| 
   
 |  | 
  
    | 
    
		1956
	 | 
    
    
Marek Hłasko - Ìàðåê Õëàñêî | 
   
  
    | 
Namiętności | 
   
  
    
	
		Z niego już nic nie 
		będzie, prawda? - zapytała siostra. Podeszła do doktora i pochyliła się 
		obok niego nad umierającym. Swym ramieniem dotknęła barku lekarza i ten 
		odsunął się. 
		- Nie - powiedział. 
		- Umrze? 
		- Na pewno. 
		- Jeszcze dziś? 
		- Niedługo. Godzina, może jeszcze wcześniej. 
		- Dlaczego on to zrobił? Jak pan myśli? 
		- Nic nie myślę - powiedział doktor. Wyprostował się; był wysoki i 
		szczupły, biały fartuch dodawał zmęczenia jego ostrej twarzy. Przesunął 
		ręką po czole: -Nigdy się tego nie dowiesz. 
		- Strach? - powiedziała siostra składająca strzykawki do niklowego 
		pudełeczka. - Może się czegoś bał? Może mu coś groziło? Albo zrobił coś 
		złego... 
		Patrzyła na doktora ze skupieniem; oczy miała niebieskie i czyste, 
		bardzo duże. “Lalka - pomyślał z niechęcią. - Porcelanowa lalka...” 
		Żachnął się. 
		- Chciałabyś jednym słowem wyjaśnić klęskę cudzego życia - powiedział z 
		gniewem odwracając się do niej plecami. - To niemożliwe. Podszedł do 
		okna i odsunął firankę; chciwie przytulił czoło do szyby i odetchnął 
		głęboko. Widział w szybie niewyraźne odbicie swojej twarzy; wytężył 
		wzrok i starał się dojrzeć jak najwięcej. Noc była jasna i mroźna; na 
		środku szklanego nieba tkwił nieruchomy, dziwnie cienki księżyc; w jego 
		blasku oszronione drzewa na szpitalnym podwórku wyglądały teatralnie i 
		drażniąco. Wiatry mknęły w górze szlakami gwiazd, ciemna ziemia skuta 
		była mrozem i lodem. „Jeśli się nie ociepli - pomyślał z wściekłością 
		doktor - to wszystkich nas szlag trafi w tej dziurze”. Odwrócił się i 
		powiedział do siostry: 
		- Zobacz, czy jest jeszcze trochę kawy. 
		- Gdzie? 
		- W moim biurku. Tam jest taka żółta puszka. Posłusznie podeszła do 
		biurka i poczęła trzaskać szufladami. Patrzył na jej mocne ręce, okrągły 
		kark, szeroko rozstawione, muskularne nogi i znów pomyślał: “Lalka”. 
		- Jest - powiedziała po chwili. 
		- Zaparz. 
		- Jedną czy dwie? 
		- Jedną. Westchnęła. 
		- Pójdę poszukać garnuszka. 
		- Dziwne. Powinien przyjść do ciebie. 
		- Doktorze. 
		- Tak. 
		- Dlaczego pan taki jest? 
		- Mianowicie? 
		- Zły - powiedziała. - Dziwny. 
		- Dlaczego masz nie oczyszczone buty? Radzieccy uczeni wynaleźli już - 
		pastę do butów. Poza tym nie używaj do paznokci tego wstrętnego lakieru, 
		bo mdło ni się robi. Poza tym przestań się już czesać na Simonę, bo 
		jesteś podobna do niej w takim samym stopniu, w jakim ja jestem podobny 
		do marszałka polski. A teraz idź po ten garnuszek. 
		Wyszła, Spojrzał na zegar wiszący nad drzwiami: była godzina druga, 
		Machinalnie podszedł do umierającego i ujął jego puls. Zrobiło mu się 
		nieprzyjemnie: ręka tego człowieka była zimna i lepka od potu. “Nie 
		przyzwyczaję się nigdy - pomyślał ze złością. - Nie przyzwyczaję się 
		nigdy do tych spoconych ciał i oczu z tandetnego szkła”. Zacisnął 
		mocniej palce na rozdętych, fioletowych żyłach tamtego: nierówny puls 
		słabł. “Cześć” - pomyślał. I wtedy zobaczył, że umierający patrzy na 
		niego szeroko otwartymi oczyma; źrenice jego poszerzyła gorączka, w 
		kącikach ust skupiła się zapiekła ślina. “Nie jesteś ładny - pomyślał. - 
		Nie powinienem się o to martwić, ale naprawdę nie jesteś ładny”. 
		Pochylił się bliżej jego ucha. 
		- Możesz mówić? 
		- Będę żył? 
		- Nie denerwuj się. Mów spokojnie. 
		- Będę? 
		- Oczywiście. Chory odwrócił twarz. 
		- Kłamiesz - szepnął. 
		- Z obowiązku. Sam tego chciałeś. Gazowa śmierć to przykra historia. Był 
		czas przemyśleć. 
		- Chcę ci coś powiedzieć. 
		- Tak. 
		- Wszystko, czym straszą nas na ziemi, czym szantażują bez przerwy, to 
		bluff. Żadnych cierpień, żadnych wyrzutów, żadnych rachunków sumienia. 
		Trochę szumu w uszach i koniec. 
		- Jeszcze żyjesz. Może uda się ciebie uratować. Źrenice chorego bielały. 
		Na jego przezroczystych skroniach kropli! się pot. Oddech stawał się 
		ciężki, a ręce złożone na piersiach drgały mu lekko, jak nogi żabki 
		wyciągniętej z wody. 
		- Kto mnie tu przywiózł? 
		- Ludzie. 
		- Zawsze zjawiają się niepotrzebnie. Już byłoby po wszystkim. 
		Po chwili doktor rzekł: - Już jest po wszystkim. 
		Naciągnął prześcieradło na jego twarz i wstał. Zapalił papierosa i 
		zaciągnął się głęboko: tytoń był mocny i gorzki. „Zimno - pomyślał. - 
		Jeśli się nie ociepli, to naprawdę szlag nas wszystkich trafi”. Potarł 
		zziębnięte dłonie i usiadł przy biurku. Wyciągnął książkę raportową i 
		począł szukać nazwiska zmarłego. Weszła siostra trzymając w ręku 
		filiżankę. 
		- Jest kawa - rzekła. - Niech pan pije, póki gorąca. 
		- Nie mogłaś już chyba dłużej siedzieć - powiedział. - Nawet kawy nie 
		potrafisz szybko zaparzyć, tak jakby to była nie wiem jaka sztuka. Przez 
		ten czas nasz przyjaciel doszedł już do raju. Dzwoń do kostnicy. Niech 
		go zabiorą. I nie rozlewaj kawy. Gdzie cukier? 
		- W szufladzie - rzekła stawiając przed nim filiżankę. Podeszła do 
		aparatu i poczęła wykręcać numer; mimo wysiłku ręce jej drżały lekko. - 
		Parter? - zapytała drewnianym głosem. - Bierzcie wózek i przychodźcie tu 
		szybko. 
		Położyła słuchawkę i oparła się ciężko na stole. Patrzyła na doktora ze 
		skupieniem. Milczał mieszając łyżeczką cukier. 
		- Co jemu było? - zapytała tępo. 
		- Śmierć na skutek zatrucia gazem. 
		- Pan nie ma serca. 
		- Jeśli cię to interesuje, mogę jutro iść do rentgena. 
		- Dlaczego pan tak mówi? Uniósł ciężkie powieki. 
		- Czy tam w szkole nie uczyli cię tego, że nie powinnaś zadawać głupich 
		pytań i opierać się łokciami o stół? 
		Weszło dwóch sanitariuszy z wózkiem; jeden z nich był wysoki, drugi 
		nieco niższy, o śmiesznie okrągłej głowie. Podeszli do umarłego. 
		- Mały był - stwierdził wyższy. 
		- Ale sympatyczny. Podobny do tego bramkarza ze Skierniewic - powiedział 
		niższy i mrugnął na siostrę. Odwróciła głowę. 
		- Twoja miara - powiedział wyższy. - Ciekaw jestem, czy też nosił 
		siódemki. Uważaj, ostrożnie. 
		- Myślę, jakie radio mu kupią: z ocementowaniem czy bez? 
		- Stawiam na cement. 
		- W porządku. Dobranoc, panie doktorze. Dobranoc, siostrzyczko. Nie myśl 
		o nim. Pomyśl może o mnie. 
		- Dobranoc - powiedział doktor. Patrzył, jak drzwi zamykają się za nimi. 
		- Ja tego nie wytrzymam - powiedziała siostra i wstała nagle. - Kiedy 
		kończyłam tę głupią szkołę, myślałam, że ludzie dla ludzi mają trochę 
		serca. Doktorze. 
		- Mów. 
		- Czy naprawdę nie istnieje miłosierdzie? 
		- Z mego punktu widzenia istnieją ci, których da się uratować, i ci, 
		których nie można. 
		- Ja tego nie wytrzymam. Odchodzi człowiek, a pan pije kawę. Odchodzi 
		człowiek, a tamci zakładają się o wódkę, jaką trumnę mu kupi rodzina - z 
		ocementowaniem czy z okuciem. Ja tego nie wytrzymam. 
		- Wytrzymasz - powiedział. - Nawet wyobrażenia nie masz, ile można 
		wytrzymać - wstał i rozprostował ramiona, ziewnął. Począł chodzić 
		miarowym krokiem po sali. - Wypisz mu kartę zgonu - powiedział. - I nie 
		zawracaj sobie głowy tą całą sprawą. Weź walerianę, weź brom, co chcesz. 
		- Dobrze - powiedziała cicho. Wyglądała żałośnie: usta miała skrzywione 
		jak dziecko, które wybuchnie za chwilę niepohamowanym płaczem, oczy - w 
		ciemnych obwódkach. W jej plecach, rękach, w pochylonym nad stołem karku 
		czaiło się zmęczenie. Nagle uniosła głowę. - Czy naprawdę tak wiele? 
		- Co? 
		- Tak wiele można wytrzymać? 
		- Ile masz lat? 
		- Dwadzieścia. 
		- Dlatego pytasz. 
		- Kiedy człowiek przestaje się dziwić? 
		- Nigdy. 
		- Więc po co to wszystko? 
		- Po nic. 
		Rozległ się dzwonek: na tablicy rozdzielczej wyskoczyła cyferka. Siostra 
		potrząsnęła głową jak człowiek nagle przebudzony i podniosła się ciężko. 
		- Na trójce ktoś dzwoni - rzekła. - Muszę iść. 
		- Przeżyję to. 
		Wyszła kołysząc miarowo swym ciężkim, mocnym ciałem. Patrzył za nią i 
		pomyślał: “Nic z tego, kochanie. Nic z tego, żebyś nawet miała w ten 
		sposób chodzić po gwiazdach. To prawda, że masz niskie czoło, krótki, 
		zadarty nos, ciężkie powieki i duże usta, i płaski brzuch, dzięki 
		któremu możesz tak ładnie rozstawiać nogi, i że tak wiele obiecujesz, 
		kiedy patrzysz swoimi głupimi oczami, i że pachniesz tak bardzo 
		delikatnie, jak bułeczki dopiero co przywiezione z piekarni, i że zapach 
		ten nawet tutaj, w tym całym świństwie, czuję wyraźnie. Ale w tych 
		sprawach musisz być piekielna noga. O takich jak ty marzą uczniowie w 
		liceum, ja też marzyłem, ale tylko do chwili, kiedy poznałem taką samą 
		jak ty, z takimi samymi oczyma, tak samo pachnącą. Biedne, ciężkie 
		krowy. Nie dość, że leżycie bez ruchu, ale jeszcze tak się musicie 
		męczyć podczas porodu, w przeciwieństwie do szczupłych, takich, za jakie 
		nie dałby nikt pięciu groszy, które kochają i rodzą jak ptaki”. 
		Podszedł do ona i znów przytulił czoło do szyby. Czynił tak zawsze, 
		kiedy był już bardzo zmęczony, podczas nocnych, dręczących brakiem snu 
		dyżurów, kiedy zdawało mu się, że za chwilę zwali się z nóg jak 
		szmaciana lalka, którą wypuściło ze swych rąk dziecko. Za oknem tężała 
		gęsta od mrozu noc. Księżyc zniżył się i biegał po dachach; nad wieżami 
		kościoła szamotała się w mroźnych mgłach Wielka Niedźwiedzica. 
		Odwrócił się i spojrzał na łóżko, na którym zmarł ów człowiek. Było już 
		zasłane czystym prześcieradłem, gładkie i zimne. „Wiele po tobie zostało 
		- pomyślał i uśmiechnął się. - Widzisz, mój zasrany Werterze, tylko 
		tyle. Czy zrobiłbyś to, gdybyś wcześniej mógł przypuszczać, że tak to 
		wygląda? Zrobiłeś swojej wybrance kolosalną reklamę, będzie teraz miała 
		noc w noc kupę radości, będzie opowiadała o tobie nowym przyjaciołom, 
		nie dla każdej kobiety człowiek przecież wali sobie w łeb, będzie więc 
		opowiadać o tobie nawet w chwili orgazmu, mój zasrany Werterze z 
		powiatowego miasta, a ja, chociaż przyjaźniłem się z tobą od pięciu lat, 
		nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że mi się 
		piekielnie chce spać, i nic mnie nie obchodzi ta odrobina plotek, 
		pogardy, żalu i wspomnień, która pozostanie po tobie. Jedyne, co ci mogę 
		obiecać, to to, że jak będę robił twojej Lotcie skrobankę, to postaram 
		się, aby pokrzyczała sobie trochę. Już teraz wolno to robić, więc nie 
		będę potrzebował jej uciszać ani zakładać maski. Czy pomyślałeś o tym? 
		Trochę plotek. Trochę wspomnień, w których zawsze będziesz inny, niż 
		byłeś naprawdę. Ale nie miej złudzeń; zrobię wszystko, aby zapomnieć o 
		tym jak najprędzej. Czy pomyślałeś o tym wszystkim, mój Werterze?” Do 
		pokoju weszła siostra. 
		- Ten siwy staruszek, który leży przy oknie na trójce, skarży się, że 
		nie może oddać moczu. Co mu poradzić? 
		- Zapytać się go, ile ma lat. Potem przyjdź i powiedz mi. 
		Wyszła. Znów począł chodzić po sali; przemierzał ją uparcie, sztywnymi 
		krokami po przekątnej. Potem podszedł do oszklonej szafki, gdzie mdłym 
		światłem lśniły niklowe narzędzia; oparł się o nią i stamtąd począł 
		mówić do umarłego: “Tak, mój biedny Werterze. Ciekawe, w jaki sposób 
		jednak ona potrafiła tego dokonać? Zazdrość? Kłamała? Zadręczała cię 
		czymś, czego nie znam, czego nie potrafię się domyślić? Dlaczego nie 
		zrobiłeś tego wcześniej? Kilka lat temu, kiedy obaj byliśmy młodsi? 
		Wszystko najwspanialsze w młodości wydaje się potem po prostu głupie. 
		Nic na to nie mogę poradzić, mój złoty. Ty przeszedłeś i ja przeszedłem. 
		Mówię do ciebie jak truposz do truposza. Ale jak ona to zrobiła? 
		Chciałbym to wiedzieć. Jakie namiętności w tobie poruszyła? Czy takie, 
		których nie znam? Och, namiętności. Piękne słowo. Czym jest namiętność? 
		Co to oznacza? Kiedy pięć lat temu przyjechałem do tej dziury, byłem 
		inny. Inaczej myślałem, czułem, mówiłem. Nie przypuszczałem, że życie 
		czasem nie przynosi niczego poza wściekłością i rozpaczą. Chodziłem po 
		tych brudnych uliczkach i myślałem o tym, jak to miasto będzie wyglądać 
		za lat dwadzieścia. Stawiałem domy, wytyczałem nowe ulice; budowałem 
		stadiony, parki, szkoły, muzea i szalety. Burzyłem kościoły, rozwalałem 
		knajpy, budowałem obozy pracy dla pijaków; zbierałem gwiazdy z nieba i 
		rozświetlałem nimi ciemność przed każdym człowiekiem. Byłem wszystkim i 
		wszędzie. Jak myślisz: czy to miało coś wspólnego z namiętnością?” 
		- Doktorze - powiedziała siostra wchodząc. - On mówi, że ma 
		sześćdziesiąt dwa lata. 
		- Kto? - zapytał nieprzytomnie wyrwany z zamyślenia. 
		- Ten staruszek, który skarży się, że nie może oddać moczu. 
		- To co? 
		- Mówi, że ma sześćdziesiąt dwa lata. 
		- Powiedz mu, że dosyć się już wysiusiał. Niech nie zawraca głowy. 
		Wyszła. Pachniało środkami dezynfekcyjnymi; drażniła cisza i jaskrawe 
		światło. Monotonnie cykał zegar. „Widzisz - pomyślał doktor. - A teraz 
		już koniec tej bajki. Czy wiesz, jak by teraz wyglądał mój pamiętnik? 
		Pani X - skrobanka. Pani Y - skrobanka. Minęło pięć lat od chwili, kiedy 
		przyjechałem tutaj. Schudłem, postarzałem się, jestem świnią. Dziunia W 
		- skrobanka. Żona kolegi R - skrobanka. Na obiad Jadłem flaki z 
		pulpetami. Zdzisia szlag trafił, wylew krwi do mózgu, szkoda go, 
		porządny chłopak, w szpitalu nawalają kaloryfery, mam katar, pokłóciłem 
		się z Antonim, w szpitalu intrygi i podłość, w mieście intrygi i 
		podłość, na świecie intrygi i podłość, w «Astorii» na rynku intrygi i 
		podłość, podczas meczu Zryw - Bobierzyce – Entuzjazm - Kutno intrygi i 
		podłość, żona Wacia - skrobanka, Dziunia symuluje ciążę, wczoraj był 
		świetny bigos, wyleli mnie z partii, popsuło mi się radio, do diabła z 
		radiem, w szpitalu brak narzędzi, cztery dni padał deszcz, synek 
		gospodyni jest nieznośny, to nie dziecko, to szatan, Żydzi znów się 
		kłócą z Arabami, widocznie i jedni, i drudzy mają złe charaktery, 
		Władkowi śmierdzi z pyska, ohyda, Apfelbaum zmienił nazwisko na 
		Światosław Kamiński, żona Wacia - skrobanka, troszkę się spiłem wczoraj, 
		dziś w klubie związkowym odczyt pt.: «Kiedy człowiek ujarzmi kosmos», 
		śnieg pada, słońce świeci, trzydzieści stopni ciepła, wściec się można, 
		lód na rzece. Ej, ten Wacio, flaki z pulpetami, flaki bez pulpetów, 
		Polska to naród tragiczny, Polska to naród wspaniały. Żydzi kłócą się z 
		Arabami, Waciowa, Waciowa, już po Waciowej, ile tak można, «Arkadię» 
		przechrzczono na «Polonię», w tym roku będzie ciężka zima...” 
		- Doktorze - powiedziała siostra. - Czy pan ma zamiar go operować? 
		- Poczekamy jeszcze trochę. Przygotuj w każdym razie wszystko. Nie módl 
		się na jego intencję. Może mu zaszkodzić. Poczęła szczękać narzędziami. 
		„Tak - powiedział do siebie. - A teraz? Jak teraz? Czy znowu się czujesz 
		oszukany? Tak jak ja? Tak jak wielu? Masz teraz ciszę i spokój, czy 
		znowu się czujesz oszukany przez życie? Może ty, kiedy zamykałeś oczy, 
		wiedziałeś już, dlaczego tak się stało? Dlaczego tak mało miałem wiary, 
		nadziei, wytrwałości, sumienia? Może nadszedł taki moment, kiedy 
		zrozumiałeś wszystko? Dlaczego splajtowałem? Dlaczego stałem się niczym, 
		dlaczego nie miałem siły doczekać lepszych dni? Dlaczego odszedłem od 
		wszystkich i wszyscy odeszli ode mnie? Dlaczego żyję bez wiary i bez 
		miłości? Kiedy będę miał siłę zrobić to, co ty uczyniłeś? Ty głupie, 
		podłe ścierwo. Gdybyś wiedział, jak ci zazdroszczę. Jak chciałbym 
		zamienić się w tej chwili z tobą na miejsca. Jak bardzo bym chciał, abyś 
		obudził się jutro, przeczytał gazetę i poszedł do pracy, i słuchał 
		wszystkich ludzkich narzekań, i abyś nie miał pragnień ani miłości, abyś 
		nie pragnął niczego poza tym, aby dzień się już skończył, i abyś mógł 
		zasnąć, nie czuć, nie myśleć, nie wspominać tego, co było dawniej, nie 
		dręczyć się wszystkim, nie myśleć o sumieniu, o tym, czego miałeś 
		dokonać, i o tym, że niczego nie dokonałeś, i o tym, że niczego już 
		pewnie nie dokonasz, bo jesteś wypruty, zmęczony, cholernie zmęczony, że 
		chciałbyś być tak jak dawniej, że chciałbyś w coś uwierzyć, jeszcze raz 
		w coś uwierzyć, i żebyś sobie zdawał z tego jasno sprawę, że jesteś 
		świnia, że jesteś skończony, że nie masz nikomu niczego do dania, bo 
		miałeś zbyt mało wiary i siły. Czy znów się czujesz oszukany? Od tego 
		wszystkiego zbawiła cię twoja namiętna, niedobra miłość, ty głupi, 
		zasrany Werterze. Czy nie zdajesz sobie z tego sprawy? Czy myślisz, że 
		powiem komuś, że zabiłeś się właśnie dlatego? Zbyt cię lubiłem, mój 
		stary. Tu jest małe, małe miasto. A my, ludzie, zbyt mało rozumiemy się 
		jeszcze między sobą. Czy chcesz, żeby teraz zaczęli szperać i grzebać 
		się w twoim życiu? Plotkować. Szydzić. Domyślać się. To ci niepotrzebne, 
		mój drogi. To ci zupełnie niepotrzebne...” 
		Nagle począł się trząść. Ogarnął go strach; zimny i obejmujący jak 
		żelazna obręcz. Rozglądał się po białej sali; patrzył na zegar, na 
		szafkę z narzędziami, na okna, o które obijał się wiatr, na białe, 
		gładko zasłane łóżko, i czuł, że za chwilę stanie się z nim coś 
		niepojętego. Serce skurczyło mu się nagle i czuł, że kurczy się ciągle, 
		że staje się coraz mniejsze i słabsze. Z trudem podszedł do gładko 
		zasłanego łóżka i usiadł na nim. Zamknął oczy. 
		- Jestem gotowa, doktorze - powiedziała siostra. Otworzył oczy. Stała 
		przed nim i patrzyła na niego. 
		- Chodź tutaj - powiedział. 
		- Co? 
		- Chodź tutaj - powtórzył. 
		Spojrzała na niego uważnie i usiadła obok niego; drżał jak człowiek 
		bardzo podniecony i to sprawiło jej radość. 
		- Nie myślałem, że jesteś taka - powiedział po wszystkim. - Takie 
		kobiety jak ty oszukują wyglądem. 
		- Dobrze? 
		- Tak. Bardzo dobrze. 
		- Przykro mi, że to na tym samym łóżku. 
		- Wcale o tym nie myślałem. Było mi dobrze i koniec. 
		- Ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego on to zrobił. 
		- Powiem ci, ale nie mów nikomu. 
		- Nie powiem nikomu. 
		- On był buchalterem w jakiejś firmie. Przekradł się. Wziął jednego dnia 
		trochę pieniędzy z kasy; pojechał sobie gdzieś i przepił to wszystko z 
		dziwkami. Potem się wydało. Zrobił to ze strachu. Westchnęła. 
		- Ludzie robią takie głupstwa - rzekła. - Zabijają się i diabli wiedzą 
		dlaczego. Temu zabrakło pieniędzy, ten wyleciał z pracy, tego skądś tam 
		wyrzucili, a przedwczoraj jeden stary człowiek zgubił bilet miesięczny 
		na kolejkę i to go tak rozzłościło, że się upił i poderżnął sobie gardło 
		brzytwą. Do licha z tym wszystkim. 
		- Ubieraj się. Będziemy otwierać pęcherz. 
		- Ciągle to samo - rzekła zapinając guziki. Na jej lalkowatej twarzy 
		odmalowała się złość. - Tego pęcherz boli, ten złamał nogę, a jak się 
		już ktoś powiesi, to dlatego, że pogubił jakieś świstki. Kiedy kończyłam 
		swoją szkołę, nie przypuszczałam, że tak będzie. Doktorze! 
		Siedział pochylony. Teraz uniósł głowę i spojrzał na nią roztargnionym 
		wzrokiem. 
		- Tak. 
		- Chciałabym - powiedziała - aby tu chociaż raz przywieźli takiego, 
		który by to zrobił z miłości. A pan? 
		- Bardzo - powiedział. - Bardzo. - Wstał, znów powróciła fala zmęczenia 
		i musiał zamknąć oczy. - Pospiesz się - rzekł. - Pospiesz się i nie myśl 
		o tym. Będziemy jednego z nas przywracać życiu.
	 
	
		
		Index
     
    
 
    
      
      
      www.pseudology.org
     | 
   
 
 |