| 
   
 |  | 
  
    | 
    
		1956
	 | 
    
    
Marek Hłasko - Ìàðåê Õëàñêî | 
   
  
    | 
						Pierwszy 
						krok w chmurach
	 | 
   
  
    
	
		Jerzemu Ćwiertni
	
		 
		W sobotę centrum miasta wygląda tak samo jak w każdy inny dzień 
		tygodnia. Jest tylko więcej pijanych; w knajpach i barach, autobusach i 
		bramach - wszędzie unosi się zapach przetrawionego alkoholu. W sobotę 
		miasto traci swoją pracowitą twarz - w sobotę miasto ma pijaną mordę. 
		Natomiast w centrum miasta, w sobotę, nie ma ludzi, którzy lubią 
		obserwować życie: stać w bramach, włóczyć się po ulicach, siedzieć na 
		ławce w parku godzinami, i to tylko po to, aby za lat dwadzieścia móc 
		sobie przypomnieć, że tego to a tego dnia widziało się mniej lub 
		bardziej dziwny traf życiowy. Tak jak wysłańcy chadzający jeszcze 
		podczas okupacji w czerwonych czapkach, tak jak handlujący suchym 
		piaskiem, jak podwórzowi śpiewacy o przepitych tenorach - w centrum 
		miasta wymarli obecnie obiektywni obserwatorzy życia. 
		Obserwatorów można spotkać jedynie na przedmieściu. Życie przedmieścia 
		zawsze było i jest bardziej zagęszczone; na przedmieściu w każdą sobotę, 
		kiedy jest pogoda, ludzie wynoszą krzesła przed domy; odwracają je tyłem 
		i usiadłszy okrakiem, obserwują życie. Upór obserwatorów nosi czasem 
		znamiona genialnego obłędu; czasem siedzą w ten sposób przez całe życie 
		i nie widzą nic prócz twarzy obserwatora z przeciwka. Potem umierają z 
		głębokim żalem do świata, z przekonaniem o jego szarzyźnie i nudzie, 
		gdyż rzadko kiedy przyjdzie im na myśl, że można podnieść się i pójść na 
		sąsiednią ulicę. Obserwatorzy życia na starość stają się niespokojni. 
		Miotają się, patrzą na zegarki; jest to jeden z śmiesznych nawyków 
		starych ludzi - pragną ratować czas. W pewnym okresie chciwość życia i 
		wrażeń staje się u nich silniejsza niż u dwudziestolatków. Dużo gadają, 
		dużo myślą: uczucia ich są dzikie i tępe zarazem. Potem gasną szybko i 
		spokojnie. Umierając wmawiają wszystkim, że żyli szeroko. Impotenci 
		chwalą się sukcesami u kobiet, tchórze - bohaterstwem, kretyni - 
		mądrością życia. 
		Pan Gienek - z zawodu malarz pokojowy - od czterdziestu lat mieszkał na 
		Marymoncie i od tyluż lat obserwował życie swej dzielnicy. Owej soboty 
		pan Gienek także siedział przed swoim domem w ogródku i bezmyślnie 
		patrzył w ulicę. Od czasu do czasu spluwał i oblizywał spieczone wargi; 
		wygasający dzień był upalny i dręczący. Pan Gienek był rozdrażniony; nie 
		zdarzyło się nic ciekawego w dniu dzisiejszym, nikt nie złamał ręki, 
		nikt nikogo nie pobił i pana Gienka ssało uczucie pustki i nudy - kopnął 
		psa, który nawinął mu się pod nogę, i ponuro ziewając patrzył na ulicę. 
		Była pusta, przejeżdżające z rzadka samochody podnosiły tumany 
		rozparzonego piasku. Kiedy stracił już całą nadzieję na ujrzenie kawałka 
		życia, uczuł, że ktoś trąca go w ramię. Podniósł senne oczy i zobaczył 
		swego sąsiada, Maliszewskiego. 
		- Chodź pan - powiedział Maliszewski. 
		- Gdzie? 
		- Niedaleko. 
		- Po co? 
		- Chcesz pan coś zobaczyć? - powiedział Maliszewski. 
		Był to niski człowiek o dobrodusznej twarzy i chytrych oczach. Ruchy 
		jego - mimo pozornej ociężałości - były szybkie i zwinne jak ruchy 
		młodego kota. 
		- Co jest? - zapytał pan Gienek; ziewnął, był zmęczony upałem. 
		- Chłopak - powiedział Maliszewski. 
		- I co z tego? 
		- Satyra - powiedział Maliszewski. - On jest z dziewczyną. Już pan 
		rozumiesz? 
		- Jasne - rzekł pan Gienek. Podniósł się; w serce jego wstąpiła 
		nadzieja. Zapytał z ożywieniem: - Ładna? 
		- I ładna, i młoda - rzekł Maliszewski. - Mówię panu, dobra robota tam 
		odchodzi. - Nagle zniecierpliwił się: - Idziesz pan czy nie? - zapytał. 
		- Nic z tego nie będzie - powiedział pan Gienek. - Zanim tam dojdziemy, 
		to oni skończą. Mówię panu, że nic z tego nie będzie. 
		- Oni nie mają po pięćdziesiątce tak jak pan - powiedział Maliszewski. - 
		Mogą się bardzo długo bawić w ten sposób. Ja jak byłem młody, to też 
		mogłem się w ten sposób bawić godzinami. Naprawdę tak było. Wstąpimy po 
		mojego szwagra i podskoczymy tam, chce pan? On już wrócił z roboty i 
		chętnie pójdzie z nami. O, patrz pan, już idzie! 
		Rzeczywiście, ulicą szedł młody, tęgi mężczyzna. Rękawy koszuli miał 
		podwinięte, w zębach trzymał trawkę. Oczy jego były senne i drwiące, 
		powieki - ciężkie. 
		- Heniek - zawołał Maliszewski - pozwól tu na chwilkę! 
		Heniek zbliżył się i oparł o płot. Czoło jego było mokre od potu. 
		- Cześć - powiedział. - Co u pana, panie Gienku? 
		- Heniek - powiedział Maliszewski - chodź z nami. 
		- Gorąco - powiedział Heniek; oblizał wargi i westchnął: 
		- Nie ma czym oddychać. W taki upał nawet świętemu by nie stanął. Gdzie 
		chcecie skoczyć? 
		- Byłem na działce - rzekł Maliszewski. - Widziałem chłopaka z 
		dziewczyną. 
		- Szmata? - zapytał Heniek. Wypluł trawkę, potem zerwał nową i przygryzł 
		ją mocniej zębami. 
		- Skąd - powiedział Maliszewski. - Mówię ci: młoda i ładna. 
		- Możemy podskoczyć - powiedział Heniek. - Ty mnie znasz: ja lubię 
		popatrzeć na życie. Jeśli dziewczyna będzie brzydka - zwrócił się do 
		Maliszewskiego - to ty coś dzisiaj postawisz. 
		Ruszyli i szybko poszli wśród działkowych ogródków. Ludzie przychodzili 
		tu po pracy, aby doglądać swych kartofli, pomidorów i marchwi. Teraz 
		jednak było pusto: parny, drętwy dzień zmęczył wszystkich - ludzie 
		siedzieli w domu. 
		- Duszno - powiedział Heniek. - Ja nic nie mogę robić w taki dzień. 
		Głowa mnie boli cały czas. 
		- Tamtym też chyba gorąco - powiedział pan Gienek. 
		- Myślę - rzekł Maliszewski. - My ich ochłodzimy. Tak, Heniek? 
		- W zeszłym roku - powiedział Heniek - tutaj też przychodził taki jeden 
		gość z dziewczyną. Całe lato tu przychodzili. 
		- I co? 
		- Nic. Pewnie nie mieli mieszkania. 
		- Pobrali się? - zapytał z wysiłkiem Gienek; marzył o szklance zimnego, 
		gorzkawego piwa. 
		- Nie wiem. Może i tak, że się pobrali. Też była ładna dziewczyna. 
		- Blondynka? - zapytał znów Gienek; nic a nic go to nie obchodziło. 
		W dalszym ciągu czuł dręczącą pustkę i niesmak. 
		- Brunetka - rzekł Heniek. - Pamiętam jak dziś. Ten facet był blondyn. 
		Nie mogłem zrozumieć, dlaczego taka ładna dziewczyna chodzi z takim 
		łachudrą. 
		- Nie wiem - mruknął pan Gienek. Splunął gęstą śliną. Był zły na Heńka: 
		przypomniał mu, że on sam ma brzydką i dość głupią żonę. Powiedział: - 
		Pewnie jakaś szmata. 
		- Może?... Teraz cicho - rzekł Maliszewski. Poszedł przodem, oni ruszyli 
		za nim wolno, starając się nie robić hałasu. Było już szarawo: słońce 
		uciekało, na trawie kładły się błękitnawe cienie. Maliszewski w pewnym 
		momencie odwrócił głowę i zawołał cicho: - Chodźcie! 
		Podeszli na palcach kilka kroków i zobaczyli chłopaka z dziewczyną. 
		Leżeli obok siebie. Dziewczyna oparła swoją głowę o ramię chłopaka i 
		przytuliła się do niego całym ciałem Leżeli zmęczeni miłością i upałem, 
		byli młodzi i ładni oboje - jedno ciemne, drugie jasne. Sukienka 
		dziewczyny była uniesiona; miała długie, mocne brązowe nogi. 
		- Ładna - rzekł Heniek. - Bardzo ładna. 
		- Mówiłem - powiedział szeptem Maliszewski. 
		Stali w milczeniu: pan Gienek znów oblizał wargi i pomyślał o swojej 
		żonie z dreszczem nagłego wstrętu. Maliszewski uśmiechnął się 
		głupkowato. Heniek jeszcze bardziej opuścił ciężkie powieki i 
		przestępował z nogi na nogę. Nagle zapytał z rozdrażnieniem: 
		- Robimy coś? 
		- Ty - powiedział Maliszewski. - Zrób im coś takiego, żeby się nie 
		pozbierali ze śmiechu do końca życia. Ty to możesz zrobić, Heniek. 
		- Heniuś - powiedział pan Gienek - najlepiej ich nastraszyć. - Przytknął 
		palcami i powtórzył: - Ona jest strasznie ładna. Już dawno nie widziałem 
		takiej lalki. Jeszcze dziecko. Nie powinni tego robić. 
		- Nagle zniecierpliwił się i rzekł do Heńka: - Zrób im pan coś, bo jak 
		nie, to ja im bombę zasunę. 
		- Czekaj pan - powiedział Heniek. - To już lepiej ja. 
		Patrzył chwilę na brązowe uda dziewczyny i na twarzy jego malowała się 
		męka. Potem wyszedł zza drzewa i stanął przed młodymi. 
		Zmrużywszy oczy, rzekł: 
		- W tatę i mamę się bawicie? Smacznego! 
		Maliszewski i pan Gienek wybuchnęli śmiechem. Chłopak zerwał się na nogi 
		i wyjąkał: 
		- Czego pan chce? 
		- Niczego - powiedział bardzo wolno Heniek. Stał przed chłopakiem i 
		kołysał się na nogach. Gryzł w dalszym ciągu trawkę i spluwał zielonkawą 
		śliną. Potem powiedział: 
		- Uważaj, jak jedziesz, kochany. To ci przyszedłem powiedzieć. Zawsze 
		uważaj jak jedziesz. 
		Maliszewski wyszedł zza drzewa i stanął obok Heńka. 
		- Ładna dziewczyna - powiedział patrząc na nią burymi oczkami. - Ja bym 
		sam chciał taką zapoznać. Może się zapoznamy, proszę panią. 
		- Idiota - powiedziała dziewczyna. Stanęła za chłopakiem; była czerwona 
		i zdenerwowana; pan Gienek patrzył, jak drżą jej szczupłe plecy, i raz 
		jeszcze pomyślał ze wstrętem o swojej brzydkiej, grubej i nieforemnej 
		żonie. 
		- Ty, ty, szmata - powiedział Maliszewski; oczy nabiegły mu krwią z 
		wściekłości. rzekł szybko, jakby się dusząc: - Ty jesteś zwyczajna 
		kurwa, rozumiesz? Ja mam córkę starszą od ciebie, ty kurewko. 
		- Niech pan stąd odejdzie - powiedział chłopak, błagalnie patrząc im w 
		oczy. - Ja pana proszę, niech pan stąd odejdzie. Myśmy panu niczego nie 
		zrobili. Ja pana strasznie proszę. 
		- Kogo ty prosisz, Janek? - powiedziała dziewczyna. - Tego starego 
		durnia? 
		- Zamknij swojej pani mordę - powiedział Heniek - bo inaczej ja jej 
		zamknę. I sam też nie pajacuj. Mówię ci, zamknij jej mordę. 
		- Sam masz mordę - powiedziała dziewczyna. Patrzyła na niego z pogardą. 
		Była nieprzytomna ze zdenerwowania, lecz usiłowała się roześmiać 
		szyderczo. - Bydlak - powiedziała i wybuchnęła płaczem. 
		- Ej, ty - powiedział Heniek i szarpnął ją za rękę. - Komu ty wymyślasz? 
		Przychodzisz się tutaj puszczać i jeszcze coś mówisz? Chłopak szarpnął 
		się; uderzył Heńka w twarz - raz i drugi. Stało się to tak szybko, że 
		Heniek zdążył tylko zamrugać oczami. Lecz w następnej chwili złapał 
		chłopaka za włosy i trzasnął twarzą w swoje kolano. Potem uderzył go 
		pięścią w usta i rzucił na ziemię. 
		- Dosyć, proszę klienta? - zapytał. - Jak nie dosyć, to ja mogę klienta 
		obsłużyć dodatkowo. Taryfa ulgowa; tu jest bardzo miły cmentarz. - I 
		wybuchnął stekiem najplugawszych obelg. Zamknął oczy, lecz ciągle 
		widział brązowe, długie nogi dziewczyny. 
		- Chodź, Janek - powiedziała dziewczyna. Otarła chłopakowi twarz z krwi. 
		Rzekła do nich: - Policzymy się jeszcze. - I kiedy odeszli już na parę 
		kroków, krzyknęła histerycznie: - Jesteście stare szmaty, nie mężczyźni! 
		Wracali do domu. Znów szli wśród ogródków działkowych. 
		- Parno - powiedział Heniek. - Prawdopodobnie, że będzie padać. - 
		Westchnął i rzekł: - To była ładna dziewczyna. Dlaczego jej 
		powiedziałeś, że jest kurwa? Przecież jej nie znasz. Skąd mogłeś 
		wiedzieć? 
		- Ja przecież nie powiedziałem, że ona jest taka – rzekł Maliszewski. - 
		To ty powiedziałeś. 
		- Ja? 
		- Ty. 
		- Nie wygłupiaj się. Ja jej wcale nie znałem. 
		- Ja ją znałem - Powiedział Maliszewski. - Ja już ich tutaj widziałem 
		nie pierwszy raz. Oni się bardzo kochają. 
		- Co będzie dalej? - zapytał pan Gienek. 
		- Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem, że oni z sobą chodzą. I wiem, że 
		oni dzisiaj pierwszy raz z sobą. 
		- Skąd? - zapytał leniwie pan Gienek. 
		- Słyszałem, jak ją prosił. I on się bał, i ona się bała. Słyszałem, jak 
		się namawiali. Bali się dziecka, tak mówili. Ale chyba bardziej siebie. 
		- Tak zawsze bywa ten pierwszy raz - powiedział Heniek. - Ja też się 
		bałem. 
		- Każdy się bał tego pierwszego razu - powiedział Maliszewski. - Ale po 
		co ty go zaprawiłeś? 
		- Sam chciałeś. 
		- Nie wiedziałem, że to tak wyjdzie. On do niej tak dziwnie mówił... 
		- Jak? 
		- Nie pamiętam. 
		- Chmurzy się - powiedział pan Gienek. 
		- On właśnie coś mówił o chmurach - powiedział Maliszewski. - Jakiś 
		wiersz. Mówię wam, oni się kochają. 
		- Już teraz nie będą się kochać - powiedział pan Gienek. - Będą siebie 
		mieli dosyć na zawsze. Po takim czymś nie będą mogli patrzeć na siebie. 
		Niepotrzebnie to wszystko wyszło. 
		- Ja już wiem - powiedział Maliszewski. - Przypomniało mi się. On tak 
		jej mówił, że jak on ją tego, to będzie ich pierwszy krok w chmury. On 
		to mówił, tylko że do wiersza. A ona tylko: „Boję się. Boję się” i 
		płakała. 
		- Może się bała bólu? 
		- Nie myślę - rzekł Maliszewski. - Nie myślę, żeby się bała bólu. To 
		przychodzi potem. Życie, inni ludzie, plotka. Ale ten pierwszy raz, to 
		naprawdę jak w chmurach. Zakochani niczego nie widzą. 
		- My też? - zapytał Heniek. 
		- Oni teraz już nie będą się kochać - powiedział pan Gienek. - Ja sam 
		wiem, że jakby mnie coś takiego spotkało, tobym już potem nie kochał 
		dziewczyny. 
		Zmarkotniał nagle: znów ssała go pustka. Wyszli z ogródków i znów szli 
		ulicą. 
		- Nie - powiedział Heniek. - Oni już teraz nie będą się kochać. Mnie też 
		spotkało kiedyś coś takiego. I nie kochałem już potem tej dziewczyny. 
		- Każdego z nas spotkało kiedyś coś takiego – powiedział Maliszewski. - 
		Ale po co ty mu dałeś w japę? 
		- On mnie pierwszy uderzył - rzekł Heniek. - Zajdziemy na to piwo? 
		- Możemy zajść. Ta dziewczyna to już chyba nie przyjdzie. 
		- Chyba nie - powiedział pan Gienek. - I za co pan ją tak nazwałeś? 
		- Moją dziewczynę też tak ktoś kiedyś nazwał – powiedział Maliszewski. - 
		I jak Boga kocham, do dziś nie wiem za co. 
		- I nie kochałeś się pan już potem? 
		- Nie - powiedział Maliszewski. Milczał, potem rzekł z nagłą złością: - 
		Dajcie mi spokój, do cholery! Nie wierzę w żadną miłość. Kobiecie swojej 
		też nie wierzę. Nikomu nie wierzę. 
		- Głupia sprawa - powiedział Heniek. Spojrzał na niebo i powiedział: 
		- Chmurzy się. To jak on tam mówił? 
		- Zdaje się, że krok w deszcz czy coś takiego - powiedział zmęczonym 
		głosem Maliszewski. - Chodźcie na to piwo... Albo o deszczu, albo o 
		burzy... Nie pamiętam. Niczego nie pamiętam. Nie chcę niczego pamiętać. 
		Gdybym nie pamiętał, nie byłoby tej całej awantury. 
		- Będzie jutro deszcz - powiedział Heniek. 
		- Zawsze w niedzielę pada deszcz - powiedział pan Gienek. Skrzywił się: 
		raz jeszcze pomyślał o swojej ohydnej żonie, o chłopaku, o dniu 
		jutrzejszym, o ślicznej dziewczynie, o jej długich, brunatnych nogach, o 
		jej piersiach, o jej czerwonych, świeżych ustach, o jej opalonym, silnym 
		karku, o jej zielonych przerażonych oczach i powtórzył bełkotem, gdyż 
		musiał coś powiedzieć: - W niedzielę zawsze pada deszcz...
	 
	
		
		Index
     
    
 
    
      
      
      www.pseudology.org
     | 
   
 
 |