Z dobrą kobietą - nie 
		boli życie, 
		od dobrego jadła - nie boli brzuch, 
		od dobrego trunku - nie boli głowa... 
		Jedno z przysłów. które są mądrością narodu 
		I 
		Obudził się O ósmej rano. Czuł jeszcze pewną ociężałość, lecz nie było 
		to już owo dławiące, straszne uczucie, którego doznawał tak często - nie 
		był to katzenjamer. Wstał i podszedł do okna. Dzień był szary, pełen 
		zimnych i lepkich mgieł; późna jesień odarła miasto z kolorów i wdzięku. 
		Oparty ręką o framugę okna, patrzył na mokre dachy domów; przypomniało 
		mu się miasto, z którego pochodził, dzieciństwo, szkoła, pierwsza 
		dziewczyna; posiadł ją w taki właśnie dzień, a przedtem długie dni 
		chodził pod jej oknem - znał każdą szczelinę w asfalcie koło tego domu, 
		gatunek tytoniu, który palił stróż, każdą cerę na brudnych firankach 
		wiszących w oknie mieszkania na pierwszym piętrze. 
		- Dawno - powiedział cicho do siebie. - Boże, jak strasznie dawno... 
		W tym momencie zadzwonił telefon. Spojrzał na zegarek i uśmiechnął się. 
		„Punktualna” - pomyślał. Podniósł słuchawkę i zapytał: 
		- To ty, Krystyno? 
		- Nie poznajesz? 
		- Nic przecież nie powiedziałaś - rzekł. 
		- Więc o szóstej? 
		- Tak - powiedział cicho. - Będę czekać w domu. Teraz jest dopiero wpół 
		do dziewiątej. Strach mnie ogarnia, jak pomyślę, że to jeszcze tyle 
		czasu. Siedzę tutaj sam... Boję się, że będą dzwonić... Chciałbym, żeby 
		już było po wszystkim. 
		- Musisz siedzieć w domu - powiedział kobiecy głos. - Musisz siedzieć i 
		czekać na mnie. Nie wolno ci zrobić nic z tego, co chcesz, rozumiesz? 
		- Rozumiem - rzekł. - Będę czekać w domu. Tylko chciałbym, żeby już była 
		szósta. 
		- Kuba - powiedział kobiecy głos bardzo miękko i cicho. - Przecież ty 
		wiesz, że cię kocham. Nie mogę myśleć o tym, co się z tobą dzieje. Mam 
		ochotę zrobić z sobą coś złego, kiedy mi ludzie powtarzają o tobie 
		rozmaite rzeczy. 
		- To się skończy. 
		- To się musi skończyć, Kuba. O szóstej przyjdę po ciebie i pójdziemy 
		tam razem. Ale przedtem chcę ci coś jeszcze powiedzieć. 
		- Słucham. 
		- Jeśli mi zrobisz jakiś kawał, to naprawdę koniec z nami, Kuba. Tak już 
		nie można dłużej. Przynajmniej ja nie mogę, doszłam do jakiegoś kresu, 
		musisz to zrozumieć. 
		- Po co to mówisz? 
		- Chcę, żebyś o tym wiedział. Teraz do widzenia. Czekaj na mnie o 
		szóstej. Do widzenia, Kuba. 
		- Do widzenia - powiedział i odłożył słuchawkę. Znów podszedł do okna i 
		oparł głowę o chłodne szkło. Ulicą, kuląc się z zimna, przemykali 
		ludzie. Stąd, z wysokości szóstego piętra, wyglądali tak smutno i 
		przykro, że nie można było na nich dłużej patrzyć - nieuchronnie 
		przywodzili na myśl krzątające się owady. Zabolała go ta myśl; usiadł na 
		fotelu i wyciągnąwszy wygodnie nogi, marzył, aby nadeszła już godzina 
		szósta. 
		Zadzwonił telefon. Drgnął; na twarzy jego odbiło się przerażenie. Stał 
		chwilkę bez ruchu i szeptał do siebie: 
		„Przecież wczoraj nie piłem. Nigdzie się nie szwendałem, nigdzie nie 
		piłem, nikt mnie nie widział...” Telefon zadzwonił po raz drugi, potem 
		po raz trzeci. Wtedy zdecydował się nagle. Podszedł szybko i podniósł 
		słuchawkę. 
		- Tak - powiedział; skurcze serca czuł w gardle. 
		- To ty, Kuba? - zaskrzeczał głos w słuchawce. - Serwus, tu Janek. 
		Poznajesz mnie? 
		- Jasne. 
		- Cholerna pogoda dzisiaj - skrzeczał głos w słuchawce. - Zdaje się, że 
		będzie lało. W nocy pewnie padało, co? 
		- Nie wiem - rzekł. - W nocy nie wychodziłem z domu. 
		- Nie wychodziłeś? 
		- Nie. 
		- A gdzie byłeś? 
		- W domu. 
		- W domu? 
		- Tak. W domu. 
		- To niemożliwe. 
		- Jednak. 
		Chwilę trwała cisza. Potem głos w słuchawce zaskrzeczał: 
		- Nie piłeś wczoraj? 
		- Nie. 
		- Nie wygłupiaj się! 
		- Daję ci słowo - powiedział. - Nie będę już więcej pić. Postanowiłem 
		jeszcze raz spróbować. Albo się uda, albo nie. Jeśli nie, to też będę 
		wiedział, co ze sobą zrobić. - Zaczął mówić coraz szybciej: - Już nie 
		mogę tak dłużej. Pójdę na kurację. Albo pomoże, albo nie. Powinno pomóc, 
		co? 
		- Niektórym pomaga. 
		- To mnie też pomoże. Będę brał pastylki; po takiej pastylce nie wolno 
		pić, bo człowieka może szlag trafić. Straszne rzeczy dzieją się z 
		człowiekiem po takiej pastylce. Jeśli nie będę pił, to przez rok ludzie 
		zapomną o mnie, co? 
		- Nie trzeba roku, aby zapomnieli o tobie. 
		- Ja też tak myślę - powiedział. - To dobrze. O szóstej przyjdzie po 
		mnie Krystyna. Pójdziemy razem do tej przychodni. Ona tam weźmie dla 
		mnie te pastylki. Mnie by samemu nie dali, rozumiesz? Baliby się, że nie 
		będę ich połykał, że będę je wyrzucał. A tak ona weźmie i będzie mi je 
		dawać. Przestanę pić; nie będę pił przez rok, a potem nie będę już czuł 
		pragnienia. Ludzie zapomną, że byłem pijakiem. Tak? 
		- Tak - odpowiedział skrzeczący głos. - Życzę CI wszystkiego 
		najlepszego. Do widzenia. 
		- Do widzenia - powiedział i odłożył słuchawkę. Przeszedł do kuchni; 
		całe ciało wypełniało mu mocne, męskie szczęście. Patrzył w niebieski, 
		wymykający się spod czajnika płomyk gazu i myślał o dniu, w którym na 
		zawsze złamie się przeklęty krąg upokorzeń i wstydu, o dniu, w którym 
		nigdy już nie poczuje pragnienia, nikt już nie nazwie go pijakiem, nikt 
		nie odwróci się od niego na ulicy, nikt nie okaże mu współczucia, 
		którego nienawidził, troski, którą się brzydził, i żalu, że jest zdolny, 
		młody, zdrowy i pije. W tym momencie telefon zadzwonił po raz trzeci. 
		Wrócił do pokoju i podniósł słuchawkę. Nie zdążył jednak powiedzieć 
		słowa, gdyż głos człowieka z drugiej strony przewodu rozległ się 
		szybciej, niż przypuszczał. 
		- To ty, Kuba - terkotała słuchawka. - Tu Wiśniewski, dzień dobry, 
		złotko! Kochany, nie masz pojęcia, jak się diabelnie cieszę! Mój drogi, 
		no, naprawdę! Nie wiesz, ile ja się gryzłem z tego powodu! Ach, mój 
		Boże, jak to wspaniale!... 
		- Cóż się stało? - zapytał korzystając z krótkiej przerwy; widocznie 
		człowiekowi z tamtej strony zabrakło tchu. 
		- Dzwonił do mnie Janek - skrzeczał głos z szybkością kulomiotu. - 
		Mówił, że przestajesz pić. Czy to prawda? 
		- Prawda - rzekł. - Nie będę już pić od dzisiaj. Mam dosyć tego 
		wszystkiego. Ty wiesz, jak mi się życie strasznie pokręciło przez wódkę. 
		Nie mam bliskich ani przyjaciół; wszyscy się ode mnie odwrócili. Zacznę 
		żyć inaczej. Musi mi się udać. 
		- Idziesz z Krystyną o szóstej po te pastylki, tak? 
		- Tak - odpowiedział. - Tak żeśmy właśnie z nią postanowili. 
		- Krystyna to wspaniała kobieta - terkotał głos. - I ona cię tak kocha. 
		Tyle razy odchodziła od ciebie i zawsze wracała. Nie każda kobieta 
		potrafiłaby to wszystko wytrzymać, Kuba. Mój Boże, jak dobrze, że 
		zrozumiałeś to w końcu. Czy ona będzie brać dla ciebie te pastylki? 
		- Oczywiście - powiedział. - Mnie by przecież nie dali. Ktoś musi ze mną 
		pójść, komu lekarze uwierzą. Przeważnie chodzą kobiety. Masz rację, że 
		Krystyna mnie kocha. Nie każda kobieta by tam poszła. To nie musi być 
		dla niej przyjemne, co? 
		- Oczywiście - potwierdziła słuchawka. - Ale Krystyna to dzielna 
		kobieta. No, ja ci nie będę zawracał głowy. Powodzenia, słyszysz? 
		- Dziękuję. 
		- Do widzenia. 
		- Do widzenia. 
		- Aha, słuchaj, jak się nazywają te pastylki? 
		- Jakie? - zapytał zdumiony, nie zrozumiawszy w pierwszej chwili. 
		- Te, które mają ci dawać. 
		- Antabus. 
		- Antabus? - powtórzył bezmyślnie głos w słuchawce. - Antabus... 
		Antabus, autobus... Muszę sobie zapamiętać. No, to cześć! 
		- Cześć - powiedział. 
		Odłożył słuchawkę i przeszedł do kuchni. Nalał sobie herbaty i pijąc ją, 
		myślał o wszystkim, co zniszczyła w jego życiu wódka. 
		Przypomniał sobie kobiety, które porzuciły go, gdyż brzydziły się jego 
		pijaństwem; przyjaciół, którzy odchodzili od niego, gdyż brakło im sił 
		do perswazji; szanse, których nigdy już nie powtarzało życie; posady, 
		które tracił; ukłony, na które nie odpowiadali ludzie - i nagle zimny 
		strach zdławił jego mózg. Pomyślał: „Nigdy nie przestanę pić, jeśli będę 
		wspominać tamte sprawy. Muszę o nich zapomnieć, nie wolno mi o tamtym 
		wszystkim pamiętać. Wspomnienia przygniotą mnie; jeśli pozwolę, aby 
		wracały, nie obronię się przed nimi. Nie wolno mi mieć tych wspomnień. W 
		moim życiu musi być pusty plac, na który nie powinienem wracać...” Wypił 
		duszkiem resztę herbaty i począł nalewać sobie następną szklankę. I 
		wtedy zobaczył, że drżą mu ręce. „Nie wolno mi się denerwować - 
		pomyślał. - Wszystko te złe myśli. Od dziś musi się to zmienić...” Tok 
		jego rozmyślań przerwał ostry, natarczywy dzwonek telefonu. 
		Podszedł, podniósł słuchawkę i powiedział zmienionym głosem: 
		- Słucham. 
		- Jak się masz, Kuba! Dzień dobry, tu Ryszard. Wyobraź sobie, leżę 
		jeszcze w łóżku, a tu dzwoni Malinowski. „Słyszałeś?” - pyta. „Niby co 
		miałem słyszeć?” - ja mówię. A Malinowski mi mówi: „ Wiesz, kto do mnie 
		dzwonił? Wyobraź sobie, Wiśniewski. Znasz przecież 
		Wiśniewskiego. Bracie, pojęcia nie masz, co on mi powiedział. Myślałem, 
		że skonam!” „No, mów wreszcie - wołam w słuchawkę. - Co się stało. u 
		diabła?” Malinowski chwilę milczał, potem mówi do mnie: „On - przestał 
		pić. Tak mówił dzisiaj rano Wiśniewski; podobno dzwonił do niego. Ale 
		chyba nie wytrzyma, co?” „E, tam - mówię. - Dlaczego ma nie wytrzymać?” 
		I proszę ciebie, zamknąłem mu twarz. Ale co, wytrzymasz? 
		- Wytrzymam. 
		- O to chodzi - zaryczała słuchawka. - Najgorsze te pierwsze dni. 
		Ale potem już fraszka. Cha, cha, cha! Pamiętasz, jak się rozrabiało w 
		„Kameralnej”? Tam był wtedy taki barman, pan Edzio. Niski, szczupły, 
		jednym sztosem nalewał do sześciu kieliszków... Mój Boże, ale się piło! 
		Pamiętam, jak pewnego razu obraziłeś żonę Miedzińskiego. Ona z tobą 
		chciała poflirtować, a ty do niej: 
		„Zamknij mordę, ty stara, ruda idiotko!” I potem skandal. Miedziński do 
		ciebie, a ty go w pysk. Cha, cha, cha! A potem nas wszystkich 
		zaprowadzili na komisariat, tam gdzieś na Bednarską. Straszna rozróba! 
		Słuchaj, to po tym cię wywalili z partii? 
		- Tak. To było właśnie po tym... 
		- Ejże - powiedział z niedowierzaniem głos w słuchawce. - Czy to 
		możliwe? Mnie się zdaje, że cię wtedy wywalili, ale z pracy, tam gdzie 
		poprzednio pracowałeś. A z partii to wtedy, jak przyszło wezwanie do 
		sądu; pobiłeś jakiegoś majora w mundurze kiedyś, tak? Cha, cha, cha! 
		Mów, wtedy czy nie wtedy? 
		- Nie pamiętam - począł mówić śpiesznie, gorączkowo; czuł, iż wszystka 
		ziemia ucieka mu spod nóg. - Niczego nie pamiętam. Nie chcę niczego 
		pamiętać... - Nagle zawył: - Nie chcę, rozumiesz? O szóstej przyjdzie 
		Krystyna i to się wszystko skończy. 
		- Czego krzyczysz? Ja do ciebie jak do człowieka, a ty jak do wroga... 
		No, do widzenia! Wszystkiego najlepszego. Pozdrów ode mnie Krystynę. 
		Swoją drogą to ona ma z tobą krzyż pański. Moja żona to czasem mówi: 
		„Żeby on jej tylko życia nie zmarnował przez to swoje picie. Dziewczyna 
		niknie w oczach”. No, do widzenia... do widzenia... Cha, cha, cha! 
		Antabus, autobus... Cześć! Kuba odłożył słuchawkę i podszedł do lustra. 
		Na czole miał grube krople potu, oczy lśniły mu dziko. Patrzył na swoją 
		pobladłą twarz i nagle - objąwszy rękami ramę lustra - przytulił czoło 
		do chłodnej tafli szkła. Serce trzepotało mu się bezładnie. „Żeby już 
		była szósta” - pomyślał. Wypełniony nagle tym dręczącym pragnieniem, 
		powtórzył raz jeszcze: „Szósta, szósta...” 
		Podszedł do biurka, wziął stamtąd fotografię dziewczyny i patrząc na 
		nią, począł przemawiać do siebie takim głosem, jakim się mówi do małego 
		dziecka, które wyjadło konfitury. 
		- Nie mogę tego zrobić - mówił. - Nie mogę zrobić tego, co bym chciał. O 
		szóstej przyjdziesz i pójdziemy tam. A przedtem nie wolno mi niczego 
		wypić. Nawet piwa; nawet gdybym wypił piwo, to po zażyciu tych pastylek 
		mogłoby się to dla mnie źle skończyć. O szóstej przyjdziesz po mnie i 
		pójdziemy tam razem. Poproszę ciebie i ty im powiesz, żeby o nic mnie 
		nie wypytywali, żebym nie musiał odpowiadać na te wszystkie pytania, na 
		które już tyle razy odpowiadałem. Może się nawet uda tak zrobić, abym 
		nie wchodził do środka? Na rogu tej ulicy jest taka mała kawiarenka i 
		tam mógłbym na ciebie poczekać. Ty tylko pójdziesz i weźmiesz te 
		pastylki. Potem mi dasz i ja je zażyję; będę je zażywać co dzień i 
		przestaną w końcu mówić, że jestem pijakiem. Tylko nie wolno mi tego 
		zrobić, muszę zaczekać do szóstej... Kiedy znowu zadzwonił telefon, 
		począł cicho płakać. Nie wypuszczając z rąk fotografii, podszedł do 
		aparatu i stanął nad nim. Patrzył z nienawiścią na czarną lśniącą 
		skrzynkę. Wyciągnął rękę, lecz cofnął ją z powrotem. Znów odezwał się 
		dzwonek. Kuba czuł, że pot spływa mu już nie po czole, lecz po całym 
		ciele - po piersiach, ramionach i nogach. Trząsł nim zimny strach; raz 
		za razem wyciągał rękę w kierunku słuchawki i cofał ją. „Przestań - 
		prosił w myślach nieznajomego rozmówcę. - Proszę cię, przestań. Odłóż 
		słuchawkę, nie dzwoń. Odłóżcie słuchawki i zapomnijcie o mnie. O szóstej 
		przyjdzie Krystyna i pójdziemy razem. Proszę cię, przestań...” Lecz 
		telefon był nieubłagany; dzwonek powtarzał się raz po raz. Kuba patrzył 
		na czarną skrzynkę aż do kłującego bólu w oczach: potem małpim, nagłym 
		ruchem porwał słuchawkę i wykrzyknął: 
		- Pomyłka, to nie ten numer... 
		Rzucił ją na widełki; nie mógł wyłączyć aparatu, gdyż sznur był 
		wmontowany w małe ebonitowe pudełeczko na ścianie. Poszedł do łazienki i 
		stanął przed lustrem. Począł szybko namydlać twarz, wycisnąwszy na nią 
		nieco kremu z tuby, lecz gdy usiłował osadzić żyletkę w maszynce, nie 
		był w stanie, tak drżały mu ręce. Starł mydło z twarzy i zaczął ubierać 
		się pośpiesznie. „Pójdę do fryzjera - myślał. - Ogolę się tam, może 
		nawet każę umyć sobie głowę. Potem wrócę i nie ruszę się aż do szóstej, 
		aż do chwili, kiedy przyjdzie Krystyna...” Wiążąc krawat, przyjrzał się 
		swojej twarzy i nagle zobaczył, iż nie zachodzi żadna potrzeba golenia 
		jej - zarost miał jasny, niemocny, jak to zwykle bywa u blondynów; 
		wystarczyło, że golił się co drugi dzień. Przypomniał sobie także, że 
		nie ma potrzeby mycia głowy; ostatni raz głowę mył przed trzema dniami - 
		była zupełnie czysta. Lecz na dnie jego wszystkich myśli wylęgać się 
		poczęło pragnienie, którego nie chciał sobie uświadomić zupełnie jasno, 
		w całej ostrości - myśl o tym, co mogłoby się stać, ścięła mu oddech w 
		gardle. Resztką woli postanowił, że nie wyjdzie z domu i tu czekać 
		będzie na Krystynę. Lecz wtedy znów w ciszy pustego mieszkania rozległ 
		się brzęk telefonu. „Szósta” - pomyślał rozpaczliwie. Chwilę stał 
		nieruchomo. Potem - podcięty nowym dzwonkiem - rzucił się do drzwi.
	
		 
		II
	
		 
		Na ulicy, przed domem, stał dozorca. Był to młody człowiek o 
		dobrodusznej, tęgiej twarzy. Przypominał południowca - miał podłużne, 
		gorące oczy, niebieski zarost, śniadą cerę i wspaniałe zęby. Kochały się 
		w nim wszystkie ekspedientki okolicznych sklepów. 
		Dozorca wkręcał żarówkę do trójkątnej lampy wiszącej nad emaliowanym 
		szyldzikiem z numerem domu. Kiedy zobaczył wychodzącego Kubę, wypluł 
		niedopałek, który trzymał mu się cudem w kąciku pulchnych ust, i 
		powiedział: 
		- Szanowanie. Ale pogódka, co? 
		- Jesień. 
		- W tym roku będzie cholerna zima - rzekł dozorca i zmrużył oczy; były 
		one jednak tak wspaniałe, iż powieki nie zdołały przesłonić blasku. - 
		Tak podobnież zapowiadali przez radio. Ale oni się zawsze mylą... Nie 
		można im wierzyć. Do roboty pan leci? 
		- Nie - powiedział Kuba. - Zrobiłem sobie dzisiaj urlop. Mam do 
		załatwienia ważną sprawę. 
		Dozorca roześmiał się; odsłoniwszy w uśmiechu zęby, mrużył jednocześnie 
		oczy - za to go właśnie tak kochały; miał w sobie beztroskę i wdzięk 
		Cygana. 
		- Do kogo ta pieśń? - rzekł. - Ja też wczoraj trochę pochlałem i wstałem 
		dzisiaj późno. Przyszedł do mnie szwagier; on butelkę, ja butelkę, on 
		flaszkę, ja flaszkę i już gotowi... Warszawa w kwiatach, a my w 
		rynsztoku. Pan zna Kostka, mojego szwagierskiego? 
		- Chyba nie... Nie przypominam sobie. 
		- On pana zna - powiedział piękny dozorca i uczynił uspokajający ruch 
		ręką. - Nie bój się pan nic! On zawsze mówi do mnie: „Zenek, a co się 
		dzieje z tym twoim lokatorem z szóstego piętra? To inteligentny 
		człowiek. Wiozłem go raz z „Kamery” i obrzygał mi wózek. Ale dał stówę, 
		honorowo, inteligentnie..,” Szwagier pana lubi. Jeździ na wózku, pan 
		wie. Swój chłopak, mówię panu. Życiowy, przejściowy, podejściowy. Jak 
		pan chce, to możemy kiedy do niego podskoczyć na flaszkę. 
		- Teraz chyba nie - powiedział usiłując się cwaniacko uśmiechnąć. - Nie 
		będę miał czasu, panie Zenku. 
		- Jak pan będzie miał czas - rzekł dozorca - to wpadnij pan do nas. Pan 
		wie, jak to jest; trunkowy człowiek z trunkowym człowiekiem musi trzymać 
		blat. Co pan taki cholernie blady? Może mi się zdaje? Ale nie, blady pan 
		jesteś... 
		- Źle się czuję. 
		- Napij się pan kwaśnego mleka - poradził dozorca. - Najlepsze po 
		chlaniu jest kwaśne mleczko. Potem zaprawka, zjeść na gorąco i można 
		abarotno. Kwas z ogórków też dobrze robi... Poczekaj pan; skoczę do 
		domu, może będzie jeszcze trochę. 
		- Nie - rzekł. - Dziękuję panu. Bardzo się śpieszę, załatwię to na 
		mieście. Cześć! 
		Odszedł prztyknąwszy palcem w kapelusz. Szedł wolno; wirowało mu w 
		głowie, dusiło go powietrze. „Szósta! - myślał. - Aby tylko do 
		szóstej...” Zacisnął ręce aż do bólu paznokci. Musiał być istotnie 
		bardzo blady, gdyż usłyszał za sobą rozmowę, którą prowadziło dwóch 
		mężczyzn. 
		- Z samego rana gotów - mówił jeden. 
		- Ja go znam - rzekł drugi. - Mieszka w tym samym domu, gdzie krawiec. 
		Kawał ochlapusa. 
		- Życie Romana na tle chryzantemy - uzupełnił pierwszy. - A dlaczego my 
		trzeźwe jesteśmy Janek? 
		- Tak to bywa w życiu Warszawy - skomentował drugi. 
		Przystanął i odwrócił się. Jeden z mężczyzn był starszym człowiekiem w 
		mundurze tramwajarza; drugi nie mógł mieć ponad dwadzieścia lat, 
		blondynek z perkatym nosem. 
		- Czego chcecie, do cholery? - wykrztusił Kuba. - Przecież jestem 
		trzeźwy... 
		Tramwajarz popatrzył na niego uważnie i powiedział: - No, no! Pijaczek! 
		Przejdź pan dalej! 
		- I nie zaczepiaj pan nieznajomych - dodał blondynek; zadarty nos 
		skurczył mu się ze złości. - Trzeba mieć trochę inteligencji. Na takich 
		chuliganów, to ja kładę i dalej jadę... 
		Odsunęli go szorstko i przeszli. Patrzył za nimi z nienawiścią; gdyby 
		miał władzę i mógł mordować, ci dwaj zostaliby przez niego zdeptani. 
		Przymknął oczy i zobaczył ich zmasakrowane twarze z pustymi oczodołami. 
		Pragnął przekazać im swoją nienawiść; pragnął, aby choć na chwilę 
		odwrócili się. Tamci zniknęli za rogiem, a jemu zdawało się, że słyszy 
		ich szyderczy śmiech. Machinalnie ruszył naprzód. Przechodzący obok 
		niego mężczyzna rzekł do swej towarzyszki: 
		- Chodźmy szybciej. Już po dziesiątej... 
		Kuba przesunął ręką po czole i począł przemawiać do siebie w myślach: 
		„Już dziesiąta. Muszę wytrzymać jeszcze osiem godzin. Nie mogę iść teraz 
		wcześniej, bo musiałbym iść bez niej; musiałbym odpowiadać na wszystkie 
		te pytania, które będą mi zadawać, musiałbym mówić o sobie wszystko... 
		Kiedy zacząłem pić, dlaczego piję, ile piję, jak wiele muszę wypić, aby 
		być pijanym... Nie pójdę sam. To tylko osiem godzin. Potem pójdziemy tam 
		i nie będę już potrzebował bać się czasu. Dadzą mi ten proszeczek i 
		koniec. Nie będzie mi już wolno więcej tego robić. Nawet, kiedy obudzę 
		się w nocy i nie będę mógł zasnąć. Kiedy nie będę miał apetytu. Kiedy 
		będzie mi się śnił pusty plac, pełen dołów z wapnem. Wtedy tak łatwo się 
		napić. Ale ja już nie będę mógł. Ta pastylka będzie mnie trzymać; ja sam 
		nie będę potrzebował nic robić, ona tego wszystkiego dokona za mnie. 
		Będę musiał jej być posłuszny, gdyż inaczej zaczną dziać się ze mną 
		straszne rzeczy. Szoki, zapaście, a przecież mam słabe serce, mogę nawet 
		wykitować. - Ta myśl ucieszyła go szczególnie i powtórzył: - Mogę 
		przecież wykitować przez to cholerne serce. A ja mam bardzo niedobre 
		serce, lekarze mi to niejeden raz mówili. Może mnie naprawdę szlag 
		trafić, jeśli po niej wypiję. Ona będzie mnie trzymać... 
		Rozpogodziło się nieco. Wiatr osuszył chodnik, rozgonił mgły i oczyścił 
		niebo. Nad miastem ukazało się słońce; przechodnie unosili twarze i 
		rozpinali kołnierze palt. Kuba szedł z rękami w kieszeniach i patrząc w 
		kamienie chodnika, myślał: „Potem będzie już zupełnie inaczej. Jeśli w 
		ogóle do czegokolwiek można wrócić, wrócę do życia. Nie wiem, czy będę 
		szczęśliwy, ale może nie będzie mi najgorzej. 
		Będę razem z ludźmi; to już dużo. Nie jako pijaczek. Jako normalny 
		człowiek. Ci, którzy nie są chorzy, nie są pijakami, nie wiedzą, ile to 
		naprawdę warte - być normalnym człowiekiem. Takim, który odpowiadać musi 
		za każdy swój czyn, za każde swoje słowo i gest. Takim, któremu wolno 
		tylko tyle, co każdemu. Którego nie usprawiedliwia żadna wyjątkowość, 
		żadne przeszłe życie, żaden nałóg i choroba. Ludzie tego nie rozumieją. 
		Ale ja będę takim człowiekiem...” 
		Na skrzyżowaniu ulic przystanął. Stał razem z grupką ludzi, lecz tak bez 
		reszty pochłonięty własnymi myślami, że nie rozumiał nic z tego, co się 
		dzieje dookoła. W pewnym momencie podniósł wzrok i zobaczył, że czerwone 
		światło pali się tak jak i przed kilkoma chwilami. Ktoś stojący za nim 
		mruknął: 
		- Czego nie przepuszczają? 
		I ktoś drugi natychmiast odpowiedział: 
		- Nie widzi pan? Wypadek... 
		Kuba zobaczył, że na jezdni tłoczy się grupka ludzi. Nie dojrzał niczego 
		więcej, gdyż gęsto zbite plecy ludzkie przesłaniały wszystko. Odwrócił 
		się i zapytał człowieka z tyłu: - Co się właściwie stało? 
		Przyjemnie wyglądający oficer w mundurze lotnika odpowiedział mu: 
		- Nie mam pojęcia, proszę pana. Chodźmy, podejdźmy tam... 
		Przeszli przez jezdnię i podeszli do tłumu. Oficer zapytał któregoś ze 
		stojących ludzi: 
		- Wypadek? 
		- Wjechał jeden na drugiego - odpowiedziała jakaś kobiecina patrząc 
		zalotnie na oficera. - Ci kierowcy tak nieostrożnie jeżdżą, że aż strach 
		przechodzić czasem przez jezdnię... 
		- Był zalany - uzupełnił twardo jakiś pan w cyklistówce. - Zalany? 
		- Ma się rozumieć. Kierowcy naród trunkowy. 
		- Kary na łobuzów nie ma... 
		Kuba stał w milczeniu. Wytrzeszczał oczy na ludzi i nie widział ich. 
		Nagle szarpnął oficera za rękaw. 
		- Pijany był? - zapytał prawie szeptem. 
		- Skądże ja mogę wiedzieć - odparł zdumiony oficer, delikatnie 
		uwalniając rękaw. - Jestem przechodniem tak jak i pan. 
		- Wszyscy jesteśmy przechodniami - powiedział Kuba. - Ale myślałem, że 
		pan coś wie. 
		Oficer spojrzał na niego uważnie i mruknąwszy coś odszedł. Do Kuby 
		zbliżył się jakiś pan o wyglądzie starego ziemianina i powiedział: 
		- Z tymi wypadkami samochodowymi to, melduję panu, już niemożliwe. Co 
		dzień jakiś wypadek. Czytał pan ten artykuł w „Trybunie Ludu”? Melduję 
		panu, proszę pana, że dziennie zdarza się kilka wypadków z powodu 
		pijaństwa kierowców. 
		Dreptał koło Kuby i wymachując ogromnymi rękami, ryczał donośnym basem: 
		- Pijaństwo, melduję panu, to straszna rzecz. A najgorsze, że właśnie 
		piją kierowcy. Pijany kierowca ma zmniejszony refleks i to z tego 
		właśnie wszystko. Wie pan co? Ja napiszę otwarty list do „Trybuny Ludu” 
		z propozycją, aby wprowadzono karę śmierci dla kierowców, którzy po 
		pijanemu zabiją człowieka. Inaczej, melduję panu, nie damy rady. Co 
		dzień wypadki; przedwczoraj na Targówku pijany szofer wjechał przez 
		płotek do jakiegoś ogródka i zabił dziecko leżące w kołysce. Tak! Albo 
		wie pan co? Jesteśmy, melduję panu, obywatelami i zadziałamy w dobrej 
		sprawie. Jest pan na pewno człowiekiem inteligentnym; napiszemy ten list 
		wspólnie! Zaczniemy od słów: „Na ulicach miast codziennie giną niewinni 
		ludzie...” Albo nie, inaczej: „Miasto pije. Co dzień widzimy tarzających 
		się w zwierzęcym stanie ludzi...” I dalej w tym sensie! A postulat 
		ostateczny: kara śmierci dla kierowcy, który po pijanemu zabije 
		człowieka! Ot co, melduję panu! Stary ziemianin wyglądał na człowieka 
		uszczęśliwionego. Lecz nagle uśmiech zgasł na jego dobrodusznej twarzy. 
		Zobaczył tuż przed sobą białe, nieprzytomne ze wściekłości oczy Kuby. 
		- Ścierwo! - zasyczał Kuba. - Odejdź, bo zabiję!.. Odszedł i znów 
		odezwało się w nim owo pragnienie, przed którym musiał się rozpaczliwie 
		bronić jeszcze przez kilka godzin. Każdy człowiek idący naprzeciwko 
		niego ulicą mrużył - zdawało się - oko i mówił: „No, nie wygłupiaj się, 
		wypij sobie kielicha. Wszystko przestanie cię dręczyć, będzie inaczej. 
		Pójdziesz tam jutro. Zdążysz. Zdążysz. Zacznij od jutra. Od jutra. 
		Zdążysz. No, powiedz: zdążysz czy nie zdążysz? Wypijesz i skończą się 
		twoje złe sny. Ten wypadek wyda ci się zabawny. Twój stróż - po prostu 
		głupi. Twoi znajomi, którzy w koszmar zamienili ci poranek, wydadzą ci 
		się godni politowania ze swoją głupią troską. Pójdziesz tam jutro. 
		Zmarnowałeś już tak wiele dni, cóż ci pomoże ten jeden? No powiedz? 
		Pomoże ci ten jeden dzień? Życia nie uda ci się odkupić tym jednym 
		dniem, mój drogi! Temu kierowcy też się nie uda. Życie to wiele dni. 
		Wiele dni ci jeszcze pozostało. Zdążysz; nie możesz tam pójść w takim 
		stanie. Jesteś przecież zupełnie wykończony nerwowo...” Odpowiadał im: 
		„Przechodźcie dalej. Muszę wytrzymać do szóstej. O szóstej ona 
		przyjdzie. Gdyby była w mieście, poszedłbym teraz do niej. Ale ona wróci 
		dopiero po piątej; jest teraz za miastem, jej pociąg przychodzi piąta 
		siedem. Dlaczego mnie namawiacie? Przecież wiecie, że ona pojechała za 
		miasto, że pojechała tam załatwić mieszkanie dla nas. Tam będziemy 
		mieszkać - ona i ja. Będę z daleka od miasta. Od knajp. Od was. Będę tam 
		razem z nią. Ona będzie się mną opiekować. 
		Ona - i te pastylki. Wszystko to zacznie się od szóstej. Przechodźcie 
		dalej, przechodźcie dalej...” 
		Ulica rozjątrzyła go, dygotał. Każda napotkana twarz budziła w nim 
		pomieszane uczucie wściekłości i przerażenia. „Uciekać!” - pomyślał. 
		Rozejrzał się nieprzytomnym spojrzeniem i zobaczył, że znajduje się w 
		pobliżu kawiarni; o tej porze powinno być tam przyjemnie i cicho. 
		„Kawa - pomyślał z ulgą. Oczywiście, kawa!” Wszedł i usiadł przy 
		stoliku; pachniało dymem, kawą, pluszami - wszystkie te zapachy łączyły 
		się w jeden dziwny, słodki i tak trudny do określenia zapach kawiarni. 
		- Duża - powiedział do kelnerki, młodej dziewczyny w jasnym fartuszku. 
		Duża powtórzyła. Uśmiechnęła się przyjemnie i odeszła. 
		Po chwili wróciła stawiając przed nim filiżankę dymiącego płynu. 
		- Tak szybko? - powiedział zdziwiony. 
		Podjęłyśmy zobowiązanie - oświadczyła. - Goście skarżyli się na nas. 
		Teraz jest trochę lepiej... - Uśmiechnęła się figlarnie i dodała: - 
		Nasza praca świadczy o nas. 
		- Co takiego? - rzekł rozbawiony Kuba. Nagle wrócił mu dobry humor. 
		Zmrużył oko i powiedział do dziewczyny: Powinna pani nosić na szyi taką 
		maleńką tabliczkę. Mogę pani przynieść srebrny łańcuszek.. 
		Jaką tabliczkę? 
		- Wie pani, taką, jakie co krok wiszą na mieście. 
		- U nas też wisi - rzekła. 
		- Gdzie?? 
		Nad bufetem. Niech pan popatrzy. 
		Kuba odwrócił głowę i spojrzał. Rzeczywiście, nad bufetem wisiało kilka 
		tabliczek: „Nasza praca świadczy o nas”, "Picie wódki nie zakupionej w 
		lokalu wzbronione”, „Osobom w stanie nietrzeźwym wstęp wzbroniony”. 
		„Psów do lokalu wprowadzać nie wolno”. 
		- Dziękuję pani powiedział. - Śliczne tabliczki. 
		Ryła jeszcze jedna - rzekła kelnerka i znów uśmiechnęła się figlarnie do 
		Kuby. - Widzi pan przecież, ta o psach jest inna od pozostałych. Dopiero 
		wczoraj ją zmienili. Parę dni temu przyszedł ten pijak, malarz 
		Lewandowski. i stłukł ją laską, bo powiedział. że zaraz po pierwszym 
		kupi sobie kaganiec, ale do tego czasu pić kawę, więc żeby mu nie robić 
		trudności. Mówię panu, kino było. Pan zna chyba pana Lewandowskiego, Pan 
		wie, jaki on ma głos: jak zaczął krzyczeć, to goście nie pouciekali... 
		Niech pani stąd ucieka - powiedział brutalnie, zrzucając jej rękę ze 
		stolika. - Proszę się wynosić do swoich tabliczek. Ale już! 
		Dziewczyna popatrzyła na niego chwilę i odeszła; plecy jej lekko drżały. 
		Spojrzał za nią i uczuł coś w rodzaju satysfakcji; w myślach powtarzał 
		najgorsze słowa pod jej adresem. Przymknął oczy i zobaczył tę dziewczynę 
		oddającą się siedmiu mężczyznom naraz; i to ona była oczywiście pijana. 
		Jak każdy pijak Kuba miewał plugawe wizje erotyczne; nawet kiedy leżał z 
		kobietą, wystarczyło przymknąć oczy, a natychmiast wszystko wydawało mu 
		się ohydne. 
		Wreszcie uspokoił się jako tako. Wyciągnął rękę po filiżankę z kawą, 
		lecz cofnął ją zaraz - tak drżała, iż bał się, że rozleje wszystek płyn. 
		„Spokój - mówił do siebie - spokój... Nic się nie stało. Głupi 
		przypadek, ot i wszystko. Ta małpa też niczemu niewinna. Muszę ją 
		przeprosić. Zrobię to zaraz, jak się tylko trochę uspokoję. Kupię jej 
		jakieś kwiatki, koniecznie kwiatki. Powiem jej, że byłem zdenerwowany. - 
		Natychmiast w głowie jego powstał plan kłamstwa. - Powiem jej - myślał - 
		Że matka mi umarła albo coś takiego. Albo że mnie wywalili z pracy. Nie, 
		lepiej matka... - Przymknął oczy i zobaczył siebie idącego w pochmurny 
		jesienny dzień za trumną matki: nikogo oczywiście nie ma, tylko on sam; 
		ma bladą twarz i podsinione oczy. - A może dziecko? - pomyślał. - Mała, 
		trzyletnia córeczka? 
		Nie, jednak lepiej matka...” Nagle rozczulony uspokoił się. Wziął do 
		ręki filiżankę i pił parząc sobie wargi. 
		Do kawiarni weszła jakaś kobieta. Stanęła w drzwiach; mrużąc oczy, 
		rozglądała się po sali. Nagle spotkali się wzrokiem; na twarzy jej 
		odbiła się radość i zdumienie. Szybko podeszła do stolika, przy którym 
		siedział. 
		- To ty? - powiedziała nie dowierzając sobie jakby. - Boże, co za 
		spotkanie. Można? 
		- Siadaj, oczywiście - wybełkotał unosząc się z krzesła. Był zdziwiony i 
		uradowany jak i ona. 
		Kobieta usiadła. Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, z owym 
		szczególnym wyrazem zdziwienia i niedowierzania, jaki mają na twarzach 
		ludzie spotykający się niespodziewanie po latach. Potem Kuba rzekł: 
		- Jesteś taka ładna jak i wtedy. 
		- Jesteś taki miły jak zawsze. 
		- Skąd wiesz? Nie widziałaś mnie tyle czasu. 
		- Są ludzie - powiedziała kobieta z uśmiechem - którzy potrafią oprzeć 
		się temu wszystkiemu, co z innych czyni zgorzknialców. 
		- Naturalnie - bezmyślnie powiedział Kuba. 
		Znów zapadło kłopotliwe milczenie. Potem kobieta rzekła: 
		- Cieszę się, że cię spotkałam. - Położyła dłoń na jego ręce i 
		powiedziała raz jeszcze: - Naprawdę, nawet pojęcia nie masz, jak się 
		cieszę. 
		Uśmiechnął się. I nagle powróciło wszystko dobre, co przeżył kiedyś, 
		będąc w tym samym mieście co i ona. Spojrzał na nią roziskrzonymi 
		oczyma. 
		- Ja także diabelnie się cieszę - powiedział serdecznie i prawdziwie; 
		wszystko, co przeżył dzisiejszego ranka, wydało mu się nikłe i nieważne. 
		- Kiedy widzieliśmy się ostatni raz? 
		- Dawno - powiedziała. - Jakieś siedem lat temu. Potem wyjechałeś. 
		- Musiałem - rzekł ze smutkiem. - Nie mogłem wytrzymać w tej dziurze... 
		Ty tam ciągle mieszkasz? 
		- Mieszkam. Ale tam się wiele zmieniło. Odbudowali stare miasto, jest 
		kupa świeżych ludzi. Nie miałbyś ochoty wrócić? 
		- Trudno mi powiedzieć - odparł niezdecydowanie. - Miałem tam dobre 
		chwile. Ale nie chciałbym wracać tylko po to, aby się przekonać, że 
		żadna z nich nie wróci... Czy ten stary kościół za rynkiem odbudowali? 
		- Częściowo - powiedziała zamyślonym głosem. - To był bardzo piękny 
		kościół, trudno go doprowadzić do poprzedniego stanu. Powiedz, co u 
		ciebie? 
		- Nie zadawaj takich zdawkowych pytań. 
		- Chciałabym się dowiedzieć. 
		- Pracuję. Mieszkam. Wszystko na ogół dobrze. 
		- Pamiętasz jeszcze coś z tamtych czasów? 
		- Wszystko. 
		- Mnie? 
		- Także. 
		- To dobrze - rzekła. - Chciałam, abyś o mnie pamiętał. Kobiecie jest to 
		potrzebne. Ale wątpię, czy pamiętasz wszystko... 
		- Na pewno. Możesz mnie zapytać, o co chcesz. Chwileczkę milczała. Potem 
		rzekła: 
		- Pamiętasz ten wieczór, kiedy mnie odprowadzałeś do domu po kinie? 
		- Wiele było takich wieczorów. 
		- Ale tamten był tylko jeden. 
		- Więc już wiem, który. 
		- Na jakim filmie byliśmy wtedy? 
		- Nie uda ci się. Mam dobrą pamięć. „Niepotrzebni mogą odejść”. Pamiętam 
		do dziś twarz tego aktora. 
		- James Mason. 
		- To genialny aktor. Nie widziałem już potem nic tak wielkiego. 
		- Ja też. A pamiętasz, którędy żeśmy szli wtedy do mnie? 
		- Nad Odrą. Było cicho i ciepło, skrzeczały żaby, rybacy już odchodzili. 
		Miałaś jasną sukienkę bez rękawów. Miasto było jeszcze wtedy w proszku. 
		Księżyc Pętał się nad ruinami. 
		- Dlaczego tak się czepiasz tamtych czasów? 
		- Kochałam wtedy. 
		- Milczałaś wtedy. Gdybyś powiedziała choć jedno słowo, wszystko byłoby 
		inaczej. 
		- Bałam się - rzekła. - Bałam się tego, co mówią ludzie. Nie miałam 
		odwagi. Teraz żałuję. Może rzeczywiście wszystko byłoby inaczej. Ale 
		wtedy byłam tchórzem. Ludzie ostrzegali mnie i straszyli. Teraz dopiero 
		widzę, że to było niesłuszne. Teraz żałuję. Tak zawsze bywa, jeśli 
		pomiędzy dwoje ludzi wtrącają się życzliwi; życzliwi odchodzą, zostaje 
		żal. Ale nie mówmy już o tym. Wypijemy tę kawę i pożegnamy się. 
		- Przed czym cię ostrzegali? 
		- Przed tobą. 
		- Jestem taki straszny czy co, do diabła? 
		- Przed wódką - powiedziała wolno, nie patrząc na niego. - Mówili, że za 
		dużo pijesz, że możesz zostać pijakiem. Tego się bałam. Mój ojciec 
		zmarnował mojej matce życie. Ciągle czekała na niego, ciągle obiecywał 
		poprawę. Potem przychodził pijany. Nie mam dobrych wspomnień z 
		dzieciństwa, Kuba. Wszystko, czym żyję, to tamte dni z tobą... - 
		Zawahała się na moment, potem mówiła dalej: - Pamiętam, jak miałam 
		dziesięć lat, pewnego wieczoru ojciec przyszedł pijany i stłukł matkę. 
		Nie mogłam zasnąć. W środku nocy wstałam, podeszłam do niego i rąbnęłam 
		go nożem. Byłam zbyt słaba, aby mu co zrobić; skończyło się na pogotowiu 
		i wrzaskach. Ale ja tej nocy nie mogę zapomnieć do dziś. Tego się bałam 
		Kuba; bałam się, że możesz przychodzić pijany i przypominać mi tamtą 
		noc... Zresztą po co ja to wszystko mówię? Chciałam tylko, żebyś 
		wiedział, że cię wtedy kochałam. I że ogromnie żałuję, że nie jestem z 
		tobą. Możesz zresztą nie pamiętać tego. Jak ci będzie wygodniej. 
		Odpowiedział po chwili: 
		- Zapomnij o tym wszystkim i nie żałuj niczego. 
		- Sama sobie zgnoiłam życie - rzekła cicho; twarz miała gorzką i starą. 
		Mówiła nie patrząc na Kubę: - Rzygać mi się chce, kiedy mój mąż zbliża 
		się do mnie. Zdradzam tego durnia co drugą niedzielę. Żeby się chociaż 
		domyślał. Ponure, potulne bydlę. Nie wiem, po co żyję, jeśli nie kocham 
		nikogo... 
		- Śliczna historia - powiedział Kuba. Uśmiechnął się ponuro: - 
		Mnóstwo takich słyszałem w życiu. Kochali się, kiedy byli młodzi; noce, 
		słowiki i tak dalej. A kiedy spotkali się po latach, ona była dziewką, a 
		on złodziejem. Nic mnie to nie obchodzi... - Nagle zrozumiał, że kłamie 
		w sposób najohydniejszy, i począł mówić jeszcze śpieszniej: - Nie chcę 
		żadnych wspomnień. Myślałem, że chociaż wtedy było coś dobrego, ale 
		okazało się to tak samo wstrętne jak wszystko. 
		- Pomyślał, że jeśli tego, co mu powiedziała, natychmiast nie zniszczy, 
		stanie się z nim coś złego; znów będzie miał w życiu poza sobą jedną 
		świętą sprawę bez powrotu. Uśmiechnął się szyderczo i mówił: - Jestem 
		truposzem. Chcę wszystko zniszczyć, mam to wszystko gdzieś. Jestem 
		truposzem. Nie chcę niczego żałować ani zostawiać poza sobą. - I nagle, 
		zdawszy sobie jasno sprawę z tego, co zrobił, umilkł. 
		- Kuba - powiedziała rozpaczliwie kobieta. - Kuba... Mówiła jeszcze coś, 
		lecz on nie rozumiał tego. Patrzył na poruszenia jej ust, lecz słowa 
		uchodziły jego uwagi. Nagle wstał i bez pożegnania ruszył do wyjścia. 
		Zegar umieszczony nad bufetem, między tabliczkami, wydzwonił godzinę 
		pierwszą. 
		III 
		Na ulicy zatrzymał się. Przeszedł parę kroków, lecz znów osadził go w 
		miejscu okropny ból pod czaszką. Nie mógł zrozumieć, skąd wyszedł i 
		dokąd idzie. Ludzie przechodzący patrzyli na niego z uśmiechem; był 
		trupio blady, miał przekrzywiony krawat, kapelusz zsunął mu się na tył 
		głowy. Ktoś powiedział: „Nie stój pan na środku. Kiliński, cholera...” 
		Usłuchał i przesunął się machinalnie pod ścianę; oparł się o nią i 
		natychmiast odniósł wrażenie, że cała ściana wypełniona jest biciem jego 
		serca. Stał w miejscu i bał się postąpić kroku. 
		Wiedział, że musi stać w miejscu i że nie wolno mu się ruszyć; jeśli 
		ruszy się w tej chwili z miejsca, pójdzie pić i nie spotka o szóstej 
		Krystyny. 
		Nagle któryś z przechodniów zajrzał mu w twarz. 
		- Chory? - zapytał go. Kuba nie zdążył odpowiedzieć, gdy tamten nagle 
		roześmiał się szyderczo. - Mietek - powiedział do swojego towarzysza - 
		to ten sam gnojarz, który nas rano zaczepiał, poznajesz? 
		Tramwajarz podszedł i spojrzał na stojącego. 
		- Dojrzał - rzekł krótko. 
		Młodszy, z perkatym nosem, wsadził ręce do kieszeni i odsunął się o 
		krok. Potem powiedział nienawistnie: 
		- To człowiek zasuwa po piętnaście godzin na dobę, a taka idiota chodzi 
		od knajpy do knajpy. Ja cegłę, on flaszkę; ja wagon, on kawkę. Człowiek 
		nie może kawałka wyciągnąć, a taki gnojarz przepija tysiące. I skąd on 
		na to ma? 
		Tramwajarz powiedział: 
		- Czort z nim. Chodź. 
		- Czekaj! - krzyknął młodszy z furią. - Ja jemu powiem, co o nim myślę. 
		Moja kobieta nie może sobie na palto uzbierać, a ten... - Podszedł do 
		Kuby i złapał go za krawat. Podniósł jego głowę do góry i uderzając nią 
		lekko o mur, mówił: - Ty wszarzu głupi! Czego ci brakuje? Żryć nie masz 
		co, chodzić nie masz w czym? Żebyś był takim łazarzem jak ja, tobyś się 
		nauczył życia... 
		Kuba oderwał się od ściany i uderzył go w twarz. Skłębili się i 
		potoczyli na ziemię. Nie minęło sekundy, jak kolega tramwajarza chwycił 
		Kubę za gardło i huknął jego głową o kamienie. 
		- Na kogo ty się rzucasz, łachudro? - powiedział. - Na chłopaka z 
		Muranowskiej? Patrz, co ja z tobą zrobię... Lecz nie zdołał uczynić już 
		nic; nadspodziewanie szybko zjawił się milicjant i rozdzielił ich. 
		- Od rana, łobuzeria? - zapytał starając się nadać swej znudzonej twarzy 
		wyraz zgrozy. 
		Młodszy popatrzył na niego nieprzytomnymi oczyma i nagle zaryczał: 
		- A zabierz mnie! Weź mnie! Mnie na życiu nie zależy. Czy ja mam chociaż 
		pół tego co on? Wiążcie mnie! Wiążcie mnie! 
		Tramwajarz szarpnął go za ramię. 
		- Janek, nie wygłupiaj się! - krzyknął. Odwrócił się do milicjanta i 
		powiedział: - Wszystko przez tego pijaka. Zaczepił kolegę publicznym 
		słowem. Skarz mnie jedyny Bóg, że tak było! - uderzył się ręką w piersi. 
		Milicjant przytrzymał młodszego, który znów szarpnął się do Kuby. 
		- Bez cudów - powiedział ostro. - Pójdziemy się przejść. Pan też... 
		- Nigdzie nie idę - wycharczał Kuba. Bezradnie, ruchem ślepca ocierał z 
		twarzy błoto pomieszane z krwią. Popatrzył na milicjanta i krzyknął 
		histerycznie: - Nigdzie nie idę! Nie zmusicie mnie! 
		- Eee - powiedział przeciągle milicjant. Poprawił pas na sobie. - Może 
		się założymy? Nie będzie pan dla mnie taki Paramonow. Już, zbieraj się 
		pan! 
		Kuba podniósł się z ziemi i poszedł za nimi. Pierwszy szedł tramwajarz 
		starając się patrzeć w ziemię, potem Kuba z Jankiem, na końcu milicjant; 
		milicjant gwizdał fałszywie melodię „O, mój papo”. Zaraz za rogiem ulicy 
		przyłączył się drugi milicjant. 
		- Trzech Jurków masz? - zapytał wesoło. Miał delikatną dziewczęcą twarz, 
		pokrytą puszkiem. Oczy jego były piwne; patrzył na Kubę z zuchwałą 
		ciekawością. 
		Za nimi postępowali gapie. Jakiś głos kobiecy powiedział: 
		- Rozdarł mu jesionkę... 
		- Taki materiał to od cholery pieniędzy kosztuje - rzekł ktoś niskim 
		basem. 
		- Wełniany... 
		- To bandyci? - zapiszczał jakiś chłopiec. 
		- Pryskaj do domu, szczeniaku... 
		- To te, co okradli sklep na Grochowie? 
		- Panie, co ja jestem informator? Zapytaj się pan milicjantów... 
		- Kto nie pyta, nie siedzi... 
		Minęli kilka ulic i znaleźli się pod komisariatem. Młodszy milicjant 
		powiedział szyderczo: 
		- Witamy panów w naszym skromnym uzdrowisku. Panowie będą łaskawi... 
		Tramwajarz warknął: 
		- Po co pan pajacujesz? Z łobuzerią masz pan do czynienia czy co? 
		Milicjant się roześmiał: 
		- Za niewinność pan siedzisz, nie? 
		Tramwajarz spojrzał pogardliwie na milicjanta; przeżuł bezgłośnie jakieś 
		przekleństwo, lecz nic nie odpowiedział. Zgarbił się nagle i zamilkł. 
		Jego młodszy towarzysz spluwał co chwila. Kuba milczał; w głowie miał 
		szumiącą pustkę. Weszli do dyżurki. Siedzący za stołem sierżant podniósł 
		wzrok znad jakichś papierów; potem - nie rzekłszy słowa - powrócił do 
		swej roboty. Milicjanci zapalili papierosy. 
		Kuba, tramwajarz i Janek stali oparci o barierę. Sierżant spojrzał na 
		nich piwnymi oczyma i rzekł krótko: 
		- Nie opierać się. Nie latarnia. Dowody. 
		- Ja... - począł mówić Janek, lecz sierżant nie spojrzawszy nawet na 
		niego, przerwał: 
		- Dowody. Potem się wyszczególnicie, obywatelu. 
		Poczęli wykładać na stół swoje papiery. Sierżant wziął do ręki dowód 
		Kuby; przeczytał go rubryka po rubryce, potem zapytał: 
		- Imię? 
		Kuba milczał przez chwilę. Ciężkim wzrokiem patrzył na portrety 
		dostojników wiszące na ścianie. Potem roześmiał się i rzekł: 
		- Pijak. 
		- Aha - powiedział sierżant. 
		Obrzucił Kubę krótkim spojrzeniem i zapytał ostro: 
		- Nazwisko? 
		- Pijak. 
		- Zawód? Też pijak? 
		- Też. 
		- Ładnie - rzekł sierżant; w jego oczach pojawiło się zainteresowanie. - 
		Przykro mi, ale w dowodzie nazywa „ się pan Kowalski. 
		- Nieprawda - powiedział Kuba. - Nieprawda... Nazywałem się Kowalski. To 
		było dawno i niczego nie dowodzi. W tym kraju są tysiące Kowalskich. 
		Może czasem nazywają się Kwiatkowscy, może Piotrowscy, może jeszcze 
		inaczej... To nieważne... 
		- Nie siedział pan jeszcze nigdy, co? 
		- Nie - skłamał Kuba. 
		- Nie szkodzi - pogodnie stwierdził sierżant. - Posiedzi pan teraz. 
		- Tłukli się na ulicy - powiedział jeden z milicjantów. 
		- Akurat miałem obchód; patrzyć, a tu się leją. Kiedy podszedłem do 
		nich, tarzali się po całym chodniku. Kto to słyszał, robić awantury w 
		biały dzień? 
		- Daj im spokój - powiedział młodszy milicjant i dowcipnie zmrużył oko. 
		- Oni udawali, że się bawią w berka. A ty do nich tak całkiem nie jak 
		człowiek... Nagle rozległ się idiotyczny śmiech. Do dyżurki wkroczył 
		nowy milicjant taszcząc przed sobą malutkiego człowieczka w zielonym 
		kapeluszu. Człowieczek wyrwał się na środek izby; zatoczywszy się 
		gwałtownie, spojrzał na sierżanta i krzyknął tryumfalnie: 
		- Trójeczka, tak? 
		- Zgadza się - powiedział sierżant. 
		- Dawna jedynka, tak? 
		- Zgadza się. 
		- Ulica Bednarska dwadzieścia trzy, tak? 
		- Wszystko gra - powiedział sierżant. - Jak zwykle, obywatelu Rybicki. A 
		teraz rozbierajcie się. Człowieczek znów zachichotał, potem rzekł: 
		- Sierżancie, wiedziałem, że tak będzie. Na trójkę zawsze trafię. 
		Cóż ja zrobię? - krzyknął zwracając się z błazeńskim gestem do Kuby. 
		- Żona mi umarła. Mogę być pijany czy nie? 
		- Uspokójcie się, Rybicki - powiedział sierżant. - W zeszłym tygodniu 
		obchodziliście śmierć ukochanej córki, tak? 
		- Zeszłego pierwszego - powiedział milicjant, który przyprowadził 
		człowieczka - też miał stypę po żonie. Nawet mi fotografię pokazywał, 
		tylko coś mu się pokręciło, bo tam był łysy facet z wąsami. Pamiętam, że 
		jeszcze trzy miesiące temu też opłakiwał śmierć ukochanych bliźniaków... 
		- Widocznie ma wyjątkowo zły rok - powiedział sierżant. - No, Rybicki! 
		Rozbierajcie się! 
		Człowieczek począł się rozbierać bez protestu. Wyciągnął wszystkie 
		dowody; potem wyszczerbiony grzebyk, chusteczkę, tandetny scyzoryk, 
		lusterko; wszystko to poukładał skrupulatnie przed sierżantem i zapytał: 
		- Paseczek też? 
		- Oczywiście - powiedział sierżant. - Oczywiście... Przecież wy wiecie, 
		Rybicki, że tu jest stara, kochana trójka, gdzie na dechy idzie się bez 
		paseczka. Paseczek to rzecz niebezpieczna w tym stanie; można sobie 
		ukręcić pętelkę, a co by wtedy zrobiły te wszystkie groby waszych żon? 
		Kto by koło nich chodził? No, Rybicki, powiedzcie... 
		- Zgubiło mnie szczęście do kobiet - powiedział człeczyna. - 
		Sznurowadełka też? 
		- Sznurowadełka nie. 
		Człowieczek zaśmiał się krótko. 
		- Nie zginę na trójce, co sierżancie? - zapytał. 
		- Nigdy. 
		Odprowadzono go do celi. W drzwiach zasalutował sprężyście. Potem 
		rozległ się trzask zamka i zaraz potem śpiew. Człowieczek śpiewał: 
		„Nocą nad brzegiem rzeki siedziałem z gitarą...” Głos miał zdarty i 
		brzęczący. Sierżant powiedział: 
		- Śpiewa „Andaluzję”. Tak jak zwykle. Zaraz będzie miał atak. 
		Założyliście amerykanki? 
		- Tak - powiedział milicjant. - Ręce i nogi. Żeby sobie tylko łba nie 
		rozwalił... Może zadzwonić po pogotowie? 
		- Nie przyjadą - zmęczonym głosem powiedział sierżant i stuknął 
		papierosem o stół. - Gdyby chcieli jeździć do każdego deliryka w 
		mieście, toby była dopiero ładna historia... - Wstał, przeciągnął się i 
		podszedł do okna. Na dworze było już szaro; brudny zmierzch kłębił się w 
		ulicach. - Cholera - powiedział sierżant zapalając papierosa. - 
		Amerykanki, komisariaty, mandaty... Co to wszystko da? Więcej nadziei, 
		więcej radości miastu. Niech to diabli wezmą. Odwrócił się od okna i 
		podszedł do bariery. Był wysoki; twarz miał złą i zmęczoną. Stanął przed 
		Kubą i patrząc na niego z niesłychaną pogardą, powiedział: 
		- Kiedy byłem w partyzantce, myślałem, że jak skończy się ta cała 
		zabawa, będziecie inaczej żyli. Na myśl mi nie przyszło, że zostanę 
		sierżantem milicji i że będę musiał odbierać wam paski. Niech was 
		wszyscy diabli porwą... 
		Wtedy rozległ się straszny, zwierzęcy ryk. „ Yyyy... - wył człowiek za 
		ścianą. - Yyyy...” Głos jego przeszedł w ton tak wysoki, że wszystkim 
		mróz przebiegł po plecach. Tramwajarz pobladł; jego młodszy kolega 
		mrugał bezradnie oczami jak człowiek nagle oślepiony światłem. 
		- Zaczęło się - powiedział sierżant. - Boże, żeby można mu było zamknąć 
		mordę. - Popatrzył na Kubę przekrwionymi z bezsenności oczyma i zapytał: 
		- Gdzieście się upili? 
		- Nie jestem wcale pijany - powiedział tramwajarz i wzruszył ramionami. 
		- Nikt nie jest pijany - z trudem powiedział Kuba. Drżały pod nim nogi. 
		- To moja wina. Ja uderzyłem tego człowieka - wskazał ręką na kolegę 
		tramwajarza. 
		- O co wam poszło? 
		- O nic. 
		- Więc dlaczego pan go uderzył? 
		- Zdenerwowałem się. 
		- Słuchajcie, obywatelu - z gniewem powiedział sierżant. - Mógłbym was 
		wszystkich potrzymać, aż byście się nie nauczyli chodzić po ulicy. 
		Zapłacicie mandat i pójdziecie do domu. Ale nie chcę was tu widzieć 
		dzisiaj; teraz pewnie pójdziecie się pogodzić, tak to już bywa. 
		Rozumiecie, obywatele? 
		Nie zdążyli odpowiedzieć. Drzwi dyżurki otworzyły się gwałtownie. Do 
		środka, szamocząc się z pijanym mężczyzną, wkroczyło dwóch milicjantów. 
		Mężczyzna wyrywał się gwałtownie, szarpiąc i odpychając. Oczy miał 
		szalone, nabiegłe krwią. 
		- Łapki - syknął jeden z milicjantów. 
		Podskoczyło ku niemu dwóch jeszcze i z trudem nałożyli kajdanki. Pijany 
		charczał i pluł. Czoło miał potłuczone, usta - rozcięte. Rozdarta 
		koszula ukazywała spoconą, zarośniętą pierś. 
		- To Polska Ludowa tak robi? - krzyknął patrząc na wszystkich z 
		nienawiścią. - Przeklinam!... - Podniósł głowę do góry; długo patrzył na 
		zegar i nagle powiedział: - Chamy mnie związali dziś o trzeciej. Staśka 
		Kołaczewskiego z Woli... 
		- Jesteście wolni - powiedział sierżant. Wyglądał na człowieka bardzo 
		zmęczonego; powieki mu opadały na oczy, garbił się. - Jesteście wolni - 
		powtórzył i odwrócił się. 
		„Yyyyyy” - dobiegło zza ściany; krzyk przeszedł w jazgot, potem rozległo 
		się ciężkie uderzenie i zapadła cisza. Kuba, tramwajarz i Janek odebrali 
		swoje dokumenty i wyszli przed komisariat. Paliły się już latarnie. 
		Ulica była pusta. Od Wisły ciągnął lodowaty wiatr. Janek powiedział: 
		- Nie miej pan żalu. 
		- Nie mam żalu - powiedział Kuba i wzruszył ramionami. Tramwajarz rzekł: 
		- Teraz jest dziesięć po trzeciej. Na piątą idę do roboty. Możemy się 
		napić. - Uśmiechnął się do Kuby i dodał: - U mnie jesteś pan charakterny 
		chłopak... 
		- Dziękuję - powiedział Kuba. - Niestety, nie mam czasu. 
		- My idziemy w tamtą stronę - powiedział młodszy nie patrząc na Kubę. - 
		Niech to wszystko szlag trafi. 
		- Tak - potwierdził Kuba. - Niech to wszystko szlag trafi. Do widzenia. 
		Odszedł zasalutowawszy i prawie biegiem parł przed siebie. Był 
		wypełniony jedną, jak ściśnięta żyła pulsującą myślą, że natychmiast - 
		dopóki wszystko, co przeżył, jest jeszcze dostatecznie silne i 
		usprawiedliwiające, dręczące i straszne, dopóki nie ochłonie, nie 
		opamięta się, nie zastanowi - musi napić się wódki. W tej chwili czuł 
		wielką wdzięczność do świata, do dzisiejszego dnia i do ludzi, którzy 
		wepchnęli go w to; w jego sumieniu otworzyła się furtka, przez którą 
		mógł wyrzucić wszystko, co było mu w tej chwili nieprzydatne, wszystko, 
		co przeszkodziłoby mu się napić. Czuł wielkie, aż rozsadzające piersi, 
		bolesne szczęście; owo dziwne szczęście upokorzenia samego siebie, 
		jakiego doznaje tylko pijak. Począł padać deszcz. Ludzie kulili się z 
		zimna; podnosili kołnierze palt i przemykali pod murami. Ciemność 
		nadciągała nad miasto; wysoko, za brudnymi chmurami, umierało światło 
		dnia. Zapalały się pierwsze okna; wiatr kołysał latarnie i zamiatał ich 
		światłem kałuże. „Udręka - pomyślał Kuba przymknąwszy oczy - Udręka...” 
		Zaczepił jakiegoś chłopca i zapytał: 
		- Gdzie tu jest knajpa? 
		- Tu pełno tego - powiedział chłopiec. - Najbliższa za rogiem. „Pod 
		Orłem”, tak? 
		- Może być - powiedział Kuba. - Gdzie to jest? 
		- Zaraz za rogiem - rzekł chłopiec i wskazał ręką. 
		Po chwili Kuba wszedł do środka. Pachniało piwem, starymi zakąskami i 
		zjełczałym tłuszczem; na suficie od lata kołysały się lepy pełne 
		zeschłych much. Nad bufetem rozpostarł szeroko skrzydła wypchany orzeł; 
		obok, z afisza o ohydnych barwach, strzelały wielkie litery. 
		„Alkohol to twój wróg” - odczytał Kuba. „Zostań górnikiem” - namawiał 
		drugi afisz. „Nawet dowcipne!” - pomyślał i uśmiechnął się. Stanął przy 
		ladzie i pstryknął w palce. Bufetowa podeszła. 
		- Jedna duża - powiedział Kuba; zsunął kapelusz na tył głowy. 
		Bufetowa przyjrzała się jego potłuczonej twarzy i powiedziała: 
		- Wypadek przy pracy? 
		- Po pracy. 
		- Co się stało? 
		- Jedna duża - powiedział z udręką w głosie Kuba. 
		- Zakąskę pan życzy? 
		- Może być. 
		- Śledzik? 
		- Może być. 
		- Piwo? 
		- Może być. 
		- Ale tylko porter - rzekła rozkładając ręce; była równie brzydka jak 
		afisze, pomiędzy którymi stała. - Innego piwa na razie nie ma. Przywożą 
		nam o piątej. Teraz jest... - Odsunęła rękaw kitla i spojrzała na 
		zegarek. - O, jeszcze wcześnie! Wpół do czwartej. 
		- Niech pani da porter - wymamrotał Kuba. - Szybciej, proszę... 
		- Przecież się nie pali - powiedziała odsłaniając w uśmiechu końskie 
		zęby. - W cienkie szkło nalać czy w grube? 
		- Wszystko jedno. Wódka to jest wódka. Nie jestem pijakiem. 
		- Ale klienci mają różne wymagania - rzekła. - Czasem trafia się taki, 
		co nie wypije z grubego szkła, żeby tam nie wiem co. Czy pan jeszcze co 
		życzy? 
		- Nie - powiedział Kuba i energicznie potrząsnął głową. - Nie będę 
		więcej pić. Tylko ta setka i do domu. Koniec. Albo wie pani co? Jeszcze 
		jedną, od razu... 
		Wypił i postawił kieliszek na ladzie. Odetchnął. Potem wypił jeszcze 
		jedną wódkę. „Źle robię - mówił do siebie. - Przecież wiem, że źle 
		robię, że nie mogę zrobić już nic gorszego. Przed chwilą też to 
		wiedziałem; wiedziałem, że wódka to najgorsza rzecz, jaka mogła mnie 
		dzisiaj spotkać. Jeszcze mógłbym się w tej chwili opamiętać...” I nagle 
		zimna łapa strachu zdławiła mu mózg. 
		- Jeszcze jedną - powiedział szybko. 
		Wypił i myślał dalej: „Wiedziałem i - nie opamiętałem się. Jestem 
		pijakiem. Wiem, że wódka to moja śmierć. Wiem czy nie wiem? Wiem. A mimo 
		to napiłem się. Krystyna nie ma już po co przychodzić o szóstej. Nic z 
		tego dziś nie będzie. Zacznę od jutra... - Nagle roześmiał się cicho. - 
		Od jutra? - powtórzył w myślach. - Od jutra... Największym nieszczęściem 
		każdego pijaka jest to, że zaczyna od jutra, a nie od dziś. Ja przecież 
		jasno wiem, co zrobiłem...” 
		- Zapomina pani o mnie - powiedział głośno. Bufetowa zbliżyła się ku 
		niemu z butelką. 
		- To już czwarta - rzekła. 
		- Sam znam tabliczkę mnożenia. 
		Wypił; odetchnął głęboko i zapalił papierosa. Ręce miał zwinne i mocne, 
		nie trzęsły się już tak jak rano. Patrzył na nie z przyjemnością. Koło 
		niego ktoś powiedział z uznaniem: 
		- Zdrowo pan ciągnie. 
		- Napije się pan ze mną? - zapytał; tamten był niskim, tęgim, łysiejącym 
		mężczyzną o porowatej cerze. 
		- Chętnie - powiedział grubym głosem porowaty. - Ale ja jestem pusty. 
		- Ja pana zapraszam. 
		- Nie znamy się. 
		- Ja pana znam. 
		- Mnie? - zdumiał się porowaty. 
		- Tak. Pan się nazywa Kowalski. 
		- To pomyłka - powiedział porowaty. - Nazywam się... - Ach, do diabła - 
		znudzonym głosem przerwał Kuba. - Czy to nie wszystko jedno? Jak pan się 
		nazywa, jak ja się nazywam?... I tak nas wszyscy znają. 
		- Ludźmi jesteśmy - powiedział porowaty. 
		- To szlachetne z naszej strony. Szefowa, dwie wódki. Bufetowa znów 
		podeszła z butelką. Nalała i rzekła: 
		- To będzie razem sześć. 
		- Zgadza się - powiedział Kuba. - Jestem już zabryzgolony. Odeszła. 
		Przez chwilę milczeli patrząc na siebie; porowaty - z zakłopotaniem, 
		Kuba - z satysfakcją. Ulicą turkocząc przejechał ciągnik. Potem porowaty 
		podniósł kieliszek. 
		- Najlepszego. 
		- Najlepszego - rzekł Kuba. 
		Stuknęli się kieliszkami i wypili. Kubę ogarnęło ciepło; szczęśliwe, 
		bolesne, wypełniające każdy kawałeczek ciała ciepło. Nie był już szmatą; 
		był młody, silny i zdrów. Bufetowa stała się nagle podobna do 
		Lollobrigidy, porowaty wydawał się wcale sympatycznym człowiekiem, bar - 
		przyzwoitym, ciepłym, mądrym miejscem na ziemi. 
		- Jeszcze raz - powiedział Kuba. Bufetowa nalała. 
		- Jeśli pani powie „osiem” - rzekł Kuba - to dziś odbiorę sobie życie. 
		Uśmiechnęła się figlarnie i rzekła: 
		- Osiem. 
		IV 
		Odeszła w głąb baru, kołysząc szerokimi biodrami. W kuchni ktoś krzyknął 
		wściekle: „Schabowy dwa razy”. 
		Na ladzie syczał niklowany ekspress; odbijały się w nim zdeformowane 
		twarze siedzących. Górnik z afisza uśmiechał się wyrozumiale; orzeł 
		podrywał do lotu swoje twarde, wspaniałe skrzydła. Kuba bezmyślnym 
		ruchem poprawił krawat i wznosząc kieliszek, rzekł: 
		- Napijemy się. 
		- Pod co? - zapytał porowaty. Miał oczy uszczęśliwione. - Pod orła. 
		Pasuje? 
		- Pasuje - odparł tamten. - Pod tego ptaszka przepiłem już mnóstwo 
		forsy. Odjazd. 
		- Cześć - powiedział Kuba gromkim głosem. Znów spojrzał na górnika i 
		orła i zmrużył do nich oko. Potem spojrzał na porowatego, który już 
		wypił i wąchał chleb z twarzą strasznie wykrzywioną. Na skroniach miał 
		resztki kędzierzawych włosów; nos jego był krótki i tępy. „ 
		Wyłysiałeś, biedaku” - pomyślał patrząc na niego Kuba. I nagle ogarnęła 
		go fala rozrzewnienia. - Wie pan co - powiedział serdecznie, kładąc dłoń 
		na jego ramieniu - wypijmy brudzia. Ja jestem swój, zwyczajny, prosty 
		chłopak. Mam kiepskie życie, niech mi pan wierzy... Lubię takich jak 
		pan. Zgoda? 
		- Zgoda. 
		- Na imię mi Kuba, a tobie? 
		- Mnie Władek. 
		- Władek, Władek... - powtórzył Kuba; wydało mu się, że całe piękno 
		świata zawarte jest w tym imieniu. Znów popatrzył na niego wzrokiem 
		najczulszej kochanki. - Władek - powiedział kładąc dłoń na jego ręce - 
		zamów wódkę. Ja stawiam. 
		- Szefowa - zawołał Władek głosem zza grobu. - Dwie wódki. Tylko szybko, 
		bo nam się do szkoły śpieszy... 
		Kuba zachichotał uszczęśliwiony i klepnął Władka w plecy. Bufetowa 
		nalała; tym razem odeszła bez słowa, notując sobie coś na kartce. 
		- Pij - powiedział Kuba wręczając Władkowi kieliszek. - Jak Bóg da i 
		partia pozwoli, to spotkamy się jeszcze kiedy, nie? 
		- Obowiązkowo. 
		Wypili. W kącie grający od dłuższego czasu harmonista zaśpiewał 
		pękniętym głosem: 
		Dzień jak co dzień, ponury dzień jak co dzień.  
		Zepsuty zlew, za oknem mgła. 
		Krople deszczu o brudne biją szyby.  
		Sąsiad podle na pianinie gra... 
		- Niech to wszystko diabli wezmą! - powiedział Władek. 
		- Słuchaj - rzekł Kuba. - Ja lubię takie piosenki... Harmonista śpiewał: 
		Powiedz, miła, dlaczego ciebie nie ma.  
		Czemu serce tęsknota żre jak rdza? 
		Dzień jak co dzień, ponury dzień jak co dzień.  
		Tylko wódka zapomnienie da... 
		Przejechał z rozmachem palcami po klawiszach i skończył. Odpiął pasy i 
		położył harmonię na krześle. Potem wstał i podszedł do bufetu. Oparł się 
		o ladę tuż obok Kuby; oczy miał wielkie, ciemne, lecz bez światła; w 
		jego zmiętej twarzy robiły dziwne, niepokojące wrażenie. 
		„Boże - pomyślał Kuba - cóż za piękne oczy. Skąd takie oczy?” I nagle 
		uczuł dręczącą potrzebę powiedzenia czegoś dobrego temu człowiekowi. 
		- Ładnie pan gra - rzekł przełknąwszy ślinę. - Bardzo lubię takie 
		piosenki. 
		Harmonista spojrzał na niego; uniósł powieki i wtedy Kuba zobaczył, że 
		oczy tego człowieka są puste jak wyschła studnia. Kiepska marynareczka 
		wisiała na nim jak łachman; nie czuło się w tym człowieku mięśni i 
		ciała. Chudą szyję okręconą miał bawełnianym szalikiem. 
		- Zagrać panu „Francois”? - zapytał Kubę. 
		- Nie. Nienawidzę walców. 
		- A „Tamarę”? 
		- Też nie. Co pan jeszcze potrafi? 
		- Potrafię tłumaczyć sny - ze złością powiedział harmonista. - Kiedyś 
		miałem gabinet na Wspólnej. Ale wszystko się skończyło. 
		- Władek - powiedział z zachwytem Kuba wykonując pełen rozmachu gest. - 
		Władek, on potrafi tłumaczyć sny... - Zwrócił się do harmonisty: - Czy 
		pan potrafi tłumaczyć wszystkie sny? 
		- Wszystkie - powiedział apatycznie harmonista. Patrzył w kałużę na 
		ladzie. - Dobre i złe. 
		Kuba poprawił kapelusz. Oparł się wygodnie o bufet; ciężkim wzrokiem 
		patrzył na Władka i harmonistę; byli oddaleni o tysiące kilometrów, o 
		mgłę; byli przyjacielscy, kochani, dobrzy i czuli; oni jedni mogli mu w 
		czymś pomóc - nikt inny na ziemi. Ogarnęła go nagle dzika, niepohamowana 
		chęć zgrywy; owo uczucie nie dające się porównać z żadnym innym ludzkim 
		uczuciem. Szczęście, jakiego doznaje pijak w momencie zgrywy, jest 
		szczęściem najpełniejszym na ziemi. Za ów moment, kiedy patrzy w czyjąś 
		twarz oczekując na niej wstrętu, litości czy przerażenia - pijak odda 
		wszystko, chociaż wie, że przyjdzie chwila, kiedy kurczyć się będzie na 
		owo wspomnienie. 
		- Miałem dziwny sen - powiedział w zamyśleniu, patrząc bacznie w ich 
		twarze. - Gdyby pan mógł mi ten sen wytłumaczyć... Taki sen zdarza się 
		chyba tylko raz w życiu. Niedobry sen. Boję się pomyśleć o nim, tak mnie 
		zmęczył... - Mów - rzekł bełkotliwie Władek. Bawił się chusteczką do 
		nosa, zawiązując na niej supły. - Mów. Harmonista ci wszystko 
		wytłumaczy. Artyści znają się na takich rzeczach. 
		Harmonista wpatrywał się w kałużę na ladzie. Kuba przesunął ręką po 
		czole; było zimne i lepkie od potu. 
		- Miałem dziwny sen - powtórzył wolno. - Śniło mi się, że jestem 
		pijakiem. Że jestem dobrym inżynierem, że nazywam się Kowalski, że mam 
		dobre mieszkanie, że w mieszkaniu moim jest telefon... 
		Rozumiecie to? I śniło mi się, że chcę zapomnieć o swoim pijaństwie, 
		zapomnieć za wszelką cenę. Odejść od tego, od ludzi, z którymi piłem, od 
		knajp, od wspomnień... Tak czasem bywa we śnie, prawda? We śnie nie 
		można od niczego uciec; i to jest najgorsze w snach. Śniło mi się, że 
		każdy człowiek, którego spotykam na ulicy, mówi do mnie: 
		„Dzień dobry, pijak”. Śniło mi się, że bez przerwy dzwonią do mnie 
		ludzie, pytając: „No, jak tam, masz kaca? No, jak tam, chlałeś w nocy? 
		No, jak tam było wczoraj? Czy pamiętasz, jak wtedy po pijanemu rozbiłeś 
		lustro? Czy pamiętasz, jak wtedy po pijanemu pobiłeś milicjanta? Czy 
		pamiętasz, jak cię porzuciła narzeczona?..” Tak pytają. A ja o wszystkim 
		pamiętam. Czasem widzę te wszystkie pijane twarze, które widziałem w 
		życiu. Ustawiają się przede mną, patrzą na mnie, wyciągają się do 
		mnie... Pokazują mnie palcami i mówią: „Ty jesteś pijak, ty jesteś 
		alkoholik, ty pijesz, pijesz, pijesz...” Nie mogę uciec przed nimi. 
		Zasłaniam oczy ręką i widzę je wszystkie jeszcze bliżej. Zasłaniam uszy 
		i wtedy, zamiast ich krzyku, słyszę szept: „Pijak, pijak, pijak...” - 
		Głos Kuby przeszedł w bełkot; uniósł do góry ręce, jakby chciał nimi 
		zmiażdżyć Władka i harmonistę. - ooo! - bełkotał. - Strasznie męczy taki 
		sen, pojęcia nie macie. A śniło mi się jeszcze wiele takich rzeczy... 
		Kraj, dziwny, ciężki, trudny kraj. Kraj, w którym tyle trzeba robić, 
		tyle trzeba pracować, tyle trzeba mieć nadziei i serca... I to jest mój 
		najgorszy sen; śni mi się, że jestem zupełnie sam w tym kraju. Że nigdy 
		już nikt nie będzie miał do mnie zaufania. Że w ankietach, w każdej 
		rubryce, mam napisane: „Pijak”. Że nie mam wspomnień. Że nazywam się 
		pijak. Każde moje wspomnienie zaczyna się od wódki i kończy się na kacu. 
		Śniło mi się, że moja matka przeze mnie rozchorowała się na serce i 
		umarła. Że jedna z kobiet, z którymi żyłem, nie chciała mieć dziecka z 
		pijakiem; popsuła się i umarła. Że nie mam przyjaciół. Wszyscy ode mnie 
		odeszli. Oszukuję dziewczynę... Okropny sen - szepnął. Wpatrzył się w 
		twarz harmonisty i powiedział: 
		- Ale to sen, co? W życiu to chyba niemożliwe? Mimo wszystko życie nie 
		jest tak okrutne, prawda? 
		- Nie warto mieć złych snów - powiedział harmonista. - Co zrobić, żeby 
		dało się zapomnieć? 
		- Niech pan się napije wódki - powiedział harmonista. W dalszym ciągu 
		patrzył w kałużę. - Przejdzie. Wszystko przechodzi. Nie ma gorszego snu 
		jak życie. I też przechodzi. Przepraszam, muszę iść grać, goście 
		czekają... 
		Odszedł, dziwacznie stawiając długie nogi. Bar był już pełen ludzi; 
		powietrze stało się mętne od dymu, twarze siedzących przy stolikach - 
		rozmazane. W kącie pod oknem pijane towarzystwo śpiewało kujawiaka: 
		„Zawalił się sracz”. Raz po raz brzęczał dzwonek umieszczony nad 
		drzwiami; ludzie wchodzili i wychodzili. Z okienka do kuchni co chwila 
		wychylała się tłusta twarz kucharza; dwie tandetnie umalowane kelnerki 
		szybko odbierały talerze i roznosiły do stolików. Nagle w drzwiach 
		powstał rumor; otworzyły się gwałtownie i stanął w nich gruby, barczysty 
		mężczyzna w gumowym fartuchu. Trzymał przed sobą beczkę, równie pękatą 
		jak i on sam. 
		- Piwo! - zaryczał nadludzkim głosem. - Miejsce! Raz, dwa, szefowa, bo 
		nie ma czasu. 
		I potoczył się z beczką w stronę bufetu; w jego ogromnych, czerwonych 
		rękach sprawiała wrażenie dziecinnej lalki. 
		- Piąta - powiedział w zamyśleniu Kuba patrząc na beczkę. Wzdrygnęło 
		nim. Starał się co prędzej pomyśleć o czymś innym. 
		- Niedobrze ci? - zapytał Władek. Twarz miał rozmazaną, wzrok Kuby 
		ślizgał się po niej bezradnie nie znajdując punktu oparcia. - Słabo ci? 
		- powtórzył. 
		- Skądże - zaprzeczył gorąco Kuba. - Nigdy w życiu nie czułem się tak 
		dobrze jak teraz. Władek! 
		- No? 
		- Co porządni ludzie robią o godzinie piątej, czyli siedemnastej? 
		- Wracają do domu - powiedział z namysłem Władek; potarł przy tym 
		kędzierzawe skronie. - Pracują, czytają, bawią się z dziećmi... 
		- Głupstwo - przerwał niecierpliwie Kuba. - Władek, morda złota, 
		posłuchaj mnie! Ja pytam, pytam, pytam. Co porządni ludzie robią o 
		godzinie piątej, czyli siedemnastej? 
		Wpatrzył się strasznymi oczyma w twarz Władka; wykonał przy tym gest, 
		jakby chciał go złapać za gardło. Władek spojrzał na jego rozcapierzoną 
		dłoń, przełknął ślinę i powiedział szybko: 
		- Porządni ludzie o godzinie piątej wieczorem piją czystą wódkę z 
		czerwoną kartką w barze „Pod Orłem”. 
		- „Pod Orłem” - powtórzył Kuba. Rozpogodził się natychmiast; przytulił 
		Władka do siebie i pocałował go w skroń. Odwrócił się i krzyknął do 
		bufetowej: - Lalka, dwie wódki dla nas! 
		Podeszła; w ręku trzymała jakiś zwinięty plakat. 
		- Jedną chwilę - rzekła. - Muszę to przybić na ścianie. Przysłali 
		dzisiaj z centrali. Muszę przybić, bo przyjdzie jeszcze inspektor, 
		zobaczy, że nie wisi, i będę miała przykrości... 
		Podsunęła sobie krzesło i weszła na nie. Młotek włożyła pod brodę, lecz 
		wymykał jej się. 
		- Ja pani pomogę - rzekł Kuba. Stanął na krześle za nią. Całym ciałem 
		przytulił się do jej pleców. Szybko wbił cztery gwoździe. Potem zszedł. 
		Odsunął się o dwa kroki i przeczytał: „Walka z alkoholizmem to twój 
		obowiązek społeczny”. 
		- Kiedyś - powiedział w zamyśleniu Władek patrząc na Kubę - w tym samym 
		miejscu wisiał plakat: „Śpij spokojnie - ORMO czuwa”. Nie pamiętam już, 
		co było wyrysowane. 
		- Niech pani naleje dwie wódki - powiedział Kuba bezbarwnym głosem; w 
		uszach narastał mu szum. Odwrócił się do Władka. - Skąd wiesz? - 
		zapytał. 
		- Piję tu wiele lat - rzekł Władek. - Widziałem mnóstwo ludzi w tym 
		lokalu, nie masz pojęcia, ilu. Tak czy nie, pani szefowa? - zwrócił się 
		do bufetowej. 
		- Oj, panie Władziu - rzekła napełniając kieliszki. - I co dobrego z 
		tego wynikło? 
		Kuba wzruszył ramionami. 
		- Nie ze wszystkiego muszą wynikać dobre rzeczy - rzekł gładząc rękę 
		bufetowej. - Byłoby to w końcu nudne. Tak czy nie? 
		- Mężczyźni, mężczyźni - powiedziała. 
		Uśmiechnęła się; był to najpiękniejszy uśmiech, jaki Kuba otrzymał w 
		swoim życiu od kobiety. Zapisała sobie coś na swoich karteczkach i 
		odeszła; Kuba patrzył za nią z bezmierną wdzięcznością. Władek zapytał 
		tępo: 
		- Kto ty jesteś? 
		- Polak mały. 
		- Nie wygłupiaj się. Powiedz kim jesteś. 
		- Kim byłem? 
		- Jesteś zalany - powiedział Władek. - Chociaż nawet nie wyglądasz. 
		Dlaczego nie chcesz gadać? 
		- To nieważne - rzekł Kuba. - Naprawdę nieważne. Jestem twoim kochanym 
		znajomym z baru „Pod Orłem”. Starczy. 
		- Dlaczego pijesz? 
		- To również nieważne - powiedział Kuba. Bawił się od niechcenia 
		fajansową popielniczką. Nagle twarz jego wykrzywił zły grymas. Postawił 
		z trzaskiem popielniczkę i pochylił się ku Władkowi. - Nieważne - 
		powiedział trzeźwym, przeraźliwie ostrym głosem. - My, którzy pijemy, 
		wiemy przecież, że to nieważne, dlaczego... Może jestem samotny? Może 
		mnie nikt nie kocha? Może odeszli ode mnie wszyscy? Może zdradziła mnie 
		dziwka, bez której nie mogę oddychać? To nieważne... Nie ma takiego 
		nieszczęścia, samotności, klęski, kobiety, która warta byłaby wódki. Ale 
		o tym wiedzą tylko ci, którzy wszystko przepili i którzy muszą pić. 
		Nigdy nie uwierzą w to ci, którzy dopiero zaczynają. Zawsze mnie 
		śmieszy, kiedy słyszę, jak ktoś kogoś powstrzymuje. Wódka jest prawdą, 
		którą rozumie się zawsze zbyt późno. Pijak rozumie swoje życie dopiero 
		wtedy, kiedy wszystkie drzwi są zamknięte. - Oczy Kuby stały się nagle 
		czujne. - Miałem zły dzień - powiedział. - Miałem dzisiaj zły dzień w 
		tym mieście. Przepiłem go. Ale to już koniec. Mam jeszcze jedną 
		nadzieję, której się trzymam. Jeśli to nie pomoże... - przerwał. Znów 
		począł bawić się szkaradną popielniczką. Potem roześmiał się sztucznie i 
		rzekł: - 
		Do diabła z tym wszystkim. Nie lubię zwierzeń. Napijmy się, Władek... 
		Wypili; bufetowa podeszła i napełniła bez słowa. W drugim końcu bufetu 
		jakiś chłopak w watowanej kurtce krzyczał trzymając swego kolegę za 
		ramię: 
		- Ja nie mogę bez niej żyć. Ja zrobię z sobą coś strasznego. A jeszcze 
		przedtem z nią... - Zwrócił się do harmonisty i krzyknął: - Panie 
		Poldku! Graj pan „Dzień dla dnia...” 
		Harmonista pochylił głowę i zaśpiewał: 
		A przecież kiedyś była jesień. 
		Wiatr jesienny szczęście nam gnał. 
		Byliśmy tacy zakochani. 
		A co teraz? Teraz 
		Dzień jak co dzień, ponury dzień jak co dzień. 
		Zepsuty zlew, za oknem mgła.. 
		- Tak - powiedział Władek. Był zupełnie trzeźwy, tylko jego smutna twarz 
		zrobiła się nagle małpio przykra. - To dobrze, że masz nadzieję - rzekł 
		cicho. - Ja jej nie mam. Nie wierzę, żeby w tym piekle była jakaś 
		furtka. 
		- Głupstwo - mruknął Kuba; kręcił w palcach kulkę chleba. 
		- Zaczynałem tak samo jak tamten chłopak - powiedział Władek. - Miłość, 
		zdrada i takie różne gówna... - Roześmiał się. - Byłem kiedyś najlepszym 
		saksofonistą w tym kraju. 
		- Saksofonistą? - powtórzył bezmyślnie Kuba. - Saksofonistą... To 
		dziwne. - Spojrzał na Władka. - Nie wyglądasz na saksofonistę, bracie. 
		- Byłem nim - z uporem powtórzył Władek. Splótł dłonie i zacisnął palce; 
		stały się nagle białe. - Nikt nie grał tutaj tak jak ja. 
		- Co z tego? 
		- Nic. 
		- Co potem? 
		- Też nic. 
		- Więc po czorta mi to opowiadasz? 
		- W cale ci nie opowiadam. Mówię. 
		- Mów dalej. Jaki koniec? Ważny jest koniec, pointa. Tak, tak, pointa 
		jest najważniejsza. 
		- Nie jestem już najlepszym saksofonistą. 
		- Starczy - powiedział Kuba. - Żeby ludzie potrafili tak krótko 
		opowiadać o swoim głupim życiu, byłoby o wiele lepiej. Nienawidzę 
		facetów, którzy skamlą. Ja jestem inny. Lubię twardych. Ale jeśli chcesz 
		mi opowiedzieć swoją historię, proszę bardzo. Bardzo lubię Życiowe, 
		pouczające historie. 
		- Moja jest krótka. Kochałem się. 
		- Należy ci zazdrościć świeżości uczuć. I co dalej? 
		- Rzuciła mnie. 
		Kuba ze smutkiem pokiwał głową. 
		- Czyli tak zwana mgła - powiedział. - Powinieneś wyjechać do 
		Puszczy Kampinoskiej, aby tam wśród szumiących drzew dokończyć życia 
		jako staruszek leśniczy. Mógłbyś hodować pszczoły i zbierać moczopędne 
		ziółka. Co dalej? 
		- Nie jestem już najlepszym saksofonistą w tym mieście. 
		- W tym mieście nie ma ani jednego dobrego saksofonisty. Wszyscy grają 
		podle. 
		Władek zmilczał; na jego łysinie tańczyło światło lampy. Pochylony, 
		rozmazywał w esy floresy wódkę rozlaną na cynowej ladzie. Harmonista 
		przestał śpiewać; znów odłożył harmonię i chwiejnie podszedł do bufetu. 
		Oczy miał mętne, bez źrenic; był już dobrze podpity, szczęki drgały mu 
		nerwowo. „ Właściwie powinienem mu dać w mordę” - leniwie pomyślał Kuba. 
		Towarzystwo pijące pod oknem śpiewało teraz „Górala”. Bufetowa krążyła w 
		milczeniu; nalewała operując butelkami i kieliszkami w sposób 
		niezrozumiale zręczny. Komuś zrobiło się niedobrze; marszowym krokiem 
		przemierzał salę ku wyjściu; jedną ręką trzymał się rozpaczliwie za 
		usta, drugą - roztrącał stojących na drodze; człowieczek ten miał oczy 
		przerażonej krowy. Władek ocknął się i powiedział: 
		- Zaraz puści pawia. 
		- Ee - mruknął Kuba. 
		Spoglądał przed siebie tępym wzrokiem, usiłując dopatrzyć się ładu w 
		kakofonii twarzy, gestów i bełkotów. Chłopakowi w watowanej kurtce włosy 
		opadły na czoło. Ściskał skronie dłońmi i powtarzał dyszącym głosem: 
		- Ja ją muszę... Ja ją muszę... 
		- Młody - powiedział ktoś łagodnie i trzepnął chłopaka w plecy. - Młody, 
		pluń na to. Chcesz się raz napić piwa, to nie kupuj browaru. Wszystko 
		minie jak zły sen. Młody, pluj na to... 
		Nagle chłopak podniósł głowę; w oczach jego zapaliło się szaleństwo. 
		Błyskawicznym ruchem strącił z lady wszystkie kieliszki, kufle i 
		butelki, potem rzucił się ku wyjściu ze zręcznością żbika. Trzasnęły 
		drzwi. Kilku ochotników pobiegło za nim. 
		- Jeśli nawet będzie miał tę swoją dziewczynę - powiedział Władek 
		oblizując wargi - to szczęście szybko się skończy, jeśli amant nie 
		przestanie chlać. Biedna, głupia mała... Będzie za nim chodzić, wyciągać 
		go z knajp, od kolegów, prosić, tłumaczyć, płakać. 
		- Skąd wiesz, że tak będzie? - zapytał Kuba. 
		- Tak zawsze jest, jeśli kobieta zacznie się opiekować pijakiem, którego 
		kocha. Taka miłość jest złą miłością. Wiem, czym to się kończy... - 
		Począł mówić bardzo szybko, jakby w obawie, że Kuba będzie chciał mu 
		przerwać. - Sam miałem kiedyś taką, która mnie kochała. Chodziła za mną, 
		tłumaczyła mi, mówiła, płakała, wyrywała mi butelkę, kontrolowała mnie. 
		Co drugi dzień stawiała mi ultimatum: albo wódka, albo ona; albo 
		przestanę pić, albo się rozchodzimy. Zrywała ze mną, odchodziła, 
		nienawidziłem jej, potem wracała, gdyż bała się, że zrobię sobie coś 
		złego. Potem znów odchodziła, ludzie ją namawiali, żeby zerwała ze 
		mną... 
		Umilkł. Znów pochylił się nad ladą. Mięśnie jego szczęk dygotały. 
		- I co? - zapytał Kuba. Serce poczęło mu cierpnąć jakimś mdlącym, 
		dziwnym uczuciem. - I co? 
		- Szpital - powiedział Władek. - Poszedłem tam, bo ona tak... 
		- Co z nią? - zaczął Kuba, z całej siły ściskając go za ramię. 
		- Odejdź... - szarpnął się Władek. - Poszła sobie. Kiedyś w końcu 
		wyniosła się do wszystkich diabłów i na szczęście nie wróciła. Nie można 
		się jej dziwić... Która kobieta żyje dla przyjemności z pijakiem? Pijak 
		nie jest mężczyzną. Sam wiesz, co potrafi pijak w łóżku. Spać i rzygać. 
		Śmierdzieć w kacu. To była dobra kobieta. Nie zważała na to. Do czasu... 
		Chodziła ze mną do tych przychodni, do lekarzy... Na nic. 
		- Jak to na nic? 
		- Kto pije - powiedział Władek i uśmiechnął się z mściwą satysfakcją - 
		będzie pił. To zabawa bez mety. Teraz antabusy, witaminy, pogaduszki z 
		lekarzami, którzy potrafią leczyć tylko nosaciznę u koni; potem 
		Drewnica, Kościan, Tworki... - Oczy jego stały się przezroczyste; mówił: 
		- Domy bez klamek. Biały pokój, z którego nie wolno ci wyjść. Cztery 
		ściany i ty. Twoje wspomnienia, twoje kace. Możesz płakać, bić głową, 
		modlić się, przeklinać, krzyczeć, ale klamki nie dostaniesz. Czasem 
		wyjdziesz na podwórko, przejdziesz się w towarzystwie pielęgniarzy, 
		popatrzysz sobie... 
		Żółte, odrapane domy. Trochę nieba. Mury. Białe fartuchy. Piętnaście 
		minut. Potem znów ten biały pokój. I wspomnienia, wspomnienia, 
		wspomnienia. Dzień. Noc. Czasem będziesz się gubił, co jest dniem, a co 
		nocą. W nocy przychodzą do ciebie czasem rozmaici ludzie. Ale kiedy 
		wyciągniesz do nich rękę, natrafisz na pustkę. Jesteś sam ze swoimi 
		wspomnieniami. Czasem ktoś ci przyśle list, ale ty czytając go, nie 
		uwierzysz, żeby to pisał człowiek. I znów jesteś sam. Zaczynasz się 
		modlić, żeby nocą przyszli tamci, żebyś mógł z nimi pogadać. Kiedy 
		przychodzą lekarze, błagasz ich, żeby cię wypuścili. Klękasz przed nimi, 
		całujesz ich po rękach, chcesz im wyrwać klamkę i uciec, ale jesteś 
		słaby, cholernie słaby jak każdy pijak, byle pchnięcie ręką wali cię na 
		ziemię. Błagasz ich... 
		- Przestań - powiedział Kuba osłaniając twarz ręką jak przed uderzeniem. 
		- Przestań. 
		- Błagasz ich - ciągnął Władek nie zważając na słowa Kuby - ale możesz 
		ich długo błagać. Możesz im mówić, że jesteś już innym człowiekiem. 
		Możesz ich zaklinać. Grozić samobójstwem. Urządzać głodówki. Krzyczeć 
		dzień i noc, noc i dzień. Możesz przysięgać na kolanach, że jesteś już 
		inny i masz silny charakter. Możesz rzucać się na nich z pięściami. 
		Zbadają ci puls i odejdą. 
		- Przecież wychodzą stamtąd ludzie - powiedział obcym głosem Kuba. 
		- Tak - potwierdził Władek; łzy ciekły mu po twarzy. - Ale tylko po to, 
		żeby tam z powrotem wrócić. 
		- Kłamiesz - wolno powiedział Kuba. 
		- Byłem tam. I będę tam. Znów będą białe pokoje bez klamek. Aż w końcu 
		nadejdzie dzień, w którym już niczego nie będę rozumiał i czuł. Będę 
		kupą głupiego, gnijącego mięsa i powędruję na pawilon, z którego 
		wychodzi się tylko popychać obłoczki. Ale do tego czasu minie jeszcze 
		wiele, wiele... 
		Umilkł; począł niezdarnie cofać się do tyłu. Oczy wyszły mu z orbit. Ku 
		niemu szedł Kuba wyciągnąwszy sztywno obie ręce, na wysokość gardła. 
		Oczy miał jedne go koloru - jak kulki odlane z metalu. Czoło jego lśniło 
		od potu, usta były otwarte, twarz sina, jakby uległa zmiażdżeniu. 
		- Ty... ty... - wybełkotał Władek. Twarz skurczyła mu się i była 
		śmiesznie maleńka. Postąpił jeszcze krok do tyłu i uderzył głową o 
		ścianę. 
		- Aaayyy - zawył Kuba głosem tak przeraźliwym, że nagle zapadła zupełna 
		cisza, wszyscy popodnosili głowy, a harmonista urwał w pół tonu - 
		Aaayyyy... 
		Małpim, piekielnie zwinnym ruchem złapał Władka za gardło i ścisnął tak 
		silnie, że tamtemu natychmiast krew trysnęła z nosa i poczęła ściekać na 
		dłonie Kuby. Nie czuł, że ludzie, którzy podbiegli, szarpią go za palto 
		i biją po głowie. Jego siła, jego rozum, jego serce, jego życie - 
		wszystko to było zawarte w dłoniach, w dziesięciu palcach jego rąk. 
		Ściskał nimi coraz mocniej, nie czując ani ludzkich razów, ani ciepłej 
		śliny i krwi spływającej mu po dłoniach. 
		- Boże! - krzyknął. - Boże... 
		I dopiero w tej chwili czyjś potężny cios rzucił nim o ziemię, 
		osłaniając go ciemnością - gęstą i dręczącą. 
		V 
		Ocknął się na ulicy. Wyciągając przed siebie ręce, nieustannie potrącany 
		przez ludzi, szedł wzdłuż murów. Padał deszcz pomieszany ze śniegiem, 
		było bardzo ślisko; światła rozpływały się jak robaczki świętojańskie. 
		Włosy Kuby były mokre; zgubił kapelusz, palto miał rozpięte, bez jednego 
		guzika; szalik zwisał mu z kieszeni i szargał się końcem po błocie, pod 
		czaszką czuł nieznośny, piłujący ból, jednego oka nie był w stanie 
		odemknąć. Drogę przeleciał mu kot i 
		Kuba pomyślał drętwo: „Wszystko przez tego kota...” Szedł dalej, nie 
		rozumiejąc, kim jest i dokąd podąża; odzyskiwał na sekundę świadomość, 
		lecz po chwili znów gubił się w ciemności pełnej kolorowych plam. Ktoś 
		potrząsnął nim silnie i przytrzymał w miejscu. 
		- Tramwaj. Nie widzi pan, że tramwaj idzie... 
		Odtrącił go z całej siły i skręcił w boczną ulicę. Posuwał się jak 
		ślepiec, szukając rękami w powietrzu oparcia dla swego ciała. Na końcu 
		ulicy zobaczył światło. „To tam właśnie - pomyślał. - To tam muszę 
		iść...” Mijał sklepy, domy, bramy; zataczając się brnął przez kałuże - 
		była to świeżo wybudowana, pełna nowych bloków ulica. Przechodził koło 
		jakiegoś sklepu; potrącił oparte o ścianę deski do zastawiania wystawy; 
		upadły z hukiem; jedna uderzyła go boleśnie metalowym okuciem w twarz. 
		Jęknął i upadł szeroko rozkładając ręce; ulica była pusta, nikt nie 
		przyszedł mu z pomocą. Leżał w kałuży, przeniknięty dławiącym zimnem. 
		Uniósł się na łokciach, chcąc wstać, lecz brakło mu sił i runął znów 
		twarzą w krawężnik. „Nie boli - pomyślał - nic nie boli...” Ze sklepu, 
		przy którym stały deski, wyleciała ekspedientka w białym fartuchu. „ 
		Teraz” - pomyślał Kuba i ruchem małego chłop - ca ukrył głowę w 
		ramionach. Kobieta rozejrzała się i głośno powiedziała w pustkę ulicy: 
		„Łobuz...” Poczęła z powrotem ustawiać deski. Ustawiwszy je, wróciła do 
		sklepu, głośno trzaskając drzwiami. Rozchlapując kałuże, szybko 
		przejechał samochód. Z okna na parterze wrzeszczało radio. 
		Kuba uniósł głowę ważącą setki ton. Otworzył oko i znów świat począł 
		wirować niezrozumiale. Trwało to chwilę; potem już tylko jedno światło 
		na końcu ulicy kołysało się uparcie. „ To tam - pomyślał Kuba. - To tam 
		właśnie... Co tam? Tam właśnie idę...” Ukląkł; na kolanach począł 
		czołgać się do muru. Długo drapał rękami chropowatą ścianę, obrywając 
		sobie paznokcie i krwawiąc dłonie, nim natrafił na gzyms. Dźwignął się 
		wreszcie. Nogi miał słabe jak nogi niemowlęcia; drżały i łamały się. 
		Począł iść bardzo wolno, trzymając się muru; płakał. Dwóch uliczników 
		obejrzało się za nim. Jeden powiedział: 
		„Przez łzy do szczęścia. Płyń pan dalej...” Kuba przeszedł w ten sposób 
		parę kroków; w pewnym momencie natrafił na pustkę bramy i upadł. Leżał 
		dysząc. Trwało to bardzo długo. Począł zasypiać, gdy uczuł liźnięcie na 
		twarzy, otworzył oko i zobaczył małego psa; pies stał nad nim i patrząc 
		uważnie, machał kusym ogonem. „Przez ciebie - pomyślał Kuba i 
		natychmiast odzyskał siły. - Wszystko przez ciebie”. Chwycił go za 
		gardło; nie czuł nawet, jak pies przekrzywił łebek i wgryzł mu się w 
		rękę. Cisnął nim w kąt i z trudem wstał. 
		Wiatr ocucił go trochę. Szedł wolno i ostrożnie; kiedy wymacał ręką 
		czeluść następnej bramy, zachichotał z zadowoleniem. „Nic z tego - 
		wybełkotał radośnie. - Nic z tego...” Ukląkł i począł pełzać na 
		czworakach. Nie słyszał nawet, że ktoś do niego mówi: „Co, do 
		Częstochowy pan idziesz w taką pogodę?...” Namacawszy ręką mur, wstał. 
		Znowu począł iść trzymając się ręką muru. Rozpychał co chwila powietrze 
		rękami, jakby natrafiając na przeszkody. Światło na końcu ulicy, ku 
		któremu szedł, zwiększało się. I kiedy Kuba był już blisko, z 
		oświetlonego domu wyszedł tłum ludzi. Szli ku niemu - czarne niewyraźne 
		postacie bez twarzy i konturów. Wtedy przypomniało mu się wszystko; 
		zrozumiał, że jest już tam; przypomniała mu się rozmowa, którą miał 
		kiedyś niesłychanie dawno - z pewnym człowiekiem w jakiejś knajpie; 
		tamten przepowiedział mu, że znajdzie się kiedyś w pokoju o białych 
		ścianach, zamkniętym na drzwi bez klamki; i że będą do niego przychodzić 
		rozmaici ludzie, dziwne zwierzęta i pokraki. 
		Zrozumiawszy, że dzień ten nadszedł, Kuba zatrząsł się ze strachu i 
		wściekłości. Oparł się o mur i patrzył przed siebie rozszerzonymi 
		oczyma. Rzeczywiście, niektórzy z idących nie mieli głów, inni mieli po 
		dwie; niektórzy nie mieli nóg, płynęli w powietrzu jak okrutne w swej 
		kalekiej brzydocie, niezrozumiale ohydne ptaki. Szedł ku niemu człowiek 
		- strzyga, człowiek - nietoperz, człowiek o jednym, przeraźliwie krwawym 
		oku, które wypełniało mu całą twarz; czołgał się człowiek - wąż. Kuba 
		spojrzał na jego śliski łuskowaty tułów pełzający po błocie i zasłonił 
		oczy rękami. „Was przecież nie ma - powtarzał w myśli - was przecież 
		naprawdę nie ma. Otworzę za chwilę oczy i was nie będzie. Otworzę oczy i 
		wyniesiecie się z mojego pokoju. Tak, tak, tak...” otworzył oczy i 
		zobaczył, że są i idą ku niemu; na przedzie kroczy człowiek z głową 
		małego pieska; idzie wyciągając ku niemu silne, owłosione ręce - 
		wyciągając ręce do jego gardła. Kuba cofnął się. 
		- Was przecież nie ma! - krzyknął piskliwie i rzucił się w tłum. - Was 
		przecież nie ma... 
		Potrącony, upadł osłoniwszy głowę rękami. Słyszał ich kroki twardo 
		dzwoniące koło jego uszu. „Przechodzą, przechodzą” - myślał. Ktoś 
		podkutym butem nadepnął na jego dłoń; Kuba zaskowyczał cichutko: 
		przytulił twarz do zimnych kamieni. Potem wszystko umilkło, kroki 
		oddaliły się. Leżał dalej, bojąc się wykręcić głowy. Teraz jednak ktoś 
		pochylił się nad nim i uniósł go. Był to jakiś krępy człowiek w 
		skórzanej kurtce. 
		- Odejdź! - rozpaczliwie krzyknął Kuba. 
		- Panie Kubuś - powiedział nieznajomy potrząsając nim. - Panie Kubuś, 
		nie poznajesz mnie pan? To ja, Kostek. Nie poznajesz mnie pan? 
		- Głowa - wybełkotał Kuba. - Gdzie twoja głowa? Nieznajomy roześmiał 
		się. 
		- Za dużo lakieru było - powiedział tonem znawcy. 
		Wyciągnął papierosa i wetknął go Kubie w usta. - Sztachnij się pan - 
		powiedział łagodnie. - Pomoże... Kuba zaciągnął się posłusznie. Z trudem 
		stał na chwiejnych starczych nogach, podtrzymywany przez tamtego. 
		- Gdzie oni? - zapytał. 
		- Kto? 
		- Tamci. 
		- Te ludzie? 
		- Ludzie... - wybełkotał ze zdumieniem Kuba. Wyprostował się nagle i 
		wyciągnął rękę w ulicę. - To nie ludzie. Nie mają głów ani oczu. To 
		potwory, potwory... Gdzie oni są? 
		- Przeszli. 
		- Dokąd? 
		- Swoją drogą. 
		- Ja pana znam - powiedział Kuba patrząc z wysiłkiem w twarz tamtego 
		człowieka. Zachichotał: - Ja pana znam. Pan jest Kostek, szwagierski 
		mojego ciecia. Kiedyś wiózł mnie pan z „Kameralnej”, tak? Pan jest 
		szoferem, tak? 
		- O to właśnie chodzi - powiedział Kostek. - Chodź pan, podrzucę pana... 
		Wepchnął Kubę do taksówki stojącej przy chodniku; Kuba zwalił się jak 
		bezwładny wór. 
		- Ta nafta - powiedział dobrotliwie Kostek. - Oj, ta nafta... - Nacisnął 
		rozrusznik i ze zgrzytem włączył bieg; samochód ruszył. - Otworzę okno - 
		powiedział. - Na naftę nie ma to jak świeży luft... Pokręcił korbką i 
		zapytał: - Dobrze teraz? 
		- Dziękuję - mruknął Kuba. Świadomość jego wracała i odpływała mdlącymi 
		falami. Podniósł do oczu swoje pokiereszowane ręce i obejrzał je 
		dokładnie; były okrwawione, brudne i opuchnięte; prawie wszystkie 
		paznokcie miał połamane. Zasyczał. Skrzeczącym głosem zapytał: - Gdzie 
		mnie pan znalazł? 
		- Stałem akurat przed kinem - wyjaśnił Kostek; zaklął, gdyż ktoś źle 
		przeszedł mu drogę. - Stałem akurat przed kinem - powtórzył - i 
		myślałem, że kogoś podłapię, bo to godzina, kiedy publika wychodzi. 
		Siedzę w wózku, palę papierosa; patrzyć, a tu pan wychodzi z bramy. 
		Od razu widzę, że na dużym flicie. Patrzę i czekam, co będzie dalej. Pan 
		stoi, stoi, a potem do nich. „No - myślę sobie - człowiek znajomy, 
		trzeba pomóc”. Ktoś pana potrącił i poleciałeś pan mordą w tretuary... 
		Nic się panu nie stało? 
		- Nic - powiedział Kuba. Patrzył w niewyraźną linię chodnika. Nagle 
		zapytał z ożywieniem: - A światło? 
		- Jakie światło? 
		- Tam - powiedział z trudem Kuba. Zamknął oczy, gdyż umykające chodniki 
		przyprawiały go o zawrót głowy. - Światło - powtórzył. - Na końcu ulicy. 
		Duże światło... 
		Kostek wzruszył ramionami. 
		- Tam nie było żadnego światła - powiedział. - To taka ciemna ulica. Po 
		pijaku to czasem rozmaicie się wydaje, mówię panu. Gdyby się nie 
		wydawało, to każdy by lachę położył na naftę. A jak człowiek podejdzie 
		bliżej do takiego światła, nie ma nic. Aaa - klepnął się ręką w czoło - 
		może to ten nieon? 
		- Neon? 
		- Tak. Nad kinem. 
		- Po co ja szedłem do tego światła? - szepnął w zamyśleniu Kuba. 
		- Po pijaku - powiedział Kostek - chodzi się w różne strony. Wiem 
		dobrze, co to znaczy, bo sam też lubię dać sobie w gardło. Takie to i 
		życie człowieka... 
		- Dziękuję panu - mruknął Kuba. 
		- Klops by był z panem - z przechwałką powiedział Kostek. - Jakby pana 
		harcerzyki drapnęli, to klops. Znów dwadzieścia cztery godzin. Złe czasy 
		idą na trunkowych, panie Kubuś... 
		Zahamował. Kuba wygramolił się z trudem. Zapłacił. Kostek powiedział: 
		- Teraz najlepiej w kimę. A rano coś na gorąco... - Machnął Kubie ręką i 
		odjechał. 
		W bramie stał dozorca; patrzył przed siebie smętnym, pełnym melancholii 
		spojrzeniem. 
		- Widzi pan, co za świnia ten Kostek - powiedział zagradzając Kubie 
		drogę. - Pokłóciłem się z nim. Miał postawić flaszkę... - Przerwał nagle 
		i popatrzył na Kubę. W jego aksamitnych oczach pojawiło się pełne 
		zazdrości zainteresowanie. - Gdzie się pan tak doprawił? - zapytał. 
		Kuba odsunął go i począł iść schodami na górę. Słyszał, jak dozorca 
		mruczy: „Naród - bez wychowania...” Jęczał; każda kość, każdy kawałek 
		ciała napełniony był ciężkim, żelaznym bólem. Przystawał co chwila i 
		dyszał chrapliwie, opierając głowę o poręcz. Na drugim piętrze 
		przysiadł; odpocząwszy ruszył dalej. Doszedł wreszcie. Stał na korytarzu 
		i szukał klucza; przeszkadzało mu palto, szalik, ubranie - wszystko. 
		Znalazłszy klucze, podszedł do zamka. Wtedy dopiero zauważył, że przed 
		drzwiami jego mieszkania, na ziemi, siedzi kobieta. 
		- To ty, Krystyno? - powiedział i cofnął się o krok. Patrzył w ciemność 
		z czujnością nocnego ptaka. 
		- Chodź - powiedziała cicho. Potrząsnął odmownie głową. 
		- Nie - rzekł. 
		- Chodź, Kuba - powiedziała łagodnie. - Bardzo długo czekam. Potrząsnął 
		głową. Zacisnął aż do bólu powieki, a kiedy rozwarł je z powrotem, 
		zobaczył ją. Odetchnął z ulgą. 
		- Wyciągnij rękę, jeśli to naprawdę ty - powiedział. Wyciągnęła ku niemu 
		obie ręce. 
		- Tak - szepnął. - Do diabła, do diabła... 
		- Daj klucze - poprosiła. 
		Wzięła klucze; otworzywszy drzwi, weszła do mieszkania i zapaliła 
		światło. Spojrzała na twarz Kuby i oczy jej zrobiły się ogromne. Nie 
		mówiąc ani słowa zdjęła z niego palto i obejrzawszy je, powiesiła na 
		wieszaku. 
		- Idź do pokoju - rzekła. 
		Kuba posłusznie wszedł do pokoju i położył się na tapczanie. Krystyna 
		weszła za nim. Zapaliła lampkę na nocnym stoliku. 
		- Zaraz przyjdę - rzekła. 
		- Przyjdź - szepnął Kuba. 
		Patrzył w sufit; z jednego kąta, po niteczce, schodził mały pajączek. 
		„Skąd on tutaj?” - pomyślał Kuba i zamknął oczy. Otworzył je dopiero 
		wtedy, gdy Krystyna poczęła twarz jego ocierać mokrym ręcznikiem. 
		- Piłem - powiedział słabym głosem. 
		Milczała. Twarz jej była blisko, ukryta w cieniu lampy; oczy miała 
		zamknięte, usta boleśnie przygryzione. 
		- Piłem - powtórzył Kuba. 
		- Obetrę ci ręce - rzekła. 
		- Piłem! - zawył Kuba z całej siły i odtrącił ją. Chciał dźwignąć się, 
		lecz ułożyła go z powrotem; jej ręce okazały się nadspodziewanie silne. 
		- Poczekaj - rzekła. - Zrobię ci kawy. 
		Odeszła. „Piłem” - raz jeszcze pomyślał Kuba i roześmiał się 
		wzgardliwie. Pająk był już w połowie drogi do ziemi; unosił się wprost 
		nad jego głową. W pewnej chwili Kuba ujrzał, że pająk ten ma porowatą 
		ludzką twarzyczkę i smutne oczy. Wtedy przypomniał sobie wszystko - 
		knajpę, Władka, harmonistę tłumaczącego sny, barmankę żonglującą 
		naczyniami z niepojętą zręcznością, plakaty nad bufetem, pochód upiorów 
		na ulicy, „ Was nie ma - pomyślał z satysfakcją. - Nigdy was nie było 
		naprawdę...” Zasnął. 
		Obudziła go Krystyna; stała nad nim z filiżanką kawy. 
		- Długo spałem? 
		- Nie, parę minut. Pij, póki gorąca. 
		Dźwignął się na łóżku; pił gorący płyn, parząc wargi. Krystyna 
		przytrzymywała mu filiżankę. Kiedy skończył, odstawiła ją na stolik. 
		Kuba zapytał: 
		- Chcesz wiedzieć, jak to było? Potrząsnęła głową; oczy jej były uważne. 
		- Nie - rzekła. 
		- Dzwonili tutaj... od rana. Musiałem wyjść z domu... - Nagle machnął 
		ręką; zrozumiał, że nigdy nie potrafi jej opowiedzieć, jak było 
		naprawdę. 
		- Pójdę już - powiedziała Krystyna. 
		- Odchodzisz? 
		- Idę. Przyjdę jutro rano. Pójdziemy tam rano, z samego rana. 
		- O której? 
		- O ósmej. 
		- I co? 
		- Będziesz się leczyć. 
		- Krystyna. 
		- No? 
		- Ja tam nie pójdę nigdy. 
		- Dlaczego? 
		- To nic nie pomoże. 
		- Będziemy próbować. 
		- Dokąd? 
		- Do końca. 
		- Do jakiego końca? 
		- Dopóki nie przestaniesz pić. 
		- Nic z tego nie będzie. Idź stąd. Wracaj między żywych. Jeszcze czas. 
		- Żywi są ci, których się kocha. 
		- I tak kiedyś odejdziesz. Litość to marne uczucie. Będziemy się męczyć 
		i szarpać. Udręka. Niewiele da się zbudować na litości. 
		- Kuba. 
		- Tak. 
		- Słuchaj mnie uważnie! Ja przyjdę jutro rano. Jutro rano o ósmej. Będę 
		dzwonić trzy razy. Wtedy mi otworzysz. Tylko wtedy. Jeśliby tu kogoś 
		diabli przynieśli, nie otwieraj nikomu. 
		- Kiedy przyszłaś po raz pierwszy do tego domu wyglądałaś inaczej, 
		Krystyna... Inaczej mówiłaś. Tak już nigdy nie będzie? 
		- Nie otwieraj nikomu. Kuba. I pamiętaj, trzy razy. 
		- Zostań ze mną dzisiaj. Boję się. 
		- Mam w domu chorą matkę, Kuba. Cały dzień mnie nie było. Beze mnie nie 
		da sobie rady. Muszę jej wszystko podać i przygotować. Więc jutro. Do 
		widzenia. 
		- Dlaczego nie chcesz, żebym ci wszystko opowiedział, jak było? Nie 
		chcesz tego słuchać? 
		Przystanęła w drzwiach. Nie widział jej; była ogarnięta mrokiem. Za 
		oknem, w ciemnościach, głucho szumiało miasto. 
		- Kobiety - powiedziała Krystyna - i tak wszystkiego muszą się zawsze 
		domyślać, przede wszystkim domyślać. Śpij dobrze, Kuba. Wyszła; cicho 
		trzasnęły drzwi. Kuba leżał chwilę bez ruchu. Potem zgasił światło; po 
		suficie pełzały cienie, deszcz bębnił drażniąco. 
		„Pająk - pomyślał Kuba. - Gdzie ten pająk?” I wszystko odpłynęło od 
		niego - nagle i krótko. Jak pływak skaczący z wysoka, tak on pogrążył 
		się w sen - ciemny i dławiący jak woda. 
		VI 
		Obudził się w nocy, w ciszy zupełnej i strasznej. Długą chwilę leżał bez 
		ruchu; nasłuchiwał bicia własnego serca i oddechu. Potem poruszył się. 
		Jęknął; był mokry od potu, głowę rozsadzał mu ból, jakiego dawno już nie 
		zaznał; całe ciało jego napełnione było pragnieniem wody. „Pić - myślał 
		- pić...” Serce trzepotało mu się między żebrami, gdzieś bardzo nisko - 
		głośno i nierówno; dokuczał smak i zapach alkoholu. Wyciągnął rękę i 
		począł błądzić nią w ciemności, szukając kontaktu nocnej lampki; lecz 
		zdziałał tylko tyle, że wywrócił lampkę razem z popielniczką; upadły na 
		podłogę z hałasem i Kuba skulił się przerażony. Znów leżał bez ruchu w 
		ciemności i ciszy zadręczającej i nieprawdziwej. W rogu okna 
		fosforycznym, zimnym blaskiem świecił okrągły, duży księżyc. Biurko, 
		stół, szafa - wszystko błyszczało nieprzyjemnym, ostrym blaskiem. Pokój 
		wypełniony był rozrzedzoną stalą. 
		Po wielu minutach Kuba wstał. Zataczając się po pokoju, podszedł do 
		drzwi; trzymając się kurczowo jedną ręką framugi, drugą szukał kontaktu. 
		Zapalił wreszcie światło, zrzucając przy tym obrazek wiszący na ścianie; 
		oślepiony jęknął i złapał się rękami za głowę, powoli odmykając oczy. 
		Potem schylił się po obrazek; musiał klęknąć na kolana i bardzo długo 
		wstawać. Szkło pękło; był to tani obrazek przedstawiający kolumnę 
		Zygmunta, lecz Kuba, wbrew zdrowemu rozsądkowi i smakowi, lubił go 
		bardzo. Chwilę stał trzymając obrazek w ręku i kiwał ze smutkiem głową. 
		Potem powiesił go na swoim miejscu i poszedł do kuchni. 
		W garnuszku stojącym na gazowej maszynce było jeszcze nieco kawy. 
		Pochwycił go rozdygotanymi rękami i nie grzejąc płynu, wypił. Lecz było 
		to o wiele za mało, aby ugasić pragnienie drążące jego rozpalony 
		organizm. Otworzył kran i nadstawiwszy usta, pił długo i chciwie, aż 
		poczuł chłód. Odetchnął; usiadłszy na krześle, zapalił papierosa. 
		Usiłował zebrać myśli i przypomnieć sobie wszystko, lecz przeraził się 
		własnych wspomnień i co prędzej począł myśleć o czymś innym; rozrachunek 
		z sobą zawsze zostawiał do następnego dnia. Znów odezwało się w nim 
		pragnienie. „Cytryna - pomyślał - kawałeczek cytryny...” Podszedł do 
		kredensu i począł szukać; przewracał spodki, talerze i filiżanki. I 
		wtedy, ukrytą za dużą fajansową wazą, zobaczył butelkę wódki; była nie 
		ruszona, jej łebek świecił czerwonym lakiem. Wziął ją do ręki i patrzył 
		uważnie. 
		- Jesteś? - powiedział. - Jesteś, ty kurwo? Dzień dobry pani. Uderzeniem 
		dłoni wybił korek i zbliżył się z butelką do zlewu. Przechylił szyjkę i 
		przymrużywszy oczy, patrzył, jak płyn bulgocąc spływa w ściek. Wtedy 
		zadzwonił telefon. Zatrzymał rękę; stał nasłuchując uważnie i nie 
		wierząc sobie. Dzwonek powtarzał się. 
		„Pewnie Krystyna - pomyślał. - Coś jej musiało wypaść. Któraż to 
		godzina?” Podniósł rękę do oczu, lecz przypomniał sobie, że to wczoraj 
		zastawił zegarek w barze „Pod Orłem „; była straszna awantura, a potem 
		bufetowa z kelnerem zdarli mu zegarek z ręki. 
		Kelner był niski, z kartoflanym nosem; potrząsając Kubą, mówił: „Jak nie 
		masz za co pić, to chodź do kościoła łachudro...” Kuba uśmiechnął się. 
		„Tak, to Krystyna - pomyślał. - Już teraz jest ranek. Coś jej widocznie 
		wypadło”. Machinalnie unosząc z sobą butelkę wódki, przeszedł do pokoju. 
		Podniósł słuchawkę i powiedział: 
		- Słucham. 
		- Kuba? - zapytał niski męski głos. 
		- Tak - powiedział bardzo spokojnie. Postawił butelkę wódki na stoliku 
		obok telefonu i zacisnął na niej palce; szkło było zimne i gładkie. 
		- Kuba - powiedział niski głos z wyrzutem. - Kuba! To tak, to tak? A 
		przecież wczoraj rano rozmawialiśmy z sobą i sam powiedziałeś, koniec. I 
		my wszyscy, wszyscy twoi przyjaciele, myśleliśmy, że rzeczywiście to już 
		koniec, że nie będziesz pił. Wszyscyśmy się cieszyli, że nareszcie 
		skończyłeś z tym świństwem. A wieczorem dowiaduję się, że widziano cię 
		pijanego, jak się tarzałeś po ulicach. Żona wychodziła z kina i 
		widziała, jak się awanturowałeś ze swoimi kolegami... 
		- Byłem sam. 
		- Nie kłam, Kuba - powiedział łagodnie niski głos. - Jestem twoim 
		przyjacielem i wiesz dobrze, że kogo, jak kogo, ale mnie nie 
		potrzebujesz okłamywać. My chcemy ci pomóc, Kuba. My wszyscy bardzo 
		chcemy ci pomóc. My, twoi przyjaciele. Chcemy ocalić cię od zguby, 
		chcemy uratować twój talent, twoją miłość. I sam wiesz, że robimy 
		wszystko w tym kierunku. I wszyscy już myśleliśmy, że od dziś będzie 
		dobrze. A ty pijesz w „Kameralnej”. 
		- Nie byłem w żadnej „Kameralnej” - powiedział Kuba; żyły na skroniach 
		poczęły mu pulsować. 
		- Widzieli cię, Kuba, niestety - łagodnie przemawiał głos. - Widzieli 
		cię, jak piłeś. Trudno, Kuba. Tobie nie można wierzyć. Ty jesteś pijak. 
		Pijakom się nie wierzy. Nie gniewaj się, że ja tak mówię, ale wiesz, że 
		jestem twoim przyjacielem, a kto ma ci mówić prawdę? Lala Makowska do 
		mnie dzwoni i mówi: „Czy wiesz, że Kuba znowu pije? Dzidka widziała go, 
		jak się tarzał w „Kameralnej”. Co z tym typem zrobić?” I w tym sensie. 
		Lala Makowska, Kuba, taka stara idiotka. I żeby to ona sobie tobą 
		wycierała twarz. No nie, Kuba! A ja już byłem taki spokojny o ciebie. 
		Ten stary dureń Sękowski mówi do mnie wczoraj: „ Ty wierzysz, że on 
		przestanie pić? Prędzej mi kaktus wyrośnie na łysinie”. I pac się w 
		czoło. Ty zresztą znasz kawały Sękowskiego. A ja do niego mówię: „Nie 
		mieszaj się w nie swoje sprawy, psiakrew. Nie lubię strasznie, jak się 
		wsadza twarz w nie swoje sprawy. Kuba to mądry chłop i sam wie, czym dla 
		niego jest wódka. Nie czepiaj się Kuby...” I tak od słowa do słowa, 
		poprztykałem się z Sękowskim. I jak ja teraz wyglądam, Kuba? Jak 
		wyglądam? Jak wyglądam?... 
		Mówił jeszcze długo i gorąco, lecz Kuba nie słyszał już nic i nic nie 
		rozumiał; odłożył słuchawkę i nie wypuszczając z rąk butelki, usiadł na 
		tapczanie. 
		- I jak ja teraz wyglądam? - powiedział głośno, patrząc w róg pokoju. - 
		I jak ja teraz wyglądam? 
		Szybszym od myśli ruchem przysunął filiżankę po kawie i nalawszy sobie 
		pełno, wypił jednym haustem. 
		- Jak ja teraz wyglądam? - wybełkotał. 
		Nalał sobie i wypił po raz drugi, potem - trzeci. Odetchnął; znów był 
		starym, mądrym, cwanym i cynicznym Kubą. 
		Wciąż nie wypuszczając z rąk butelki, podszedł do stołu, gdzie leżała 
		paczka papierosów. Usiadł i zapalił; ręce miał sprawne jak najbardziej 
		precyzyjne narzędzia. Zaciągnął się głęboko; dym smakował mu teraz 
		bardzo, ciało miał ciepłe i mocne, serce - niby dzwon. 
		- Szkoda tylko, że obrazek się zepsuł - powiedział głośno. I wydało mu 
		się to bardzo zabawne. Powtórzył: - Szkoda, że się zepsuł... - 
		Znów nalał sobie i wypił. - Piję - wyznał szczerym głosem. - Znowu piję. 
		Piję, no, i co? No, i nic. - Począł przedrzeźniać swego rozmówcę sprzed 
		pięciu minut: ,,I jak ja teraz wyglądam? I jak ja teraz wyglądam?” - 
		Roześmiał się i krzyknął: - Wyglądacie wszyscy jak małpy w kruchcie! O, 
		tak. 
		Machnął z zapałem ręką i wtedy przewrócił butelkę. Płyn rozlał się 
		momentalnie, tworząc na politurowanej powierzchni stołu świetlistą 
		kałużę. Kuba długo siedział osłupiały; patrzył to na kałużę, to na pustą 
		butelkę, wreszcie cisnął ją w kąt. Szkło rozsypało się z ostrym 
		brzękiem. Siedział z zamkniętymi oczami i palił papierosa; kiedy 
		niedopałek począł parzyć mu palce, odemknął oczy i westchnął. Wtedy 
		zobaczył, że z rozlanej kałuży patrzy na niego twarz Krystyny. Roześmiał 
		się. 
		- Wiedziałem, że przyjdziesz - powiedział. Ona także się uśmiechnęła. 
		Pokiwał głową. 
		- A jednak zjawiłaś się ze swoją zasraną litością - powiedział. - Zawsze 
		przychodzisz wtedy, kiedy chciał - bym przestać myśleć o tobie. 
		A ja znowu piję, Krystyno. Widzisz? Kiwnęła głową. 
		- Głupie, co? 
		Nie odpowiedziała. Pochylił się nad nią i zobaczył, że twarz jej pełna 
		jest napięcia. 
		- Teraz mnie nie oszukasz swoją litością - powiedział. - Nie oszukasz 
		mnie tym zasraństwem, które mi dajesz zamiast miłości. Już długo nie 
		śpimy ze sobą. To coś znaczy, to coś jest. Nie chcesz już ze mną gadać, 
		ale wiem, co myślisz. A teraz powiem ci jedną rzecz: ludzie sami nie 
		zmieniają się nigdy. Ludzi zmienia życie. Dobre czy złe, dobrego czy 
		złego człowieka, ale zawsze życie. A ja jestem nicpoń, Krystyno. Ty 
		chyba o tym wiesz, co. 
		Kiwnęła głową. 
		- Wszystko wiesz - powiedział Kuba z nienawiścią. - Ja wiem, że ty 
		wszystko wiesz. Ty jesteś tak zwana mądra kobieta, o ile takie w ogóle 
		istnieją. To znaczy najbardziej nieszczęśliwa. Dlatego że jesteś mądra. 
		Że wszystko rozumiesz, że wszystko wybaczasz, że wszystko potrafisz 
		mądrze ustawiać. Za mądrość płaci się cierpieniem, Krystyno. Biedne 
		nieszczęśliwe, mądre kobiety. Żal mi was, bo prawie zawsze giniecie 
		przez głupców. Jesteś mądra, Krystyno. Jesteś piekielnie mądra, ty 
		idiotko, ale nie wiesz jednej rzeczy: nie wiesz, czym jest wódka. Nie 
		wiesz, nie wiesz, nie wiesz. Patrzyła na niego z niesłychanym napięciem 
		i z twarzy jej Kuba widział, iż pragnie, aby mówił dalej. 
		- Kto wie? - powiedział w zamyśleniu i potarł policzek. - Kto wie? Może 
		i wiesz? - Nagle roześmiał się wzgardliwie: - Powinnaś przecież 
		wiedzieć. Mogę ci przypomnieć, chcesz? 
		Znów kiwnęła głową. Uśmiechała się mądrze i tajemniczo. 
		- Czy pamiętasz - począł mówić Kuba - jak byliśmy zeszłego roku w 
		Zakopanem? Pojechaliśmy tam, abym ja odpoczął. Łaziliśmy po górach, to 
		było w tym czasie, kiedy w Zakopanem jest na ogół mało ludzi, i dlatego 
		wybraliśmy tę porę. Tak, Krystyno? Przypominasz sobie? I rzeczywiście, 
		przez trzy dni było wszystko dobrze. Wodziliśmy się jak dwie 
		nierozłączki. Pilnowałaś mnie. Nie odchodziłaś ode mnie ani na krok. 
		Byłaś szczęśliwa. Kiedy spotykaliśmy na Krupówkach jakąś znajomą gębę, 
		przeciągałaś mnie na drugą stronę ulicy. Chodziliśmy tylko tymi szlakami 
		i tylko do tych kawiarni, gdzie nie ma ani kieliszka wódki. To dlatego, 
		żeby mnie nie drażnić niepotrzebnie. I co z tego, Krystyno? Przez trzy 
		dni było wszystko jak w bajce, ale czwartego nie przyszedłem na 
		spotkanie z tobą. Nie przyszedłem również piątego i szóstego. Szukałaś, 
		dzwoniłaś, latałaś po całym mieście, zaczepiałaś nieznajomych ludzi, 
		patrzyłaś na nich obłąkanymi oczyma i pytałaś: „Czy nie widzieliście 
		Kuby? Czy nie widzieliście takiego wysokiego blondyna?” A ludzie pukali 
		palcami w czoło i szli sobie dalej. Zaalarmowałaś nawet pogotowie, gdyż 
		przyszło ci na myśl, że wybrałem się na samotną wycieczkę w góry i 
		skręciłem kark... A ja, Krystyno? A ja chlałem z Cyganami przez ten 
		czas. Kiedy wreszcie znalazłaś mnie, byłem już bez forsy, bez zegarka, 
		bez niczego. I wyjechaliśmy następnego dnia do Warszawy. Żeby się 
		odzwyczaić od wódki. A mam ci przypomnieć pobyt w Międzyzdrojach; te 
		wszystkie awantury w knajpach, to wydzieranie mnie z komisariatów.... 
		Zapalił nowego papierosa i, zaciągając się chciwie dymem, patrzył w jej 
		twarz. Krystyna spoglądała na niego teraz surowo, czoło jej przecinała 
		pionowa zmarszczka. 
		- Śliczna jesteś - powiedział Kuba. - Wyglądasz jak Madonna ze starego 
		obrazu. Masz w twarzy tyle słodyczy i tyle bólu... Dlaczego jesteś taka 
		ładna? No, powiedz? 
		Milczała. W jej brązowych oczach płonęło łagodne światło; wyglądała już 
		zupełnie inaczej niż przed sekundą. 
		- Widzisz, Krystyno - powiedział Kuba. - I ty chcesz ze mną zostać? Czy 
		wiesz, co by to było? Twoje życie stałoby się wiecznym oczekiwaniem. 
		Nigdy byś mi nie wierzyła. Gdybym się spóźnił na obiad pół godziny z 
		powodu tramwaju czy jakiegoś innego głupstwa, przeżywałabyś męki takie, 
		jak kobieta rodząca. Codziennie byś musiała na nowo rodzić swoje 
		cierpienie. Przymykałabyś oczy i widziała mnie pijącego w jakimś barze. 
		Byłabyś podejrzliwa i nieufna, kazałabyś mi chuchać, pytałabyś mnie o 
		wszystko, nie wierząc ani jednemu mojemu słowu, za wszelką cenę 
		starałabyś się mnie zaskoczyć i złapać na kłamstwie; to weszłoby potem w 
		nałóg zeszpecający każdą chwilę twojego życia... Żyłem już z kobietami, 
		które chciały mnie wyciągnąć z pijaństwa, Krystyno. A ludzie? Czy 
		pomyślałaś o ludziach? O tych wszystkich ludziach, którzy dawaliby ci 
		dobre rady, jak ze mną postępować? O tych wszystkich idiotkach, które 
		opowiadałyby ci, w jaki sposób wyciągnęły swoich mężów z nałogu? Czy 
		pomyślałaś o tym? Czy zdajesz sobie sprawę, że naraz cały świat począłby 
		cię obdarzać litością; wstrętną, wścibską litością, która z człowieka 
		robi słabą, plugawą, nic niewartą dla samego siebie istotkę. 
		Wchodziłabyś do kawiarni i od razu ludzie zaczynaliby szeptać: „Patrz, 
		to Krystyna, żona tego pijaka Kuby. Ona poświęciła się dla niego. 
		Wyjątkowa kobieta, co za charakter, co ona musi przeżywać z tym 
		draniem...” Szłabyś ulicą, Krystyno, a ludzie by mówili: „ To idzie 
		Krystyna, żona tego alkoholika, Kuby. Dziwię jej się, taka młoda, ładna 
		kobieta i żyje z takim pijakiem, życie sobie przez niego marnuje. 
		Zresztą na pewno ma kogoś na boku; ten pijak rozkłada się przecież za 
		życia, jakże ona może spać z takim?” Zaczepialiby ciebie i pytali: „No, 
		jakże, droga pani Krystyno? Czy on pije?”. Ty byś zaprzeczała, a oni by 
		się uśmiechali. Wtedy ty byś myślała sobie: „Oni coś wiedzą. Oni go 
		gdzieś widzieli, jak pił”. Życie twoje stałoby się pomału piekłem; 
		pomału zaczęłabyś nienawidzić tych uśmiechów, tych dobrych rad, tej 
		życzliwości; potem zaczęłabyś nienawidzić ludzi, omijać ich, unikać ich, 
		kłamać przed nimi. I wtedy, Krystyno, nadszedłby taki dzień, kiedy 
		zrozumiałabyś, że tylko my dwoje jesteśmy na świecie: ty, Krystyno, i 
		ja, pijak, który zmarnował ci życie i odebrał wszystko. Czy pomyślałaś o 
		tym Krystyno? 
		Pochylił się nad nią. Milczała; twarz jej była pełna cienia. 
		- Widzę, że cię to nie przekonało - powiedział Kuba z goryczą. - Mogę 
		mówić dalej. Czy pamiętasz, jak byliśmy kiedyś na meczu piłkarskim? Był 
		piekielny tłok; siedzieliśmy na trybunie, ściśnięci między ludźmi jak 
		śledzie, i po którymś tam golu zauważyłaś, że zginął ci zegarek. To był 
		taki śliczny, mały „Tissot” z kwadratowym szkiełkiem. Wstaliśmy z miejsc 
		i szukaliśmy tego zegarka. Ale nie znaleźliśmy go. I nic dziwnego: był w 
		mojej kieszeni, Krystyno. A czy pamiętasz, jak kiedyś, w twoim domu, 
		zginęła ci taka śliczna broszka ręcznej roboty, którą dostałaś od swojej 
		babki? I pamiętasz chyba, że to ja poradziłem ci, żebyś zwolniła tę 
		starą, biedną kobietę, która przychodziła ci sprzątać. Ty jesteś 
		delikatna, Krystyno, i prosiłaś mnie, żebym to ja załatwił tę przykrą 
		sprawę. I ja wziąłem tę staruszkę na rozmowę i powiedziałem jej: „Kto 
		inny by panią podał do sądu, ale moja narzeczona prosi tylko, żeby pani 
		do niej więcej nie przychodziła na posługi...” A potem powiedziałem do 
		ciebie: „Kocham twoją szlachetność, Krystyno. Ja nie wiem, czy sam tak 
		bym postąpił na twoim miejscu: złodziejstwo trzeba karać jak 
		najsurowiej”. I czy ty wiesz, że ta biedna starowina przez rok potem 
		przychodziła tu, do mnie, i spłacała mi ten dług za broszkę, bo bała 
		się, że mimo wszystko podamy ją do sądu, a jak każdy prosty człowiek, 
		bała się tej instytucji śmiertelnie? Pamiętasz? Kiwnęła głową; patrzyła 
		na niego z zimną, zjadliwą pogardą. Roześmiał się. 
		- Dosyć już tego - powiedział. - Sama wiesz, że tak się musi stać. 
		Cieszę się tylko, że jesteś przy mnie w tej chwili. Bałem się umierać 
		samotnie, choć wiedziałem, że musi nadejść ta chwila, kiedy ja sam sobie 
		będę musiał powiedzieć: „No, Kuba, dosyć, dosyć tych głupstw”. I ty 
		chyba sama wiesz, że to już dość. Tak? Tak czy nie? Kiwnęła głową; 
		patrzyła na niego poważnie i ze smutkiem pełnym zrozumienia. 
		- Widzisz - powiedział. - Teraz ja to zrobię, a potem ty pójdziesz. Co 
		mam ci powiedzieć na pożegnanie? Boję się słów, Krystyno, tyle słów już 
		powiedziałem... Powinienem ci powiedzieć, że nikogo nie kochałem tak jak 
		ciebie czy COŚ w tym rodzaju, prawda? Wiem, wiem. 
		Wy, kobiety, jeśli odchodzicie do innego, o którym wiecie, że będzie wam 
		z nim dobrze, wtedy mówicie do nas: „Zawsze będę o tobie pamiętać. 
		Zawsze będę cię kochać i myśleć o tobie; będziesz najpiękniejszym snem 
		mojego życia, które od dzisiaj stanie się puste i bez treści. 
		Przeżyliśmy więcej niż inni ludzie. Moje życie będzie ustawiczną 
		tęsknotą za tobą...” I tak dalej. Powiedzieć ci coś takiego? 
		Milczała. 
		- Dobrze twardo powiedział Kuba i pochylił się tuż do jej twarzy. - 
		Powiem ci wobec tego prawdę. Będą to pierwsze słowa prawdy, jakie 
		usłyszałaś ode mnie. To zaboli, ale jak chcesz... Nienawidzę jednego 
		tylko człowieka. Ty nim jesteś. Nienawidziłem cię przez cały czas, od 
		chwili kiedy pierwszy raz przyprowadziłaś mnie tu zalanego z miasta i 
		przez litość położyłaś się koło mnie. Nienawidziłem twojej litości, 
		twojej dobroci, wyrozumiałości, twoich dobrych słów... Wiedziałaś 
		dobrze, że pewnego dnia polecę na łeb, na szyję. Wyciągałaś mnie do 
		światła, którego nigdy nie zobaczę. Wskazywałaś mi nadzieję, która nigdy 
		nie mogła stać się rzeczywistością. Stale wkraczałaś w moje piekło, z 
		którego nie miałem ucieczki, i stale wpychałaś mnie w to wszystko z 
		powrotem. Ty biedna, głupia dziewko. Czy nie rozumiałaś tego nigdy; nie 
		czułaś tego nigdy, jak strasznie cię nienawidzę? 
		Wstał i kopnął krzesło. Dzień nadchodził; prostokąt okna jaśniał już 
		mdłym światłem. Kuba podszedł do okna i oparł się o parapet. Ulicami 
		pędzili już przechodnie, zgrzytały tramwaje; piszcząc oponami po mokrym 
		asfalcie, przemykały samochody. Niebo było ciężkie i pełne zimnych 
		mgieł; znów padał deszcz ze śniegiem. Na wieży pobliskiego kościoła 
		począł bić zegar; Kuba liczył uderzenia. 
		- Osiem - powiedział głośno, kiedy umilkły żelazne dźwięki. - No, Kuba, 
		Kuba... 
		Rozejrzał się po pokoju. Uważnie oglądał każdy sprzęt, każdy kawałek 
		ściany; nagle wzrok jego padł na aparat telefoniczny. Chciał się 
		uśmiechnąć, spojrzał nagle w lustro i zobaczył na swojej twarzy 
		przerażający grymas. Wtedy podszedł do ściany i jednym szarpnięciem 
		wyrwał sznur z małego pudełeczka; osypało się nieco tynku. Potem począł 
		szarpać czarną skrzynkę; obtarłszy sobie wewnętrzną powierzchnię dłoni, 
		wyrwał wreszcie sznur. Na jednym jego końcu zacisnął pętlę. Szybko 
		przeszedł z nią do przedpokoju i znów patrzył uważnym wzrokiem, 
		oglądając sufit i ściany. Nareszcie dostrzegł rurę gazową; licznik 
		zainstalowany był w przedpokoju. Wskoczył na krzesło i koniec sznura 
		przywiązał do rury. Narzucił sobie pętlę na szyję i chwilę stał 
		oszołomiony szybkością i precyzją swych poczynań. Nagle zobaczył, że z 
		ciemności patrzą na niego oczy Krystyny. Wyciągała ku niemu ręce i 
		mówiła coś poruszając bezgłośnie wargami. 
		- Mów głośniej - powiedział drżącym głosem. - Mów głośniej, nie słyszę 
		cię... - Patrzył na nią w skupieniu, a po chwili roześmiał się. - 
		Jeszcze raz? Jeszcze raz od początku? Nienawidzę cię, ścierwo! - 
		krzyknął. 
		Zdjął pętlę i zeskoczył; podbiegł do stołu i przystawiając usta do jego 
		krawędzi, wychłeptał rozlaną kałużę. Był znowu silny, bardzo silny i 
		nagle poczuł, że będzie mógł raz jeszcze walczyć ze światem - miażdżyć 
		przeszkody, pracować, kochać i żyć czystym życiem człowieka. 
		Wtedy usłyszał trzy dzwonki. Zadrżał jak porażony prądem; twarz jego 
		skurczyła się żałośnie. Znów zabrzmiały trzy dzwonki. Histerycznie 
		załkał i zasłonił oczy rękami. Dzwonek nie przestawał jęczeć. 
		- Znów dzwonią, Krystyno - wybełkotał zbielałymi wargami. - Znów 
		dzwonią, najdroższa... 
		Szybko wybiegł do korytarza. Wskoczył na krzesło i założył pętlę na 
		szyję. Raptem dzwonek umilkł. Kuba odetchnął; nagle uczuł szczęście, tak 
		ogromne szczęście, jakiego nigdy w życiu nie zaznał i nie przeczuwał. 
		Już chciał zejść, lecz ciszę korytarza przecięły trzy krótkie, jakby 
		umówione dzwonki. Wtedy przysłonił oczy i z całej siły odepchnął krzesło 
		nogami.
	 
	
		
		Index
     
    
 
    
      
      
      www.pseudology.org
     |