| 
   
 |  | 
  
    | 
    
		1955
	 | 
    
    
Marek Hłasko - Ìàðåê Õëàñêî | 
   
  
    | 
List | 
   
  
    
	
		Oczekiwałem na list. 
		Nikt nie pisał do mnie listów; nie miałem nikogo bliskiego; ani tutaj, 
		ani w kraju, ani na całym świecie; byłem już starym, samotnym 
		człowiekiem. “Ba! - myślałem sobie nieraz. — Przecież nie wszyscy mogą 
		mieć bliskich: to naturalne; a ludzie samotni są także potrzebni, aby 
		inni rozumieli, jak straszną rzeczą jest samotność, i starali się przed 
		nią uchronić”. Lecz mimo to czekałem na list. Wiedziałem, że nie 
		nadejdzie on nigdy, lecz niemożliwe wydawało mi się, aby nikt z żyjących 
		na świecie pewnego dnia nie zechciał napisać do mnie listu. Ludzie 
		najbardziej nawet nieszczęśliwi nie wierzą nigdy w c a ł k o w i t o ś ć 
		swego nieszczęścia, potrzebna im jest maleńka szpareczka, dzięki której 
		mogą oddychać; tak samo jak chyba z samotnymi; zawsze mamy maleńkie 
		okienko, przez które kogoś wyglądamy. Ja czekałem na list. 
		Dom, w którym zamieszkiwałem śmiesznie mały pokój, był jednym ze starych 
		domów na przedmieściach naszego miasta. Był to dom o poczerniałych 
		ścianach, wytartych schodach i zielonym od wilgoci podwórku. Na dachu 
		tego domu kilku wyrostków założyło hodowlę gołębi; mniejsi chłopcy 
		biegali po podwórku bawiąc się, odkąd pamiętam, w tę samą zabawę - 
		złodzieja i policjantów; dziewczynki skakały przez sznurek oraz grały w 
		niebo i piekło; latem w słońcu śpią tłuste koty; zawsze pachnie kapusta 
		i mokra bielizna. Od czasu do czasu stróż upija się i gra na harmonii; 
		wtedy dzieci zbiegają się i otoczywszy go kołem, patrzą, jak zręcznie 
		przebiera grubymi palcami po klawiszach, a pewien łysy tapicer wychyla z 
		okna swoją głowę i prosi: “Zagraj «Klaryssę», Franciszku!”; wtedy stróż 
		rzuca mu spojrzenie pełne słodkiej zadumy i gra to smutne i dziwne 
		tango. dzień zaczyna się tu wcześnie; połowa mieszkańców domu pracuje w 
		pobliskiej fabryce odlewów i już od piątej rano tupie po schodach; o 
		siódmej obydwaj krawcy puszczają w ruch swoje maszyny; szewc straszliwym 
		basem wymyśla swemu czeladnikowi, który jest bardzo piegowaty, ma 
		niepokojąco podobne do nietoperza uszy i - jak twierdzi szewc - jest 
		“potomkiem kretyna i sowy”; u tapicera stukają młotki, do warsztatu 
		naprawy samochodów zjeżdżają pierwsze taksówki, a stróż ziewa i 
		podciągając spodnie, wychodzi z miotłą na podwórko. Życie ma tutaj jedną 
		twarz. 
		Listonosz - pan Gołębiowski - zjawiał się tu około godziny dwunastej; o 
		tej godzinie śpiewały już wszystkie kucharki, wszystkie dywany już 
		przetrzepano i swąd obiadów dolatywał z każdego okna. Już z daleka 
		widziałem, jak listonosz nadjeżdża na swym rozklekotanym rowerze; jedną 
		ręką trzyma za kierownicę, drugą - wyciąga list ze swej ogromnej torby. 
		Wtedy wszyscy schodzą na podwórko, gdyż listonosz - tak jak i ja - jest 
		starym człowiekiem i ciężko mu wspinać się po stromych schodach. Nakłada 
		na nos okulary i odczytuje nazwiska: 
		- Siemiątkowski! 
		- Jaszczyk! 
		- Malinowska! 
		Wszyscy odbierają swoje listy i odchodzą. Wtedy ja pytam: 
		- Czy nie ma nic dla mnie? 
		- Nie - odpowiada listonosz. - Nic dla pana dzisiaj nie było. Może jutro 
		będzie. 
		- Niech pan zobaczy jeszcze raz - proszę. - Wie pan, jak to jest; czasem 
		się zapomina. Czasem się zdaje, że nie ma już nic, a potem dopiero 
		spostrzega się przypadkowo, że jednak jeszcze coś pozostało. Niech mi 
		pan wierzy, że tak doprawdy bywa. Proszę zobaczyć jeszcze raz. 
		Listonosz sięgał do torby, lecz twarz jego wyrażała bezgraniczne 
		powątpiewanie. Długo grzebał, potem mówił: 
		- Nie, dzisiaj nie było dla pana listu. Może jutro będzie. Czeka pan? 
		- Tak - odpowiadałem. - Czekam. Oczywiście że czekam. Ma do mnie ktoś 
		napisać, ale on mieszka bardzo daleko stąd. Wie pan, jak się daleko 
		mieszka... 
		- Oczywiście - mówił listonosz. - Moi bliscy także mieszkają bardzo 
		daleko stąd. O, nawet pojęcia pan nie ma, jak daleko. Trudno, musi pan 
		poczekać. Może jutro przyjdzie już ten list. 
		- Będę czekać - mówiłem. - ten list na pewno do mnie przyjdzie; niech 
		pan tylko dobrze uważa na poczcie. Już ja pana o to bardzo proszę! Będę 
		czekać. 
		- Tak trzeba - odpowiadał listonosz. - Przecież zawsze czeka się na 
		jakiś list. 
		Salutował mi i odjeżdżał. Widywaliśmy się co dzień; widywaliśmy się co 
		dzień przez wiele lat. Latem przyjeżdżał zgrzany, sapiąc jak lokomotywa; 
		zimą piękne wąsy jego sztywniały od lodu; jesienią był smutny i 
		zgnębiony, ociekał deszczem, a rower jego ochlapany był strasznie błotem 
		i przybywało mu rdzawych plam; wiosną on chyba pierwszy w naszym mieście 
		rozpinał koszulę i widziałem siwe i ogromnie gęste włosy na jego twardej 
		piersi. Przeszło wiele wiosen; czeladnik od szewca założył już własny 
		warsztat, ożenił się i z dziesiątego podwórka słyszałem, jak takim samym 
		basem wymyśla swemu pomocnikowi; chłopcy, którzy bawili się tu niegdyś w 
		złodzieja i policjantów, służyli teraz w wojsku i stamtąd pisali 
		krótkie, chaotyczne listy do dziewcząt, które skakały niegdyś przez 
		barwny sznureczek, a teraz były już wysokie, chodziły w kwiecistych 
		sukienkach i ozięble odpowiadały swoim matkom, że one przecież nie 
		pytały ich o zdanie w kwestii swego zamążpójścia. Stróż przygłuchł i 
		mylił teraz tony dziwnego tanga, a tapicer coraz częściej trafiał 
		młotkiem we własną rękę. Pytałem: 
		- Czy jest jakiś list dla mnie? 
		- Nie - odpowiadał listonosz. - Dziś, proszę pana, nie było nic. Zapewne 
		będzie jutro. 
		- Czy sprawdził pan dobrze? - pytałem. 
		Listonosz robił urażoną minę i odpowiadał: 
		- Ja zawsze sprawdzam dobrze, proszę pana. Musi pan czekać. 
		- Oczywiście - mówiłem. - Będę czekać. 
		- Tak trzeba. Przecież zawsze czeka się na jakiś list. One rozmaicie 
		przychodzą; przecież ludzie piszą z bardzo daleka. Czasem trzeba długo 
		czekać na list. 
		Miałem żal; miałem żal do wszystkich mieszkańców tego domu, którzy 
		otrzymują listy; nienawidziłem ich twarzy w chwili, gdy z rąk listonosza 
		odbierali swoje listy. Wydawało mi się, iż słowa zawarte w tych listach 
		odebrano mnie, że należą one do mnie, ja powinienem je czytać - płakać 
		nad nimi lub śmiać się - i że tylko przez jakiś niezrozumiały dla mnie 
		przypadek listy te trafiają do obcych rąk, podczas gdy naprawdę każdy z 
		nich należy do mnie. Przypomniałem sobie wszystkich ludzi, jakich znałem 
		w życiu; odżywały we mnie dawne przyjaźnie, krótkie chwile spotkań z 
		tymi, których twarzy nie mogę sobie dziś już przypomnieć. Długo myślałem 
		o pewnej kobiecie, którą darzyłem ogromną miłością w wieku lat 
		dwudziestu. Przez wiele dni umysł mój zaprzątał wizerunek pewnego 
		człowieka, z którym przyjaźniłem się kiedyś gorąco, i wydawało mi się, 
		że człowiek ten napisze do mnie. Osiągnąłem nawet swego rodzaju cudowną 
		pewność, iż lada dzień otrzymam list od tego człowieka; odżywały we mnie 
		wszystkie dobre i złe chwile, jakie z nim przeżyłem: kłótnie, spacery, 
		nocne rozmowy, dyskusje i wyznania; wywoływałem z oddali jego gesty, 
		słowa i uśmiechy. I wiedziałem, że to on, tylko on napisze do mnie list. 
		Tak było przez wiele dni; potem uprzytomniłem sobie, że człowiek ten 
		umarł wiele lat temu, a ja sam rzuciłem pierwszą garść ziemi na jego 
		grób. 
		O, tak! Te listy, które przynoszono tutaj, kradziono mnie; czułem to. 
		Jestem starym człowiekiem; każdego dnia ze zdziwieniem witam słońce na 
		niebie; wiem przecież, że blisko mi już do śmierci; wiem, że gdybym 
		dostał w końcu list — nie umierałbym samotnie. Nienawidziłem ludzi 
		dostających listy: było to uczucie człowieka, który czuje szczęście 
		innych, a sam nie potrafi się do nich przytulić; jest to dręczące 
		uczucie miłości i nienawiści. 
		“Cóż oni robią z tymi listami? - myślałem. - I na cóż im w ogóle listy? 
		Oni mają domy, dzieci; wokół nich kręci się wielu ludzi - ja czekam 
		tylko na list”. 
		Wiedziałem już, kto i od kogo w kamienicy otrzymuje listy. Wiedziałem, 
		że pewna ruda dziewczyna, która tak chętnie przesiaduje z książką na 
		balkonie, otrzymuje listy od narzeczonego. Przebywa on w dużym, dalekim 
		mieście; listy jego przychodzą w błękitnych kopertach; na każdym arkuszu 
		listu rysuje on kółko tam, gdzie pocałował papier; dziewczyna podnosi te 
		listy do ust i uśmiecha się. Zadzierzysty starszy pan - jest z zawodu 
		księgowym, mieszka na pierwszym piętrze i całe niedziele chodzi w 
		kalesonach po mieszkaniu - otrzymuje listy od swego brata, który jest 
		również księgowym; piszą oni do siebie wyłącznie o sprawach zawodowych. 
		Schludna jak myszka staruszka dostaje listy od syna z wojska; niedowidzi 
		ona już i to ja jej odczytuję te listy; staruszka chlipie i zawsze 
		pokazuje mi fotografie swego syna. Jest to duży i ładny chłopiec; 
		staruszce jest bardzo przykro, że obcięto mu w wojsku włosy, a ona ich 
		nie ma; od dzieciństwa przechowywała jego włosy. 
		A do mnie nikt nie pisał listów. Pytałem: 
		- Czy przyszło dziś coś dla mnie? 
		- Nie - odpowiadał listonosz. - Dziś nie było nic, może jutro będzie coś 
		dla pana. Musi pan czekać. 
		W końcu zauważyłem, że listonosz unika mnie; unika mnie, nie patrzy mi w 
		oczy, szybko się żegna i opryskliwie odpowiada na moje pytania. Nie 
		wiedziałem dlaczego; byłem przerażony; listonosz był przecież jedynym 
		człowiekiem, który mógłby pewnego dnia przynieść mi nadzieję. Nie 
		wiedziałem dlaczego i bałem się spojrzeć w twarz temu człowiekowi; 
		zrozumiałem to dopiero wówczas, kiedy przypadkowo usłyszałem rozmowę, 
		jaką prowadził on z pewną kobietą. Listonosz mówił: 
		- Ja nie mogę jeździć do tego człowieka. On tak czeka na ten list. Ja mu 
		nie przynoszę nadziei. Czy pani wie, co to jest nie przynieść 
		człowiekowi nadziei? To gorzej, niż go oślepić i zabić. Ja wiem, że on 
		czeka na tę nadzieję, i to ode mnie. Ja nie mogę z nim rozmawiać; ja 
		czuję, że sam nie powinienem żyć. Cóż jest warte własne życie, jeśli się 
		innym nie przynosi nadziei? 
		Za parę dni listonosz przywiózł mi list. Jechał tego dnia bardzo szybko 
		po krzywym bruku naszej ulicy; wołał mnie już z daleka; niecierpliwie 
		odepchnął innych i wręczył mi list. Potem wyjął z torby butelkę wina, 
		podał mi ją i rzekł: 
		- Trzymaj pan butelkę! To wino kupiłem i powiedziałem sobie, że wypijemy 
		je z panem wtedy, kiedy dostanie pan ten swój list. Po robocie zajdę do 
		pana i wypijemy je. To będzie dobre wino; to jest stare wino. Ale czegóż 
		pan płacze? 
		- Do diabła! - rzekłem. - Do diabła! Czy nie wie pan tego, że zawsze 
		czeka się na jakiś list? 
		Odpieczętowałem go. Długo patrzyłem na rządki liter skaczące mi przed 
		oczami, nim to wszystko ułożyło się w jakiś sens. “Nie przerywaj 
		łańcuszka szczęścia — czytałem. — Przepisz ten list w dziesięciu 
		egzemplarzach i poślij go swoim znajomym. Do każdej koperty włóż dwa 
		złote. Nie przerywaj łańcucha szczęścia!...” 
		Opuściłem rękę i osłupiałym wzrokiem patrzyłem na listonosza. 
		- Grunt, że się pan doczekał - rzekł. - To najważniejsze. Przyjdę do 
		pana po robocie. 
		Wsiadł na rower i odjechał.
	 
	
		
		Index
     
    
 
    
      
      
      www.pseudology.org
     | 
   
 
 |