| |
1954
|
Marek Hłasko - Μΰπεκ Υλΰρκξ |
Żołnierz
|
Działo się to w lipcu
tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego. W tym czasie ludzi dziwiła
jeszcze cisza: cisza niepokoiła i nie ufano jej; w dwa miesiące po dniu,
w którym umilkły ostatnie strzały, wieśniacy wychodzili przed domy i
przesłaniając oczy dłońmi, spoglądali w bezchmurne niebo; ciągnące
klucze ptaków wciąż nieuchronnie przywodziły na myśl nadlatujące
samoloty, a Żydzi na ulicach miast wciąż jeszcze osłaniali swe twarze i
mieli trwogę w oczach.
Idący obok kobiety żołnierz mówił:
Czy baliśmy się? Trudno jest na to odpowiedzieć. Niektórzy mówią, że
odwaga siedzi na krześle, którym jest strach. Ale czy to prawda? Chyba
nie. Tam trzeba było wybierać, rozumiesz? Trzeba było wybierać choćby po
to, aby wiedzieć, z czym się umiera. Strach przychodził czasem, a wtedy
człowiek się kurczył. Strach przychodził nawet podczas snu; czasem
jedliśmy, z daleka od frontu, i nagle czułem, że się boję. Każdy z nas
miał taką chwilę; niektórzy budzili się w nocy i krzyczeli. Byli wtedy
jak małe dzieci...
Żołnierz przerwał i zapalił papierosa. Wyszli poza miasto; zostały już
za nimi ostatnie nędzne domki i gospodarstwa ogrodników; szli teraz
biegnącą wśród pól wąską ścieżką. Oślepiało ich słońce, nagrzana ziemia
pachniała sianem i wiejskim mlekiem. Żołnierz milczał. Idąca obok
kobieta patrzyła na twardą i surową twarz jego; czekała nań wiele lat i
marzyła teraz, aby żołnierz przestał mówić już o t a m t y m i rzekł coś
zwykłego o pogodzie, ziemi i słońcu. Wydawało się jej, iż z chwilą,
kiedy powie on pierwsze takie słowo nie powróci już do swych
wspomnień, a wtedy i jemu, i jej uda się o tym wszystkim zapomnieć.
Zaciskała dłonie i w myślach poddawała mu rozmaite słowa; wiedziała, że
ją kocha: powinien więc był odgadnąć jej myśli.
Lecz żołnierz mówił:
W batalionie mieliśmy jednego takiego; był chłopem i marzył tylko o
tym, aby powrócić i uprawiać nadal swoją ziemię. Wszyscy wiedzieli o
nim, że się boi. On się bardzo bał i jego strach działał na innych; to
uczucie jest zaraźliwsze od tyfusu i trudniej się potem z tego wyleczyć.
Kiedyś słyszałem, jak po cichu życzono mu śmierci, i dopiero dzisiaj
rozumiem, że było to okrutne; wtedy jednak pragnąłem żyć, a ten człowiek
niósł w sobie śmierć. On się bał, bał się tak, że przez cały czas miał
białe oczy. A przecież zginął jak bohater, ba, jak batalion bohaterów!
Pewnego razu szliśmy przez wieś. Uciekali zewsząd ludzie, wozy były
załadowane, pędzono bydło, wieziono starców i chorych, którzy umierali
na wozach; pamiętam jednego człowieka: niósł na ramieniu pług.
Odchodzili zostawiając całe domy i nietkniętą ziemię; tam, gdzieśmy się
bili dotychczas, z domów nie zostało ani śladu, a ziemia była zryta po
trzykroć. Tutaj pozostawała nietknięta; rosło na niej kiełkujące zboże.
Rozumiesz? Cofamy się; on wiedział, że ziemię tę oddajemy na razie bez
walki, a ci, którzy tu przyjdą po nas, zatrują ją i zgwałcą. Wtedy w tym
żołnierzu obudził się gniew. A przecież nie był to nasz kraj, było to
bardzo daleko stąd. Ten żołnierz tam został, ale bił się jak diabeł, jak
sto diabłów. Pamiętam, że nazywaliśmy go Grzesiem; nawet nie wiem, jak
nazywał się naprawdę...
Zerwał kulę ostu i rozdmuchał ją sobie na dłoni; gorący wiatr owiewał
jego twarz i żołnierz mrużył oczy. Przed nimi biegł pies, którego
żołnierz przywiózł sobie z wojny; pies ten miał bardzo śmieszne uszy i
kusy ogon; nazywał się Granat. Kobieta nienawidziła tego psa i zamykała
oczy, ilekroć podbiegał do niej łasząc się i liżąc ją po rękach.
Żołnierz przywiózł z sobą wiele rzeczy; odłamek, który uderzył o cal nad
jego głową, spłaszczoną na czubku kulę karabinową, która utkwiła mu
swego czasu w nodze, mosiężne popielniczki ze spiłowanych gilz;
papierośnica żołnierza zrobiona była z aluminiowej blachy roztrzaskanego
samolotu. Kobieta marzyła, aby do mieszkania ich przyszedł jakiś dziwny
złodziej i pozabierał te przedmioty. Sama nie mogła zdobyć się na to,
aby otruć psa i zniszczyć te rzeczy; czekała na żołnierza wiele lat i
myślała przez wiele bezsennych nocy, że wszystko, co człowiek ten
przywiezie ze sobą, będzie jej bliskie i drogie. Był on jednak dziś
dalszy niż wtedy, gdy patrząc w ciemne niebo za oknem, myślała o dniu, w
którym powróci. Dalszy i inny od obrazu tego, który nosiła w sercu, gdy
żołnierz była daleko stąd. Niebo za oknem rzedło, ona myślała: Czy
wróci, czy żyje jeszcze? Jest zdrów czy ranny? Czasem przychodziła jej
do głowy niepokojąca myśl, czy może będąc daleko od niej nie pokocha
kogoś innego. Lecz natychmiast odpędzała tę myśl, i znów powtarzała:
Czy wróci? Czy żyje? Czy zdrów jest i cały? Pod jej oknem, na
podwórku, dzień w dzień chłopcy bawili się w wojnę; cienkie ich głosiki
budziły w niej nienawiść; mieli drewniane karabinki, drewniane szable i
czapki z papieru. Kiedy pewnego dnia spostrzegła, że dzieci bawią się w
rozstrzeliwanie Żydów, przysięgła sobie, że jak tylko on powróci,
opuszczą na zawsze dom, w którym czekała na niego. Wyszli teraz na
miasto, aby wyszukać miejsce, gdzie postawią sobie nowy dom. Złociły się
na polach snopy zżętego zboża. W dali czerniały szczątki rozwalonego
wiatraka przypadkowy pocisk roztrzaskał skrzydła i zerwał dach.
Żołnierz spostrzegł ten wiatrak i rzekł:
Widzisz! Przypomina się mi historia, jaką opowiadał mi pewien
żołnierz. Działo się to jeszcze w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym
dziewiątym. Nadchodzili Niemcy i było ich bardzo wielu. Nasi cofali się
w stronę lasu. Nagle wypadły stamtąd dwa czołgi i odcięły naszym odwrót.
Wtedy ten facet, który mi to opowiadał, wraz z kilkoma innymi schronił
się do takiego wiatraka i stamtąd kropili z cekaemów. Nagle huknęło w
wiatrak; nikomu nic się nie stało, tylko mąka zakleiła im oczy; uciekali
potem na ślepo, pod ogniem i, wyobraź sobie, nikomu się nic nie stało.
Żołnierz ten powiedział mi, że nigdy już nie weźmie do ust kawałka
chleba ani niczego, co pachnie odrobiną maki. Na wojnie zdarzają się
także komiczne historie, jak widzisz.
W tym wiatraku rzekła cicho kobieta podczas jak uderzyła w niego
bomba, schroniło się wiele kobiet z dziećmi i zginęły wszystkie co do
jednej. To były proste wiejskie kobiety i dlatego schroniły się w
wiatraku, bo myślały, że wróg nie będzie bić w wiatraki, gdyż w nich
powstaje chleb, który jest rzeczą świętą. Ale zginęły wszystkie.
Ba! powiedział żołnierz. I tak musiała to być bardzo lekka bomba,
a w dodatku uderzyła z boku. To jeszcze nic. Amerykanie urządzali
naloty, w których brało udział po kilka tysięcy samolotów. Każdy z tych
samolotów mógł zrzucić kilka ton bomb. Trudno nawet pomyśleć, co się tam
działo! Po takim nalocie nikt nie wiedział, gdzie k i e d y ś była
ulica, a gdzie domy, i sam szatan nie doszedłby tego. Pod tymi gruzami
ludzie umierali po kilkanaście dni i jeszcze Bóg wie ile czasu leżeć tam
będą, zanim ich odkopią i pochowają po ludzku.
Wyszli na najwyższy wzgórek. W dali zostało miasto; teraz, w zachodzącym
słońcu, poczerniałe dachówki domów wydawały się złote. Lśniły wieże
kościołów i ogromnym światłem rozlewał się blask nad kopułą jedynej w
mieście cerkwi. Nad dalekim lasem ciemniało już niebo, dołem płynęła
rzeka, a z pól podnosiły się wilgotne mgły. Okolica była tu piękna;
głośniej i swobodniej śpiewały tu ptaki, powietrze szerzej parło do
płuc. Kobieta rzekła:
Tu postawimy nasz dom.
Żołnierz milczał. Stał na wzgórku i rozglądał się na wszystkie strony.
Odwrócił wzrok w stronę lasu. Następnie spojrzał w dolinę i marszcząc
czoło poruszał wargami, jakby coś obliczając. Przysłonił dłonią oczy i
długo lustrował całą okolicę. I nagle surowa twarz rozjaśniła się w
szerokim uśmiechu. Złapał kobietę za rękę i przyciągnąwszy ją do siebie,
rzekł:
O, do diabła, do diabła! Pomyśl, jaka stąd znakomita obrona! Tutaj
wystarczy trzy cekaemy, kilka granatników i niczego więcej nie potrzeba.
Można się bronić przez kilka tygodni! Załóżmy, że odpieramy natarcie,
które wysuwa się z lasu...
Nie! krzyknęła rozpaczliwie kobieta. Nie!
Żołnierz drgnął i twarz mu zgasła. I wtedy po raz pierwszy, od chwili
gdy powrócił z wojny, ujrzał, że na ziemi tej rożnie zboże, że zaorali
ją pługami ludzie, że pracują na niej; nie zabijając się: przypomniał
sobie, że ziemia jest nie tylko grobem, ale i życiem człowieka. I nagle
po raz pierwszy od tego dnia, gdy powrócił z wojny, uczuł ogromne
zmęczenie: uczuł, że jest stary i bardzo samotny.
Index
www.pseudology.org
|
|