| 
   
 |  | 
  
    | 
    
		1954
	 | 
    
    
Marek Hłasko - Ìàðåê Õëàñêî | 
   
  
    | 
	Dom mojej matki
	 | 
   
  
    
	
		Moja matka była starą i 
		brzydką kobietą. Nie mógłbym nawet silić się na opisanie jej twarzy; 
		zdaję sobie sprawę, że twarz ta nie zachowała nic ze swojej prawdy: tak 
		dzieje się często z ludźmi bardzo schorowanymi i zniszczonymi przez 
		przeżycia ponad skromne ich siły. 
		Patrzyłem, jak gasła moja matka. Były to jedyne chwile mego życia, kiedy 
		czułem się zupełnie bezsilny; tak bezsilny, jak tylko może się czuć 
		człowiek, który uprzytomni sobie, że zawsze może iść z czasem naprzód, 
		lecz nigdy go powstrzymać. Trwało to jednak krótko; potem zrozumiałem, 
		że człowiek, który chciałby powstrzymać czas, jest w takiej sytuacji, 
		jakby wsadził dłoń w górski strumień i czując jej drżenie, myślał, że 
		tamą jest jego dłoń. 
		Mówiłem wtedy: 
		- Nie martw się, mamo! Wszystko będzie dobrze i będziesz mieć swój dom. 
		Przecież wiesz, że nikogo na świecie nie kocham bardziej od ciebie... 
		Wiem, że matka moja nie była nigdy kochana przez żadnego mężczyznę: 
		małżeństwo jej z moim ojcem nie należało do szczęśliwych. Prawie już nie 
		pamiętam ojca, lecz z opowieści wiem, że przez całe życie paliło mu się 
		pod czaszką. Był to jednak zimny ogień inteligenta, który nie daje nic 
		prócz blasku. W pewnym momencie swego życia ojciec mój wypalił się; 
		potem już jego serce i myśli przypominały patyczek choinkowy, na którym 
		zwęgliła się owa minimalna ilość substancji chemicznych dająca silny i 
		piękny blask. Resztę życia spędził na szukaniu usprawiedliwień dla 
		samego siebie; stał się gorzki i niesprawiedliwy wobec każdego. 
		Moja matka rzekła mi kiedyś: 
		- Nie jesteś dzieckiem urodzonym z wielkiej miłości. Z twoim ojcem 
		pobraliśmy się dlatego, że myśleliśmy, iż będziemy sobie potrzebni. 
		Pamiętaj, abyś nigdy nie wierzył w takie rzeczy; nie wolno ci! Ludzie, 
		którzy myślą, że z czasem dopiero staną się sobie potrzebni, powinni 
		odejść od siebie i zapomnieć kroków, które ich wiodły ku sobie. 
		Bardzo mnie to wtedy zabolało. Gdy się dowiedziałem, że moi rodzice nie 
		byli złączeni miłością, bez której w wyobraźni mojej nie mogło być nic 
		stałego, uczułem momentalnie ssącą pustkę i przez długie miesiące nie 
		opuszczała mnie myśl, że właściwie nie jestem nikomu potrzebny. Zdawało 
		mi się, że ludzie tacy jak ja - nie powinni żyć. 
		- Po co mi to mówisz, mamo? - rzekłem wtedy. - Mam osiemnaście lat i 
		gotów byłbym zabić za każdy listek oderwany z drzewa moich marzeń... 
		- Uschnie szybko twoje drzewo, jeśli nie będziesz wiedział, że zdarzają 
		się burze i grady... 
		Dziś nie mam już osiemnastu lat; bardziej nad burze i grady pragnąłbym 
		drętwej ciszy południa. Wtedy jednak ciężko mi było dzień po dniu 
		przeżywać z człowiekiem, który nie był kochany; tym ciężej, że 
		człowiekiem tym była przecież moja matka. Goryczy dodawała mi myśl, że 
		matka moja nie pragnie już cierpień, miłości ani walki; wielkiej goryczy 
		dodawała mi myśl, że jedynym pragnieniem jej życia jest mały, własny, 
		kolorowy domek na przedmieściu. 
		- Mamo! - mówiłem. - Przecież to straszne dla mnie, że ty marzysz tylko 
		o własnym domku i o niczym już więcej. Jakże mam cię kochać? I dlaczego 
		tylko tyle? Jesteś przecież dobrym człowiekiem i wiem, że potrafisz 
		kochać; ja to wiem najlepiej! Nie mogę cię jednak wcale zrozumieć... Są 
		kraje, w których miliony ludzi znajdują się bez dachu nad głową i bez 
		kawałka chleba, miliony głodnych i nieszczęśliwych ludzi. Mało... Nie 
		wiadomo, czy ci ludzie, którzy mają dziś dach nad głową, jutro nie 
		zostaną bez niego. Jakich wymiarów wobec tych spraw nabiera twoje 
		marzenie? To żałosne, mamo... Czy naprawdę widzisz teraz uczciwe miejsce 
		na twoje marzenie? - Każde marzenie - odpowiadała mi matka - jest 
		uczciwe. Samo słowo m a r z e n i e jest uczciwe. Nieuczciwe mogą być 
		myśli, pragnienia, dążenia, lecz marzenie pozostanie, czyste, nawet 
		wtedy, kiedy inni wdepczą ci je w błoto... Pomyśl: będziemy mieć własny 
		dom. Będzie ci źle, będą cię zdradzać i wyszydzać ludzie, wtedy wrócisz 
		do naszego domu i powiesz tylko: „To jest nasz dom”. Świat wyda ci się 
		inny, jeżeli spojrzysz nań przez okno naszego domu. 
		- Nie chcę mieć takiego domu - mówiłem łykając gniew - w którym 
		musiałbym kryć się przed światem i przed ludźmi. To nie dom, to skorupa. 
		Brzydzę się skorupą. 
		O, nie było doprawdy argumentu, którego bym nie użył. Mówiłem o trudzie 
		tych, którzy budują od podstaw nowe życie, o tysiącach nowych domów; 
		przynosiłem dziesiątki gazet, moje radio znienawidzili sąsiedzi, 
		staruszka mieszkająca przez ścianę nie odpowiadała na moje ukłony; 
		przestałem mówić zwykłym ludzkim głosem, tylko ryczałem, przybierałem 
		teatralne pozy: to wszystko było przecież moją prawdą i robiłem 
		wszystko, co mogłem, aby zrozumiała ją także moja matka. Lecz wszystko 
		na próżno — ten przeklęty, kolorowy domek na przedmieściu był wbity jak 
		dziesięciocalowy gwóźdź w drzewo marzeń mojej matki. Swoje słowa czułem 
		niby odbijające się piłeczki i w sercu moim coraz bardziej rozlewała się 
		gorycz. Bywałem niedobry i niesprawiedliwy dla matki; potem oczywiście 
		czyniłem wszystko, by to odrobić, dzięki czemu nasze ciche dotąd życie 
		we dwójkę stało się łodzią żeglującą po niespokojnej wodzie. Lecz aby 
		płynąć, musieliśmy wiosłować we dwójkę. 
		Chodziłem czasem na przedmieście i wałęsałem się godzinami po 
		piaszczystych i krzywych uliczkach, gdzie przycupnęły małe domki. 
		Doszedłem do tego, że patrzyłem na nie z nienawiścią i z nienawiścią 
		także myślałem o sobie, że mały ten domek w jakimś sensie przesłania mi 
		widok na ogromny mój świat. Lecz nie mogłem go zburzyć. Ohydne były dla 
		mnie słoneczniki i zielone sztachetki, klomby i spacerujące po nich 
		kury, radośnie umorusane dzieci i koty leżące w słońcu. Pogardzałem 
		każdym z tych ludzi mieszkających w kolorowych domkach na peryferiach 
		naszego miasta. Gdyby to zależało ode mnie, zabroniłbym budować takie 
		domki. Myślałem wtedy o strasznej sile, jaką jest ludzkie 
		przyzwyczajenie. Zabroniłbym budować takie domki, gdyż zdawało mi się, 
		że ci, którzy w nich mieszkają, nie wiedząc o tym, sami pozbawiają się 
		rzeczy o wiele większych. 
		„O, mamo - myślałem - łatwiej chyba zbudować sobie nieśmiertelność niż 
		porozumieć się z drugim człowiekiem”. 
		Kiedy przebywałem na przedmieściu - a przebywałem dość często, gdyż 
		jestem z natury łazęgą - drażniło mnie nawet powietrze ciągnące od 
		wilgotnych pól zza rzeki. Czyste poranki i łagodne, pełne mgieł zachody 
		słońca budziły we mnie pogardę, jaką mam dla kiczu. Kiedyś - była to 
		niedziela - zobaczyłem dziada siedzącego w kalesonach na progu. Mrużył 
		oczy od słońca i leniwie przebierał palcami po klawiszach, gdyż trzymał 
		na kolanach harmonię. “Oto - pomyślałem dygocąc ze wściekłości - 
		przeżytek”. Zwróciłem mu uwagę; grzecznie powiedziałem, że nasze miasto 
		jest wielkim miastem i on jako jego mieszkaniec... i tak dalej. Dziad 
		spojrzał na mnie sennie, potem zawołał swoich trzech synów wyglądających 
		bardzo po junacku, a ci obeszli się ze mną brutalnie. Kiedy na 
		czworakach wycofywałem się z placu boju, dziad otworzył jedno oko i 
		rzekł: 
		- Mocnych demokracja zamknęła... 
		To zraziło mnie na jakieś dwa tygodnie, lecz potem znów wałęsałem się po 
		przedmieściu. Wydawało mi się, że gdzieś tam właśnie tkwi jakaś siła 
		magnetyczna, którą znają wszyscy ludzie prócz mnie. 
		- Czy nie widzisz - mówiłem do matki - tych wszystkich pięknych białych 
		domów? Nie widzisz tych ulic? Masz oczy, lecz nie masz serca i dlatego 
		twoje oczy są ślepe. 
		- Oczy moje są ślepe dlatego - mówiła matka - że nie widzę mojego 
		małego, własnego domu. To wszystko. 
		- Czy jest ci źle żyć? Nie wierzysz ludziom? Nie wierzysz nam? 
		- W cóż mogłabym wierzyć, jeśli nie w czyste ręce swego dziecka? 
		- Więc dlaczego? Dlaczego się nie cieszysz? Nie jesteś głodna i nie 
		jestem dla ciebie złym dzieckiem; sama to przyznajesz, nawet wtedy, gdy 
		milczysz, wiem o tym... Ale chociaż jestem twoim synem, nie może mnie 
		wzruszać twój smutek, że nie masz własnego, małego domku na 
		przedmieściu, kiedy widzę radość innych ludzi, wprowadzających się do 
		wielkich, wspólnych domów. Mamo, przestań... 
		Matka moja umarła. Umarła nie dlatego, że nie spełniła swych pragnień, 
		lecz dlatego, że była starą i schorowaną kobietą. Jej ostatnie słowa nie 
		były skargą, że nie doczekała małego, własnego domku, lecz życzeniem 
		szczęścia dla mnie. 
		Ja pozostałem. Żyję i dalej cieszy mnie widok jasnych, wielkich domów. 
		Wiem, że mieszczą one w sobie również wiele pragnień, cierpień, na pewno 
		o wiele większych i słuszniejszych od tych, które miała moja matka. 
		Lecz czasem ciężko mi żyć: właśnie wtedy, kiedy przechodzę obok takich 
		wielkich, jasnych domów, a także kiedy nocami wałęsam się po krzywych i 
		piaszczystych uliczkach przedmieścia, gdyż z natury swej jestem 
		włóczęgą. Pogodziłem się już z owym dziadem, opowiada mi on czasem o 
		wszystkich najwspanialszych rzezimieszkach, jacy deptali te ulice, i 
		oczy jego są pełne marzenia. 
		Tak, jest mi ciężko, gdy patrzę, w oświetlone lub ślepe - nocą - okna 
		każdego domu. Lecz najbardziej smutno mi, gdy idę wieczorem nad Wisłą i 
		widzę odbijające się w wodzie światła: ulic, domów i gwiazd. 
		Bo pamiętam, że matka moja chciała, aby jej mały, własny, kolorowy dom - 
		stał nad rzeką.
	 
	
		
		Index
     
    
 
    
      
      
      www.pseudology.org
     | 
   
 
 |