
		Lecz niedaleko zawiodły go kroki; w pewnym momencie zachwiał się, zwalił 
		na trawę i tam już pozostał. Kapelusz oczywiście trzymał mu się dalej na 
		głowie; leżący miał czerwoną, obrzękłą twarz - twarz ta znajdo - wała 
		się teraz w pełnym słońcu. Z ust ciekła mu strużka śliny; oczy jego 
		wywrócone były białkami ku górze; przy upadku koszula wysunęła mu się ze 
		spodni i w widoku jego obnażonego, spoconego ciała było coś niesłychanie 
		wstrętnego. 
		Pomału zaczęli schodzić się ludzie; rzecz działa się na Pradze, gdzie - 
		jak wiadomo - jedyną atrakcją są niedźwiedzie i pijacy. Praga wciąż jest 
		jeszcze innym miastem i często człowiek ze śródmieścia przystaje tu 
		zdziwiony. Pełno jest tutaj ludzkich wraków - jak wyraził się pewien 
		młody i zdolny krytyk, któremu widocznie zdaje się, że człowieka może 
		spotkać koniec podobny do końca maszyny. Dla ludzi, którzy patrzyli na 
		pijanego, nie było w tym widoku nic dziwnego. Stał wśród nich człowiek w 
		granatowym garniturze i jasnej cyklistówce. Mówił: 
		- Było życie? Było. Żyłem? Żyłem. Przedtem mogłem codziennie być w 
		trumnę pijany i szwagier też mógł być pijany. Była kiedyś taka knajpa na 
		Ratuszowej; kiedy wchodziliśmy tam ze szwagrem, orkiestra grała „Lekką 
		kawalerię”. Litr kosztował wtedy cztery złote; i szwagier był pijany, i 
		ja byłem pijany. Byliśmy codziennie na dymie. 
		Ale to było kiedyś. Nie teraz. Teraz to już nie. Teraz jak jestem 
		ugotowany raz na tydzień, to dobrze. To bardzo dobrze. A przedtem 
		codziennie. Ze szwagrem. Wystarczy tu, na Pradze, zapytać o Władka 
		Majtlocha. Każdy go zna. - Co się stało z pańskim szwagrem? - zapytał 
		ktoś ze stojących. Był to niski, zasuszony człowieczek z łysą, ogorzałą 
		czaszką. 
		Ten w granatowym garniturze obrócił się ku niemu. 
		- Cóż to pana obchodzi? - zapytał ostro. 
		- Może ja znałem pańskiego szwagra - powiedział niski, zasuszony 
		człowiek. - Ja dwadzieścia lat na Pradze mieszkam. Znam tu całą kupę 
		ludzi. 
		- Heńka Jabłonowszczaka pan znał? - zapytał człowiek w granatowym 
		garniturze. 
		- Tego z Białostockiej? 
		- Nie. Tego, co na Ząbkowskiej miał warsztat. 
		- Nie - powiedział człowiek z ogorzałą czaszką. - Tego nie znałem. 
		- To po cholerę się pan miesza? - powiedział ten w granatowym 
		garniturze. - Strasznie nie lubię takich cwaniaków, którzy wszystko chcą 
		wiedzieć o życiu. U mnie jest taka zasada: mordę trzymać krótko. 
		Pijany człowiek leżał w słońcu; ludzi wokół niego przybywało. Stała 
		wśród nich dziewczyna, miała zadarty nos i jasne włosy; mogła mieć 
		najwyżej dwadzieścia lat. Dziewczyna mówiła: 
		- Jak on mógł tak się upić? Czy nie wstyd mu? Robi z siebie bydlaka, 
		marnuje zdrowie za własne pieniądze. Wcale mi go nie żal. 
		Chciałabym, żeby zabrała go milicja i żeby potrzymali go przez noc. 
		Czy on nie może żyć inaczej? Może. Może pracować, mieć dom i rodzinę. A 
		może on ma rodzinę? I tamci na niego teraz czekają? On może jeszcze się 
		uczyć; teraz nawet starzy ludzie mogą się jeszcze uczyć. 
		- Skąd pani wie - powiedział ktoś stojący z tyłu - że jemu chce się 
		uczyć? Może jest sam? Może go nikt nie kochał i nie kocha? Może mieszka 
		sam i nie chce mu się wracać do pustego domu? Może jest zupełnie 
		samotny? Dziewczyna odwróciła się, popatrzyła chwilę na mówiącego i 
		wybuchnęła śmiechem. 
		- Jaki pan strasznie dziecinny - rzekła. - Nikt go nie kochał, 
		samotny... Powinien sobie znaleźć cel w życiu. Cel, rozumie pan? A 
		samotność? Tego nie ma. Teraz nikt nie jest samotny ani nieszczęśliwy. 
		Tego nie ma. 
		- W porządku - powiedział ten, który zwrócił się do dziewczyny 
		uprzednio. - Dziękuję pani. 
		Do dziewczyny zbliżył się jakiś chłopak; był ubrany w przedziwną 
		koszulę, a głowę ostrzyżoną miał krótko - włosy sterczały mu śmiesznie. 
		- Pójdzie pani do kina? - zapytał chłopak. - Mam dwa bilety. 
		- Na co? 
		- Nie wiem - powiedział chłopak. - Prawdopodobnie, że o miłości. 
		- Czy to będzie bardzo głupie? - zapytała dziewczyna. - Nie wiem - 
		odpowiedział chłopak i wzruszył ramionami. - Przypuszczam, że w miarę. 
		Chodźmy: zaraz się zaczyna. 
		Wziął ją za rękę i odeszli. Człowiek w granatowym garniturze i jasnej 
		cyklistówce przymknął oczy, mówił: 
		- Na szóstym komisariacie był jeden znajomy sierżant. Bywało, zabrali 
		nas: mnie i szwagra. Znów dwadzieścia cztery godzin. To ten sierżant 
		mówił do szwagra: „Panie Heńku, ja pana wsadzę. Panie 
		Heńku, pan będziesz u mnie siedzieć. Panie Heńku, niech mnie nagła, zła 
		krew zaleje, ja pana upieprzę”. Ale nie siedzieliśmy nigdy dłużej jak 
		dwadzieścia cztery godziny. Żyliśmy z nimi na blat, ja i mój szwagier. 
		- Pański szwagier to pewnie porządna świnia - powie - dział ktoś z tyłu. 
		Był to jakiś niski człowiek w wyszmelcowanych spodniach, które nawet w 
		piekle zdradziłyby montera; był ubrany w sportową koszulkę, a na lewym 
		ramieniu miał wytatuowanego węża. Był niski i krępy jak niedźwiedź; 
		patrząc na jego szerokie plecy i grube ramiona czuło się w nim dużą siłę 
		- budził zaufanie. Pochylił się nad leżącym i brutalnie nim potrząsnął. 
		Pijany otworzył jedno oko i natychmiast je zamknął. Człowiek w spodniach 
		montera wyprostował się. 
		- Sukinsyn - powiedział. - Uchlał się w samo południe. Co teraz zrobić z 
		takim bydlakiem? 
		- Wstydziłby się pan - powiedział ktoś z boku; był to człowiek o twarzy 
		nauczyciela. - Wstydziłby się pan tak mówić. Tu stoją kobiety i dzieci: 
		jak pan tak może? Na pewno w każdą niedzielę wygląda pan tak samo. 
		- Ja znam tego pijaka - powiedział inny mężczyzna. - 
		Kiedyś na Brzeskiej był bar. Nazywał się „Schron u Marynarza”. 
		Właściciel ważył przeszło dwieście kilo; przyjeżdżali z daleka, aby go 
		oglądać. U niego nigdy nie było awantury; goście bawili się grzecznie 
		jak dzieci w przedszkolu. Ja tam przychodziłem czasami; ten marynarz to 
		tak potrafił opowiadać, że miałeś pan wszystko wyrysowane przed oczami. 
		Ten dzidziuś, który leży tu na ziemi, też tam przychodził. Stawał przy 
		bufecie i mówił: „Panie gospodarzu, ja stąd wyjadę. Wyjadę stąd i 
		wszyscy zapomną, że żyłem w tym mieście. 
		Ale pan będzie mnie pamiętać, co? To nieważne, że ja jestem pijaczek. Co 
		- dziennie piłem tu u pana. Piłem nawet w niedzielę. Cały tydzień 
		czekałem, że pójdę gdzieś w niedzielę, lecz w nie - dzielę nie chciało 
		mi się nigdzie iść. Ci, do których chciałbym pójść, nie mają niedzieli. 
		I przychodzę do pana. Czy pan będzie mnie pamiętać w życiu?” 
		- Czy on był wariatem? - zapytał mężczyzna z wytatuowanym wężem. - 
		Dlaczego on tak dziwnie mówił? 
		- Każdy człowiek mówi dziwnie - powiedział ten, który spotykał się z 
		leżącym w „Schronie u Marynarza”. - Każdego człowieka trudno zrozumieć. 
		Ale on nie był wariatem. To był kiedyś bardzo fajny i porządny chłop. 
		- Wiele ludzi się rozpiło - powiedział jakiś pan o szczupłej twarzy, w 
		okularach. - Gdyby ludziom dać to wszystko, co im potrzeba do dobrego 
		życia, toby nie pili. Za mało zarabiają. 
		- Panie! - powiedział właściciel węża. - Panie, komu pan to mówisz? 
		Mnie? Jak ja zarabiam tysiąc złotych, a mam kobitę i dwoje dzieci? Mnie 
		pan to mówi? - Odsapnął chwilę i rzekł: - Niech pan mi pomoże. 
		Odprowadzimy tego faceta. 
		- O, nie! - powiedział pan w okularach i wzniósł palec do góry. - 
		Przepraszam, ale to zbyt wstrętne. Nie będę odprowadzać pijanego 
		bydlaka. Zresztą nie jestem z Warszawy; nie przyjechałem tutaj, żeby 
		odprowadzać pijanych bydlaków. 
		- To lepiej - powiedział człowiek z wężem. - Pan tu przyjechał, żeby 
		zobaczyć miasto i naszą Częstochowę. Niech pan stąd odejdzie. Teraz 
		lato: powinien się pan poprawić i opalić. W szpitalu nie będzie pan miał 
		słońca. Jakiż on jest bydlak dla ciebie? 
		Pan w okularach oddalił się mazurowym krokiem. Mężczyzna w granatowym 
		garniturze i jasnej cyklistówce powiedział: 
		- On zaraz będzie rzygać. Szwagier... 
		- O, do cholery! - powiedział ktoś z tyłu. - Panie Majtloch, poznajesz 
		mnie pan? Ja znam pana i pańskiego szwagra. Siedzieliśmy kiedyś na 
		Gęsiówce, tak? 
		- Zgadza się - powiedział ten w granatowym garniturze. - Bo co? 
		- Bo to - powiedział człowiek z tyłu - że odejdź pan stąd do diabła. 
		Siedzieliście ze szwagrem za kanty. Oszukiwaliście ludzi. 
		- A pan? Za niewinność pan siedziałeś? 
		- Siedziałem za to samo, co i wy. Ale teraz pracuję; mam dobrą robotę i 
		spokój. Żałuję, że wam kiedyś uwierzyłem. Odejdź pan stąd, bo jak pana 
		puszczę zębami w trotuar, to panu łeb pęknie. 
		- W porządku - powiedział mężczyzna w granatowym garniturze - spotkamy 
		się jeszcze. Ale wtedy za - szczekasz na księżyc. 
		Wzruszył ramionami i oddalił się. Pijany leżał dalej bez ruchu i wszyscy 
		patrzyli na jego czerwoną twarz. Pochylił się nad nim mały chłopiec i 
		kijkiem dotknął jego nosa. Kobieta, stojąca w kręgu ludzi, szarpnęła 
		chłopca za rękę i krzyknęła: - Odejdź, on cię uderzy! 
		- On już nikogo nie uderzy - powiedział inny, stojący z tyłu człowiek. 
		Mógł mieć lat około czterdziestu, wyglądał zdrowo, nosił cwaniacki wąsik 
		i kolorową wełnianą czapeczkę, tak niegdyś popularną na przedmieściach 
		Warszawy; obecnie noszą już takie czapeczki tylko ostatni gołębiarze na 
		Marymoncie i Pelcowiźnie. Człowiek z wąsikiem ubrany był w bryczesy i 
		skórzaną kurtkę, której rękawy podwinął. Wypluł niedopałek i powtórzył: 
		- On już nikogo nie uderzy. Tacy jak on nie biją. Teraz dopiero 
		przypomniałem sobie, że już kiedyś spotkałem tego faceta; było to dawno 
		i jakoś cholernie dziwnie. 
		- Wszystko, co było dawniej, wydaje się dziwne - powiedział jakiś 
		człowiek w mundurze kolejarza. - Czasem wydaje się, że tego w ogóle nie 
		było. Czasem wydaje się to wszystko straszne, czasem śmieszne, czasem 
		głupie. Ale nie takie, jakie było naprawdę. 
		- Powinieneś pan zasunąć na księdza - powiedział ten w skórzanej kurtce. 
		- Po jakiego diabła został pan kole - jarzem? 
		- Jestem impotentem od urodzenia - powiedział człowiek w mundurze 
		kolejarza - i dlatego nie mogłem zrobić tego, o czym pan mówiłeś: ci 
		faceci są ostrzy w tych sprawach. Jestem dobrym katolikiem, ale w tym 
		miejscu pan Bóg nie zbudował mnie tak, jak potrzeba: widocznie zajęty 
		był zbawianiem świata lub jakimś innym świństwem. Poza tym chciałem 
		przejechać kawałek świata. 
		- Rozumiem to - powiedział człowiek w skórzanej kurtce. - Jestem 
		szoferem i sam lubię drogę. Kiedy spotkałem tego pijaka, leciałem akurat 
		wozem. Była to już noc i późna godzina. Lubię szybką jazdę i wtedy też 
		przyduszałem gaz: pamiętam jak dziś, że miałem na liczniku z 
		pięćdziesiąt mil - wtedy jeszcze latało się na wozach z demobilu. Ten 
		pijak wyskoczył mi nagle z ciemności i szczupakiem zasunął pod wóz. 
		Wdepnąłem tak hamulec, że myślałem, iż mi noga na zawsze wlezie w tyłek. 
		Wóz zarzucił, wyskoczyłem z kabiny i do niego. „No i co mówię - co mam z 
		tobą zrobić?” Patrzył na mnie przez chwilę, miał zakrwawioną gębę, potem 
		rzekł: „Co chcesz”. „Gdybym zrobił z tobą to, co teraz chcę - mówię do 
		niego - toby m posiedział za człowieka, a zabił - bym gnidę. Jesteś 
		zalany?” „Nie” - mówi. Popatrzyłem na niego i widzę: trzeźwy, tylko cały 
		się trzęsie. Żal mi się go zrobiło: zawsze człowiek. „Dlaczego pan to 
		chciał zrobić? - mówię. - Gdzie pan mieszka? Podrzucę pana”. Staliśmy w 
		ciemnościach, naprzeciwko nas był jakiś plac ogrodzony deskami; 
		pamiętam, że latem chłopaki grają tam w piłkę. On milczy. pytam jeszcze 
		raz: „Dokąd pan chcesz iść?” Zaśmiał się jakoś idiotycznie, złapał mnie 
		za rękę i mówił: „Człowiek, który odszedł od swoich, nie ma dokąd pójść. 
		Wszędzie, gdzie pójdzie, zastanie pusty plac”. I pokazał ręką na te 
		parkany. Potem odszedł; trzymał się za głowę, ale już nic nie mówił. Nie 
		widziałem go od tego czasu. 
		Człowiek w skórzanej kurtce skończył mówić; wyciągnął papierosa i począł 
		się klepać po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Nie znalazł; zwrócił 
		się do człowieka z wężem i powiedział: 
		- Ma pan zapałki? 
		- Zapalniczkę - powiedział człowiek z wężem; wy - ciągnął olbrzymią, 
		mosiężną zapalniczkę własnej roboty i przypalił. 
		Człowiek w skórzanej kurtce zasalutował i odszedł. 
		- Inteligentny mężczyzna - powiedziała jakaś paniusia. - Wcale nie ma 
		wyglądu szofera. 
		- Niech pani poleci za nim - powiedział człowiek z wężem. - On się pani 
		odda bezinteresownie, jeśli nie będzie się bał spać z nieboszczką. 
		- Ta pani - powiedział jakiś chłopak - wierzy w życie pozagrobowe. 
		Pożycz pani dwadzieścia złotych: po śmierci pani oddam. 
		Kobieta odeszła. Idąc kołysała szerokimi biodrami, nogi miała proste i 
		grube jak słupy. 
		- Jezu - powiedział chłopak - ale ona ma smutne nogi. - Kiedy byłem 
		szczeniakiem - powiedział jakiś staruszek i popatrzył na zebranych 
		spłowiałymi oczyma - wmawiano we mnie, że wszystkie Polki są piękne. Ale 
		i to złudzenie szlag trafił. 
		- Co zostało? - zapytał chłopak. 
		- Prysznic - powiedział staruszek. - Codziennie rano biorę prysznic. 
		- To wszystko? 
		- Jasne. Nie mogę dwa razy dziennie brać prysznicu. Mieszkam jako 
		sublokator, a moja gospodyni to taka zołza, że nawet w piekle daliby jej 
		osobny pokój. Staruszek chrząknął i odszedł wspierając się na lasce. 
		Człowiek, który spotykał się z pijanym w „Schronie u Marynarza” na 
		Brzeskiej, powiedział do człowieka z wężem: 
		- Ten pijany to był kiedyś fajny chłop. Przed wojną pracował na 
		tramwajach, robił tam strajk. Przechowywał ludzi podczas okupacji: miał 
		u siebie całą żydowską me - linę i śmiał się z Niemców. I mówił do nas: 
		„Przyjdzie zwycięstwo, to zobaczycie, jak będziemy żyć. Będziemy mieli 
		wszystkiego do cholery i nigdy nam już niczego nie zabraknie. Nie będzie 
		już żadnej biedy. Odkujemy się za wszystką nędzę, cośmy wycierpieli w 
		życiu. Będziemy opalać brzuchy: musimy tylko czekać”. 
		- Ja wiem, co było dalej - powiedział niski mężczyzna z wytatuowanym 
		wężem. - Potem przyszło zwycięstwo. I trzeba było drzeć się o wszystko, 
		pracować tak, jak nigdy jeszcze w życiu, zaciskać zęby i przewiązywać je 
		paskiem. Inni jakoś wyrastali, szli do góry, on został w tyle. Może był 
		za mało zdolny, może za mało rozumiał? Wtedy nie wytrzymał: zaczął co 
		innego mówić w nocy do żony, a co innego na egzekutywach. Potem zaczął 
		się bać. 
		- Tak - powiedział znajomy pijanego - potem zaczął się bać. Bał się, że 
		w końcu inni zrozumieją, jaki z niego partyjniak naprawdę. I żył już 
		tylko samym strachem. Nie rozumiał partii. 
		- Partyjny - powiedział mężczyzna z wężem - który swoje wątpliwości 
		przeżywa poza partią, dość szybko zamienia się w kupę tchórzliwego 
		gówna. Miał małe serce i mało nadziei. Mało pragnął: pragnienie zastąpił 
		mu strach, kiedy patrzył, jak męczą się ludzie. Są tacy faceci, którzy 
		myślą, że wszystko, co dzieje się w tym kraju, dzieje się w ich sumieniu 
		i na konto ich sumienia. Ten też był taki: miał malutkie serce i dlatego 
		tu leży schlany jak stara kurwa w wielki czwartek. Potem wyleli go z 
		partii. 
		- Skąd pan wiesz o tym wszystkim? - zapytał znajomy pijanego. 
		- Sam podnosiłem legitymację, żeby go wyrzucić - powiedział człowiek z 
		wężem. - Spotkałem go kiedyś wieczorem. Czepiał się mojej ręki i mówił: 
		„Dlaczego szczęście mieszka tak daleko? Kiedy my tam dojdziemy? Będziemy 
		szli, zaciskali zęby, dzień wyda nam się nieraz nocą, ale czy jak kiedyś 
		dojdziemy, będziemy mieli siłę się uśmiechnąć? Nie: będziemy po prostu 
		cholernie zmęczeni. Po wielkim wysiłku nawet sukces wydaje się 
		koszmarnym snem”. „W porządku - mówię do niego wtedy - jutro jest 
		zebranie: wstaniesz i powiesz to wszystko. Po cholerę masz to dusić w 
		sobie? Wszyscy są cholernie zmęczeni, ale milczeć nie wolno. Milczenie 
		nie jest złotem. 
		Milczenie jest paskudnym kłamstwem. Milczenie jest najpaskudniejszym ze 
		wszystkich kłamstw”. Spojrzał na mnie jakoś dziwnie: nigdy nie widziałem 
		takiego wzroku. Roześmiał się głupio i powiedział: „Coś ty? Ja tylko 
		żartowałem. Chciałem tylko zobaczyć, czy ty jesteś dobrym partyjniakiem. 
		Bo ty coś ostatnio...” Dałem mu wtedy w pysk. Ocierał krew z warg, 
		milczał. 
		Człowiek z wężem przestał mówić. Zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie. 
		- Czego się pan śmieje, do cholery? - zapytał znajomy pijaka. 
		- Bo wiem - powiedział niski mężczyzna z wężem - wiem, że wszystkich 
		takich facetów kiedyś tak zobaczę jak i jego. Gość partyjny, który nie 
		idzie tam, gdzie jego partia, musi zamienić się w takiego jak on. Lecisz 
		pan już? 
		- Tak - powiedział znajomy pijanego. - Co tu będę stał? I tak mu w 
		niczym nie pomożemy. 
		Szli ulicą. Zakurzone drzewa wyglądały żałośnie i brzydko. Na rogu chudy 
		mężczyzna w brudnym kitlu sprzedawał lody - tłoczyła się przy nim 
		gromadka dzieci; rozpuszczone lody spływały im po palcach. Piszczały 
		trzymając w wyciągniętych rękach drobne pieniądze. 
		- Czy pan go na pewno znał? - zapytał znajomy pijanego ze „Schronu u 
		Marynarza”. - Mnie się zdaje, że pan buja. To niemożliwe, żebyśmy go 
		wszyscy znali. Człowiek z wężem przystanął. Patrzył na tamtego. 
		Tamten powiedział: 
		- Dopiero teraz widzę, że pan ma strasznie porozbijaną twarz. Czy pana 
		bili kiedyś? 
		- Bili. 
		- Dawno? 
		- Mnie się zdaje, że to było wczoraj - powiedział człowiek z wężem. 
		- Ja to jeszcze czuję, jak całkiem świeże. Ale naprawdę to było 
		dwadzieścia lat temu. I też był trzydziesty kwiecień. I też było tak 
		strasznie gorąco, nie można było oddychać. 
		Milczeli patrząc na siebie. Przejeżdżały tramwaje i cię - żarówki, 
		szybko przechodzili ludzie. Znajomy pijanego zapytał z rozdrażnieniem: 
		- Więc znał go pan czy nie? 
		Człowiek z wężem podniósł głowę i spojrzał na niebo. Było puste, jasne i 
		ślepe; przypominało oczy umarłego. 
		- Znałem wielu ludzi - rzekł. 
		Ruszyli dalej. Znajomy pijanego z baru „Schron u Marynarza” na Brzeskiej 
		gwizdał, niski mężczyzna szedł w milczeniu i poruszał nerwowo olbrzymimi 
		szczękami. W pewnym momencie przystanął. 
		- Zapomniałem, cholera - rzekł patrząc niespokojnie na tamtego. - Muszę 
		się wrócić: kobita mi kazała, żebym zaszedł do teściowej. To w tamtej 
		stronie. 
		- W porządku - rzekł tamten. - Zaczekałbym na pana, ale też nie mam 
		czasu. Cześć - prztyknął palcem w cyklistówkę i odszedł. 
		Kiedy zniknął już za rogiem, niski mężczyzna zawrócił w stronę pijanego. 
		Pochylił się nad nim i z wysiłkiem wciągnął go na siebie: pijany leciał 
		mu przez ręce jak bezwładny wór. Niski mężczyzna prowadził go i mówił z 
		żalem: 
		- Dlaczego się uchlałeś? Dlaczego się uchlałeś w samo południe?
	 
	
		
		Index
     
    
 
    
      
      
      www.pseudology.org
     | 
   
 
 |