| 
   
 |  | 
  
    | 
    
		1954
	 | 
    
    
Marek Hłasko - Μΰπεκ Υλΰρκξ | 
   
  
    | 
Brat czeka na końcu drogi | 
   
  
    
	
		To było małe miasto i 
		mała stacja. Pociągi przychodziły rzadko, nikt tu prawie nie 
		przyjeżdżał, a ludzie przesiadujący z nudów nocami w bufecie kolejowym 
		znali się już dobrze: pili tanie wina, piwo i ukradkiem przyniesiona 
		wódkę; rano szli do pracy otępiali, z żelaznym bólem pod rozpalona 
		czaszką. Kiedy pewnej letniej i dusznej nocy wszedł ten człowiek, 
		wszyscy unieśli głowy. Wyglądał dziwnie: twarz jego była tak pomięta, że 
		nikt nie wyczytałby z niej wieku, plecy miał kabłąkowate, a wyraz jego 
		oczu można by określić jako szalone zdziwienie. Stał na progu i  mnąc w 
		rękach czapkę  rozglądał się z głupkowatym uśmiechem. Przestępował przy 
		tym z nogi na nogę jak dzieciak, który ma zamiar spłatać figla. Głowę 
		trzymał pochyloną nisko do przodu i dopiero kiedy obrócił się do 
		patrzących nieco bokiem, wszyscy zobaczyli, że na karku jego wyrósł 
		potężny, do garbu podobny guz mięśni. Tak czasem bywa z mężczyznami, 
		którzy bardzo wcześnie  jako młodzi chłopcy  zaczęli ciężko pracować 
		fizycznie. 
		Stał tak długą chwilę i rozglądał się wciąż z tym samym uśmiechem 
		zaciekawienia. Potem pochylił się jeszcze bardziej i szybko podszedł do 
		pierwszego z brzegu stolika, przy którym siedziało dwóch młodych 
		mężczyzn z kobietą. Przystanął przy nich; oparłszy się dłonią o krawędź 
		stołu, pochylił się ku kobiecie i patrzył na nią rozszerzonymi oczami. 
		Kobieta odsunęła się gwałtownie. 
		 Czego pan chce?  zapytał jeden z młodych ludzi. Był to ładny chłopiec 
		o jasnych włosach i ogorzałej cerze; niebieska, szeroko przy szyi 
		rozpięta koszula podkreślała kontrast tych barw. Czekał chwilę, a kiedy 
		zagadnięty nie odpowiedział, powtórzył pytanie:  Czego pan tu chce? 
		Zgarbiony człowiek milczał. Wciąż patrzył na kobietę i uśmiechał się 
		radośnie. 
		 Czego pan chce?  pytał dalej ładny chłopiec. 
		 Nie jesteśmy samy, chyba pan to widzi. Idź pan stąd do diabła. 
		Człowiek wpatrujący się w kobietę nie drgnął nawet, patrzył prosto w jej 
		twarz, a jego oczy z sekundy na sekundę stawały się coraz bardziej 
		okrągłe. Wtedy drugi chłopak szybkim ruchem strącił jego dłoń ze stołu. 
		 Uciekaj  powiedział. Uciekaj stąd, bo będzie źle. Mówię ci: uciekaj 
		stąd szybko. 
		Pchnął zgarbionego w plecy. Ten niechętnie, z powolnością niedźwiedzia, 
		odszedł. Krążył chwilę po sali, rozglądając się bacznie, potem znów 
		przystanął przy jakimś stoliku. Siedziała tam kobieta w jaskrawej sukni 
		wraz z dwoma wojskowymi. Wszyscy troje byli trochę podpici, bawili się 
		między sobą nie zwracając uwagi na resztę ludzi i kiedy zgarbiony 
		podszedł do nich, nie wywołało to u nikogo zdziwienia. 
		 Chcesz się napić przyjacielu? zapytał jeden z wojskowych. Nalał wina w 
		kufel po piwie i podał zgarbionemu.  Napij się  powiedział  i 
		wspominaj nas dobrze. 
		Zgarbiony nie wziął kufla. Patrzył na kobietę i nie mówił nic. 
		Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając bezzębne dziąsła i kobieta odwróciła 
		głowę. 
		 Zalany jest  powiedziała.  Dajcie mu spokój. Sam widocznie wie, że 
		ma dosyć. 
		 Nie, to nie  powiedział wojskowy. Odstawił kufel.  Siadaj, kochany  
		rzekł do zgarbionego.  Siadaj i opowiedz coś o sobie. Skąd jesteś? 
		Zgarbiony milczał, jego pomięta twarz zarumieniła się nagle jak po 
		wypiciu dużego kielicha wódki. Kobieta zdenerwowała się nagle. 
		 Jakiś niemowa  powiedziała z gniewem. Zwróciła się do jednego z 
		wojskowych:  Powiedzcie mu, żeby stąd poszedł. Czy nie można nawet parę 
		minut posiedzieć w spokoju? Niech on sobie stąd idzie. 
		Milczący dotąd drugi wojskowy powiedział nagle: 
		 Tak, tak, niech pan sobie stąd idzie. 
		A kiedy zgarbiony człowiek mimo to nie odchodził, pochylił ku niemu 
		poczerwieniałą twarz i syknął: 
		 Wynocha, rozumiesz? 
		Zgarbiony stał jeszcze przez chwilę, potem odszedł krok i z tego miejsca 
		patrzył na kobietę. Tym, którzy obserwowali go z boku, zdawało się, że 
		nie widzi nic poza nią, tak jakby jego oczy mogły przyswajać sobie ten 
		tylko jedyny obraz. Było to przykre. Towarzystwo przy stoliku siedziało 
		przez chwilę w milczeniu, potem jeden z wojskowych powiedział bardzo 
		głośno do swego towarzysza: 
		 Nie rozumie widocznie po ludzku. 
		 Zawołaj milicjanta  rzekła kobieta odwracając głowę.  Jeśli nie ma 
		innej rady, zawołaj milicjanta. 
		 Tutaj, na tej stacji? Łatwiej zadzwonić na Boga. 
		 Czekaj  ożywił się drugi.  Ja go postraszę. 
		Sięgnął do pasa i  udając, że wyjmuje pistolet  wymierzył w 
		zgarbionego palec i krzyknął głośno: 
		 Puff, paff. 
		Zgarbiony człowiek zasłonił oczy rękami i niezdarnie począł cofać się 
		tyłem. W drzwiach potknął się o próg i runął. Potem zerwał się nagle i 
		uciekł nie zamykając nawet drzwi. Wszyscy zachichotali. 
		 Jakiś dziwak  powiedziała kobieta. 
		 Nieczęsto się taki trafia w każdym razie. 
		 Może wariat? 
		 Diabli wiedzą. 
		 Mało wariatów chodzi po świecie? Podobno każdy jest w jakimś tam 
		stopniu zwariowany... 
		 Wiecie co robi wariat, kiedy chce zobaczyć nagą kobietę? 
		 No? 
		 Żeni się. 
		 Świntuch. Ale tamten nie wyglądał na wariata. 
		 Ci, co się żenią, także nie wyglądają. 
		 Jeśli jeszcze raz tak powiesz, to odejdę od was. 
		 W tym mieście nie znajdziesz innego towarzysza. Siłą rzeczy jesteś 
		skazana na nasze. 
		 O której przychodzi nasz pociąg? 
		 Jeszcze czas. O piątej. Boże, on znów przyszedł... 
		Wszyscy troje odwrócili głowy. Zgarbiony człowiek stał w drzwiach i 
		rozglądał się bacznie, a pierwsze co zauważyli to uśmiech, który nie 
		znikł z jego twarzy. Stał bez ruchu kilka sekund; kiedy zrozumiał, że 
		nikt z obecnych nie ma zamiaru go wyrzucać, przeszedł wolno na środek 
		sali. Stanął obok jakiegoś stolika, gdzie siedziało liczne towarzystwo; 
		ilość pustych butelek stojących przed nimi świadczyła, że nie marnowali 
		czasu od rana. Nikt nie zwrócił na niego uwagi; stał wychylony jak 
		bocian. W pewnym momencie wyciągnął rękę i dotknął ramienia jednej z 
		kobiet, przesunął po nim dłonią w sposób jakiś bardzo pieszczotliwy. 
		Kobieta powoli odwróciła głowę, lecz kiedy zobaczyła przed sobą obcego 
		człowieka, krzyknęła i przytuliła się do mężczyzny. Ten wstał purpurowy 
		z pasji. 
		 Co jest, do jasnej cholery?  powiedział  Co jest, ty łobuzie? Co ty 
		sobie myślisz?...  zaczął się nagle krztusić ze złości i nie dokończył. 
		Z całej siły uderzył zgarbionego pięścią w usta. 
		Zgarbiony nie odsunął się i nie spojrzał nawet na mężczyznę. Oblizał 
		krew z warg i w dalszym ciągu patrzył na kobietę; trzymał przy tym 
		uniesioną rękę, tak jakby raz jeszcze chciał dotknąć jej ramienia. Ten 
		uśmiech i gest rozjątrzył mężczyznę. Uderzył go teraz dwa razy, o wiele 
		silniej: raz w twarz, raz w żołądek. Zgarbiony zwinął się z bólu; wtedy 
		mężczyzna błyskawicznie kopnął go w twarz. Teraz dopiero zgarbiony 
		rozciągnął się jak długi. 
		 Masz dosyć?  zapytał mężczyzna. Zasapał się i począł ocierać spocone 
		czoło; jego wielka, kraciasta chustka stała się momentalnie mokra. 
		Od stolika stojącego w rogu podniosło się dwóch kolejarzy. Podeszli do 
		leżącego i pochylili się nad nim. 
		 Teraz ma dosyć  powiedział jeden z nich. Zwrócił się do stojącego 
		wciąż mężczyzny.  Wyprowadzę go na peron. Świeże powietrze dobrze mu 
		zrobi. 
		 Bydlę  mruknął mężczyzna. Usiadł. 
		Kolejarze wzięli leżącego pod ramiona i wyprowadzili go na peron. Noc 
		była duszna, brakowało im oddechu, uciskały sztywne kołnierzyki. 
		Pachniało czadem i liśćmi nagrzanymi za dnia. Daleko, nad zielonymi 
		światłami semaforów, błyszczały blednące gwiazdy Wielkiego Wozu. 
		 Lepiej?  zapytał jeden z kolejarzy zgarbionego. 
		Kiwnął głową. 
		 Wiesz już, gdzie jest twój brat? 
		Nic nie odpowiedział ani nie uczynił żadnego ruchu głową. Kolejarz 
		odpiął z rzemienia latarkę i oświetlił sobie nią twarz. 
		 Rozumiesz, co będę mówił do ciebie? 
		 Tak  powiedział zgarbiony. 
		 Wiesz, gdzie mieszka twój brat? 
		 Nie. Nie wiem. 
		Milczeli przez chwilę. Kolejarz uniósł nieco wyżej latarkę. 
		 Słuchaj  powiedział.  Widzisz ten tor? 
		 Tak  rzekł zgarbiony. 
		 Idź prosto tym torem. To kilometr, może dwa. Widziałem się dzisiaj z 
		twoim bratem. Powiedział, że będzie na ciebie czekać. Spotkasz go. Mówił 
		mi, że weźmie cię do siebie. Rozumiesz? 
		 Tak  powiedział zgarbiony. 
		 To idź już, czas. Chcesz papierosa? 
		 Nie  powiedział zgarbiony.  Muszę iść. Jeżeli on na mnie czeka, to 
		muszę iść. Przyjadę do was kiedyś z bratem. 
		Odszedł. Patrzyli za nim, jak biegnie środkiem toru potykając się na 
		podkładach. 
		 Za dziesięć minut tym torem będzie szedł pociąg  powiedział milczący 
		dotychczas kolejarz. 
		Drugi spojrzał na oświetlony zegar. 
		 Za osiem. 
		 Słońce już wschodzi. Możesz zgasić latarkę. 
		 Już za parę dni będzie wschodzić później. 
		 On nic nie słyszy? 
		 Jest głuchy jak pień. Możesz strzelać o krok za nim. 
		 Ogłuchł tam, w więzieniu? 
		 Tak. Może zresztą jeszcze wcześniej. 
		 Musieli pewnie z nim coś robić. 
		 Nie mam pojęcia. Pewnie przesłuchiwali go na swój sposób. 
		 Ja nie chcę nic na ten temat słyszeć, rozumiesz? Mnie toto wszystko 
		nic nie obchodzi. Ja nie chcę o tym słyszeć. 
		 Nie słuchaj. 
		Znów milczeli chwilę. Czerwona kula słońca ukazała się na horyzoncie. 
		Mokre tory lśniły jak dwa pasma słońca. Gdzieś daleko biegł między nimi 
		pochylony człowiek. 
		 Ile siedział? 
		 Jedenaście lat. Miał jakieś sprawy z partyzantki. Teraz go wypuścili. 
		 Nie ma nikogo? 
		 Nikogo  powiedział kolejarz.  I trochę mu się pomieszało w głowie. 
		Kiedy tam trafił, był jeszcze dzieckiem. Miał kiedyś brata i ciągle 
		czeka na niego, ciągle szuka. Ten brat już dawno umarł, ale on nie chce 
		w to uwierzyć. Jedenaście lat w więzieniu to przecież coś znaczy. 
		 Skąd wiesz o tym wszystkim? 
		 Trzy dni temu wracał z tamtymi. Wypuścili go z amnestii. Na tamtych 
		czekały rodziny, żony i tak dalej. Na niego nikt. Wczoraj okradli go ze 
		wszystkich pieniędzy. Jedenaście lat nie widział żadnej kobiety, dlatego 
		im się tak przygląda. Ciągle obrywa po mordzie. 
		Przysiedli na ławeczce pod zegarem. 
		 Nie znalazłby i tak swego brata  powiedział jeden. 
		 Przecież nie żyje. 
		 Racja. Może by go wzięli do jakiegoś przytułku? 
		 Mury na mury? Zresztą... masz czas zająć się tym? 
		 Nie. 
		 Tak będzie najlepiej. 
		 Jasne. To już za dwie minuty...  Zwrócił się nagle do kolegi.  
		Słuchaj  powiedział  to gdyby oni tam, w poczekalni, mówiąc do niego, 
		patrzyli mu w oczy czy tam prosto w twarz, nie potrzebowaliby go bić? 
		 Oczywiście  powiedział drugi.  Oczywiście...  Z hukiem przejechał 
		pociąg, a kiedy ustało już dudnienie, kolejarz rzekł:  Puścili o minutę 
		za wcześnie.  Kopnął jakiś kamyk i uśmiechnął się kwaśno.  Ba  
		powiedział.  Gdyby wszyscy nam mogli patrzeć w twarz... 
	 
	
		
		Index
     
    
 
    
      
      
      www.pseudology.org
     | 
   
 
 |