| |
1962
|
Marek Hłasko - Ìàðåê Õëàñêî |
W dzień
śmierci Jego |
Mieszkaliśmy w baraku,
może o pięćset, sześćset metrów od morza, ale dostać się do nas było
ciężko; trzeba było iść poprzez piach sięgający w niektórych miejscach
do kolan, a potem poprzez pole porośnięte jakimiś chwastami; wysokimi,
kłującymi, wiecznie suchymi, tak że nawet na myśl nikomu nie
przychodziło, że mogłyby one zakwitać i przekwitać, jak wszystkie inne
rośliny w tym kraju: dzikie, kolorowe, zakwitające czasem
niespodziewanie w ciągu nocy i w ciągu nocy zamierające; nikt nie znał
nazwy tych badyli; nikomu nie było wiadome, do kogo należało to pole, a
w dodatku Lena, żona Griszy, twierdziła z uporem, że są tam węże,
chociaż ja nigdy żadnego węża nie widziałem i w ogóle ciężko mi było
uwierzyć, że jakakolwiek kanalia ma ochotę tam żyć - wśród piasku i tych
martwych badyli. Ale rozmawialiśmy zawsze o tych wężach i o tym, że może
one tam rzeczywiście są; więc i teraz, kiedy rozpalony autobus stanął na
przystanku tak gwałtownie, że wszyscy śpiący pasażerowie polecieli do
przodu i my - Grisza, ja i jeszcze jeden staruszek, który mieszkał obok
nas - wysiedliśmy, a potem szliśmy poprzez pole, gadaliśmy o wężach.
Była godzina piąta po południu, ale upał nie słabł; od znieruchomiałego
morza nie szło ani trochę wiatru, ani trochę chłodu. W tej ogromnej
masie wody nie było ani odrobiny rześkości - dla nas, idących górą i
piachem, niby skrajem końca świata.
- W taki upał można się najłatwiej przeziębić - powiedział staruszek
drepcząc koło nas. - Właśnie w taki upał. Człowiek wejdzie w cień,
zawieje go i koniec. Trzeba bardzo uważać. I zawsze kłaść podkoszulek,
panowie.
- Panu niepotrzebny podkoszulek - powiedział ponuro Grisza. - Panu chyba
tak czy owak wszystko jedno.
Ale była to nieprawda: ten staruszek trzymał się życia silniej niż my.
Miał on pewną idiotyczną ideę; jego siostrzeniec, a może zresztą
siostrzeniec jego żony, wyemigrował przed laty do Ameryki i był sławnym
reżyserem. To prawda: ten gość zrobił całą kupę dobrych filmów i miał
dosyć pieniędzy, żeby wytapetować te wszystkie baraki, do których
mieliśmy jeszcze ze trzysta metrów. I ten stary czekał; ściany swojego
pokoju wyklejał zdjęciami siostrzeńca: Billy przy samochodzie, Billy w
czasie kręcenia zdjęć, Billy z żoną, synem i dwoma smolistymi pudlami;
Billy w Wenecji i Billy w Kalifornii. Wiecznie pisał do niego długie
listy, w których skarżył się na nas, na sąsiadów, na policję i na
głupotę władz i taktownie dawał mu do zrozumienia, iż nie odrzuciłby
jego pomocy. Ale Billy rzadko odpisywał i nie przysyłał forsy; więc
stary dalej wycinał z gazet fotografie krępego, łysiejącego mężczyzny o
zimnym uśmiechu i wyklejał nimi ściany.
- No jak - powiedział Grisza i trącił mnie w bok. - Ma pan już
odpowiedź?
- Ach - rzekł staruszek; był już zadyszany, lecz starał się iść z nami
krok w krok, choć Grisza specjalnie szedł tak szybko, że i mnie było
ciężko. - Ta poczta. I to teraz, kiedy samoloty tak szybko latają.
Czytałem w gazecie, że w jakimś francuskim mieście list szedł z ulicy na
ulicę czternaście lat. Wszystkim się poprzewracało w głowie. Kiedyś to
nie było możliwe.
- Tak - powiedział Grisza. - Ale wie pan: te niewysłane listy to tak
cholernie długo idą.
- Pan myśli - zaczął stary.
- Nic nie myślę - przerwał mu Grisza. - Pisz pan dalej. I niech pan
załączy od nas wyrazy szacunku i poważania.
Jakiś pies zerwał się nagle z kupy śmieci i jazgocząc podskoczył do
mnie: kopnąłem go w bok, aż szczęknęło coś w jego chudych żebrach, ale
nie odczepił się. Leciał za mną i podskakiwał aż do moich kolan
jazgocząc i warcząc, a jego ślina pozostawała na badylach niby babie
lato; w końcu Grisza trzepnął go przez łeb kamieniem.
- Czyj to ten cholerny pies - powiedział. - Jeszcze mi się rzuci na
dziecko.
- Nie bój się - powiedziałem. - To mnie psy nienawidzą. Tak zawsze było.
Nigdy nic żadnemu nie zrobiłem, a całe życie rzucają się na mnie.
Podobno są tacy faceci. Kiedyś jeden buldog gonił mnie przez dwa
kilometry.
- Tak cię nienawidzą? - powiedział Grisza.
- I jeszcze jak - rzekłem zawstydzony, bo tak było naprawdę. - Mógłbym
ci opowiadać przez pół dnia, ile wycierpiałem od tych bydląt.
A wtedy zerwał się drugi ze środka drogi; porzucił swoją kość i leciał
wprost na mnie z dzikimi oczyma i włosami zjeżonymi na karku. Wył, jakby
się zbliżał koniec świata i jemu jednemu tylko przypadła misja
obwieszczenia tego smutnego faktu; zebrałem się tęgo w sobie i kopnąłem
go, że odleciał na środek pola niby kula; od tego kopnięcia aż mnie
zabolało. A potem wyły obydwa.
- No - powiedział Grisza. - A podobno psy czują dobrego człowieka. -
Popatrzył na mnie z ciekawością; dostrzegłem to w jego skośnych oczach.
- I zawsze tak było? - zapytał.
- Zawsze - powiedziałem. - Jeszcze nie było takiego, który by mnie
lubił.
Potem usiedliśmy do kolacji: Grisza, jego żona - Lena - ja, i dwuletnia
ich córeczka nosząca imię matki, a którą zwaliśmy Małą Lenką. Tego dnia
właśnie Lena otworzyła ostatnią puszkę mięsa i patrzyliśmy w milczeniu
na patelnię, gdzie mięso skwiercząc stawało się coraz mniejsze i
wyglądało coraz nędzniej. Puszka kosztowała dwa funty i sześćdziesiąt
piastrów; a teraz na patelni nie zostało prawie nic; ot, dwa kęsy. Kot
by się tym nie najadł. Milcząc spoglądaliśmy po sobie, tego mięsa prawie
już wcale nie było widać, a potem Lena powiedziała z rozpaczą:
- Nie starczy dla wszystkich. Nie umiem tego podzielić.
- No więc - powiedziałem. - Może teraz, kiedy cały dzień latałem z
Griszą za robotą, mam sobie nagle przypomnieć, że wypadło mi coś ważnego
do załatwienia i wyjść? Tak, Grisza?
- Wybacz jej - powiedział Grisza. Popatrzył na nią ciężko, a jego skośne
oczy zrobiły się jeszcze węższe. Potem odwrócił się do mnie.
- Ona jest niewinna - powiedział. - Ona nie rozumie lepiej.
- Nie umiem tego podzielić - powtórzyła z uporem Lena.
- Nie trzeba - powiedział Grisza. - Kto by tam dzielił takie gówno.
Wziął patelnię z blachy i kopnięciem otworzył drzwi baraku.
Zamachnął się szeroko i wyrzucił mięso; plasnęło w mroku i zaraz potem
słyszałem, jak psy rzuciły się na nie z warkotem. Siedząc przy stole, w
żółtym blasku lampy, wydawało mi się, iż widzę, jak żrą i jak pęcznieją
ich chude, wstrętne karki. Ale była to oczywiście fantazja; połknęły to
mięso w milczeniu, na raz; tak jak połykały wszystko, co tylko mogły
znaleźć na tym polu spalonym przez słońce i pełnym śmieci, które
przywędrowały nie wiadomo skąd i które pewnie pozostaną tam aż do końca
świata.
- No więc - powiedział Grisza stawiając patelnię na kuchni. - Kiedyś
pytali kozaka: co byś zrobił, żeby ciebie carem wybrali. Ja by ukrał
dziesiat' rublej i udrał - powiada. Nie martw się Lena. Z każdej
sytuacji można się wygrzebać.
- Ale dziecko - powiedziała Lena.
- I mnie nie było lepiej w jej latach - rzekł.
Napiliśmy się tylko herbaty i wyszliśmy przed barak - Grisza i ja - Lena
została wewnątrz. Usiedliśmy przed barakiem, na ciepłym jeszcze piasku i
paliliśmy papierosy. Na morzu rybackie statki rozrzucone szeroko w
półkole nawoływały się słabymi światłami.
- Słuchaj, Grisza - powiedziałem. - Rozmawiałem dzisiaj z jednym
facetem, który chce ode mnie kupić pistolet. Sprzedam mu. Na cholerę mi
pistolet.
- Nie - powiedział Grisza. - Nie sprzedawaj broni.
- Sprzedam - powtórzyłem. - Na cholerę mi to.
- Nie - powiedział. - Nie sprzedaje się broni. Zresztą to wszystko, co
masz.
Była to prawda; miałem tylko ten pistolet, który przywiozłem tu z
Europy, biblię i fotografię takiej jednej kurwy, którą przechowywałem
tylko dlatego, że była trochę podobna do innej kurwy, w której kiedyś
się podkochiwałem. Może być zresztą, iż kochałem ją naprawdę. Ale to nie
było teraz ważne; ważne było tylko to, że od dwóch miesięcy byliśmy obaj
bez pracy; porządne śniadanie jadłem ostatni raz w Jaffie, w więzieniu.
Nie umiałem myśleć o miłości; co innego Grisza, ale on był Rosjaninem, a
Rosjanie się nie zmieniają i do końca nic im nie jest obojętne. Ale ja
nie jestem Rosjaninem; było mi już wszystko jedno, a może byłem nawet
dalej: już poza rozpaczą i już poza gniewem. Ludzie nie wiedzą naprawdę,
ile obojętności jest w nich i jak bardzo obojętne może się wszystko stać
pewnego dnia; i dobrze, że nie wiedzą.
- Słyszysz - powiedział do mnie Grisza. - Znowu tutaj się szwendają.
- Wyciągnął rękę w mrok; widziałem ich żółte, złe ślepia zapalające się
i gasnące niby latarki. - Myślą, że może jeszcze coś dostaną.
- Nie - powiedziałem. - One tu przychodzą do mnie, tylko do mnie.
Przysięgam ci, Grisza. Bóg tylko jeden wie, dlaczego mnie tak
nienawidzą.
- Kto by je tam rozumiał - powiedział leniwie.
Palił resztkę papierosa zaciągając się głęboko i ze znawstwem; potem
cisnął niedopałkiem w mrok i odwrócił się do mnie. Zdawało mi się, nie
wiem dlaczego, że patrzy na mnie jakoś szczególnie uważnie i surowo.
- A broni - nie sprzedawaj - powiedział.
Znów odezwał się jakiś, potem zawtórował mu drugi i wyły oba do księżyca
- olbrzymiej, pomarańczowej bani, balansującej tuż nad spokojnym, jasnym
morzem. Czułem je tak, jak i one czuły mnie prawdopodobnie; czułem ich
spaloną słońcem sierść i ich ostre oddechy; ich wieczny głód i ich
wściekłość skierowaną przeciwko mnie, tylko przeciwko mnie, tak jakbym
ja to stworzył ten kraj o polach spalonych słońcem; o polach bez drzew,
bez cienia, bez dzikich zwierząt - z wyjątkiem węży i skorpionów,
których bali się wszyscy. Siedzieliśmy z Griszą w milczeniu; słychać
było szum morza, lecz wciąż jeszcze bez śladu wiatru; no i te psy
przebiegające w ciemności i szeleszczące ich łapy w polu pełnym śmieci.
I ten ich przeklęty warkot.
- No, no - powiedział Grisza. - Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego.
Może kiedyś przyłożyłeś jednemu z nich i one to w jakiś cholerny sposób
zwąchały.
- Nie - powiedziałem. - Przysięgam ci, Grisza, że nie. Nic do nich nie
mam.
Siedzieliśmy tak z godzinę może jeszcze; a potem przyjechał ten człowiek
swoją ciężarówką. Myśmy siedzieli na piachu przed progiem, a on wysiadł
z kabiny, nie zgasił nawet świateł i podszedł prosto do nas.
- Dobry wieczór - powiedział.
Stał przed nami trzymając pod pachami całą kupę butelek piwa. Nie
odpowiedzieliśmy mu; ni Grisza, ni ja. Mimo iż było ciemno, wiedzieliśmy
dokładnie, jak on wygląda; młody, zdrowy mężczyzna tuż po trzydziestce;
zaczynał już tyć i jego twarz rozlewała się powoli, ale wszystko to szło
na koszt zdrowia i młodości, nie kosztem lat; był dobrze odkarmiony i
koniec; gdyby miał żonę, byłaby dumna z niego. Feler w tym, że jej nie
miał. Zaczynał także łysieć; miał delikatne ciemię jak u dziecka, ale to
się widziało naturalnie tylko w dzień. Teraz pachniał za to; używał
jakiejś wody kolońskiej tak silnej, że człowiek miał wrażenie, że
zakwitło całe pole kwiatów z oleodruku.
- No, Grisza - powiedział. - Cóż to, nie przywitasz się?
- Weź swoją mordę stąd i znikaj - powiedział Grisza. - I nie przyjeżdżaj
tu więcej. Wiem, czego tu szukasz.
Butelki z piwem zadzwoniły delikatnie pod pachą tamtego; uczułem nagle
pragnienie, niemalże ból w gardle, i przysiągłbym, że Grisza czuł to
samo.
- Słuchaj, Grisza - powiedział tamten. - Będę miał dla ciebie pracę od
przyszłego tygodnia. Trzysta pięćdziesiąt funtów miesięcznie. Za Beer -
Schebą, chcesz?
- A ty będziesz tędy jeździł co wieczór - powiedział Grisza. - I
wstąpisz sobie czasem do mnie, żeby troszkę odpocząć. I tak trochę
pogadać z moją Leną. A ja będę tyrał za Beer - Schebą i posyłał jej
forsę, nie? - Chciał splunąć, ale butelki znów zadzwoniły delikatnie i
zaschło mu w gardle; zasyczał jakoś dziko i śmiesznie i to go pewnie
rozwścieczyło. - Ujdi ad siuda, swołocz, idi legawy pies, blat'naja
morda! - powiedział.
Nic nie widziałem; butelki szczęknęły w ciemności o kamienie i poczułem
nagle gorzki zapach piwa. Skoczyłem naprzód przyciskając łokcie do
twarzy z kolanem wysuniętym i podkurczonym niemal do brody; miałem
szczęście - trafiłem go w brzuch akurat w tym momencie, kiedy szykował
się rąbnąć Griszę jeszcze raz. Stęknął z bólu, ale nie zaszkodziło mu to
wiele, był to mocny chłop; widziałem, jak rzucił Griszą niby kotem, a
Griszy też niczego nie brakowało; teraz leciał na mnie z pięścią
wzniesioną do góry jak młot, ale wywinąłem mu się i znów wpadł na
Griszę, i potoczyli się na barak, aż ściana z dykty trzasnęła. Skoczyłem
na nich z tyłu; złożyłem dwie ręce i chciałem go trzasnąć w kark, ale
nagle jakieś ostre zęby pochwyciły mnie za nogę i to mnie zgubiło;
odwróciłem się bowiem, a wtedy rąbnął mnie w szczękę tak, że poleciałem
pod płot, w kurz, razem z całym kłębem skowyczących psów. Ten skowyt, to
było wszystko, co zapamiętałem; dopiero później, jak przez mgłę, doszedł
do mnie hałas odjeżdżającej ciężarówki.
Ocknąłem się po długiej chwili; Grisza trzymał moją głowę na kolanach i
chustką ścierał mi krew z warg. Wciąż jeszcze huczało mi w uszach, tak
jakbym wysiadł z samolotu po paru godzinach lotu. Oblizałem się;
próbowałem powstać, ale nie dałem rady; kolana ugięły się pode mną i
klapnąłem ciężko na ziemię.
- To wszystko dlatego, że ten pies ugryzł mnie w nogę, Grisza -
powiedziałem dzwoniąc zębami. - Straciłem orientację.
- Przeszło - powiedział.
- Inaczej dołożylibyśmy mu zdrowo - powiedziałem. - Chciałem go rąbnąć w
kark, a wtedy poszedłby spać. Wiesz, Grisza: obie ręce razem i tak jak
toporem. Nauczył mnie tego jeden gość od spadochroniarzy. Ale ten
cholerny pies wczepił się we mnie. -
Milczał, nie odpowiadał, i widziałem tylko jego twardy profil. - Tak czy
owak on tu już nie wróci - powiedziałem. - Szkoda. Dołożylibyśmy mu
zdrowo.
Odwrócił się nieco ku mnie; jego jasne, skośne oczy błysnęły jak u kota.
- Nie - powiedział. - Nie dołożylibyśmy mu. A wiesz dlaczego? Bo nie
dalibyśmy rady. A wiesz, dlaczego nie dalibyśmy rady? Bo dwóch gości,
którzy nie jedli porządnie od miesięcy, byle kto może skopać.
- Pomilczał chwilę. - Ale nie bój się - powiedział. - On tu wróci. Wróci
tu jeszcze raz. Ale potem już nigdy więcej.
Podniósł się; pomógł i mnie wstać. Otworzył drzwi i wepchnął mnie do
baraku, a wtedy w żółtym, ostrym świetle dojrzałem jego prawą część
twarzy: opuchnięty policzek i obrzydliwie podbite, wybałuszone oko.
A potem jeszcze długo, leżąc już w ciemności na swoim łóżku, widziałem
jego rozbitą twarz; zapadałem w sen i powracałem z powrotem przywołany
obrazem jego twarzy. Wciąż jeszcze huczało mi w głowie i wciąż twarz
jego powracała z ciemności; przypomniałem sobie nagle jednego Niemca,
który miał wytatuowaną na ramieniu twarz kobiecą, a pod nią bluźnierczy
napis: wszystko przemija prócz oblicza Twego. To były święte słowa, ale
ten Niemiec służył we francuskiej marynarce handlowej, a przedtem
przeszedł z Rommlem pustynię i niewiele sobie robił ze świętości świata
tego. Lecz mnie się zdawało, iż była to nie wytatuowana twarz kobieca,
lecz twarz Griszy, taka jaką zobaczyłem przed godziną; rozbita i
opuchnięta, z okiem szyderczo wybałuszonym. Nie mogłem wciąż jeszcze
zasnąć; słyszałem, jak Lena płacze i wymyśla mu, iż zmarnował całą kupę
mięsa; nie odrobinę, która sczezła w naszych oczach na patelni, lecz
właśnie całą kupę, którą można by było jeść Bóg jeden wie jak długo; i
słyszałem, jak go błagała, żeby dał jej spokój i odsunął się z tą swoją
straszną twarzą; a potem, już u progu snu mego, usłyszałem, jak pokonał
jej opór i jak Lena płacze z upokorzenia; więc jeszcze pomyślałem sobie,
że Grisza to silny chłop, i że to był przypadek - to, co zdarzyło się
przed godziną, i jakoś tak wsłuchałem się przyjemnie w ten jej płacz i
zasnąłem.
Następnego dnia rano ogoliliśmy się nieco później niż zwykle; Grisza
podlepił sobie oko plastrem, zjedliśmy po talerzu płatków owsianych z
margaryną; Grisza ucałował małą Lenę - ciepłą jeszcze od snu i
rozgrymaszoną - i wyszliśmy z baraku. Ten staruszek, który miał
siostrzeńca w Ameryce, czekał już na nas. Wyglądał schludnie; był
pięknie ogolony, nosił na szyi coś w rodzaju apaszki, a jego krótkie
spodenki były starannie zaprasowane - myśmy przy nim wyglądali jak dwaj
z piekła w naszych brudnych spodniach khaki i przepoconych koszulach.
Stary trzymał w ręku list.
- Panowie będą przechodzić koło skrzynki pocztowej - powiedział. -
Zróbcie mi panowie tę grzeczność - i podał mi ten list, gruby i ciężki;
pisał go pół nocy pokasłując i wycierając łzy. Chciałem go już wziąć,
ale Grisza powstrzymał mnie.
- My idziemy do Haifskiej szosy - powiedział. - Tam nie ma żadnej
skrzynki po drodze. Musi pan się sam pofatygować.
Stary odszedł niezadowolony, a ja popatrzyłem na Griszę.
- Dlaczego, na litość Boga, do Haifskiej szosy? - powiedziałem. - Po co
mamy iść trzy kilometry, kiedy tutaj autobus podjeżdża pod nos?
- No i co z tego - rzekł Grisza. - Nie wiedziałem, że masz coś pilnego
do załatwienia. Można się czasami przejść; przed dziewiątą i tak nikogo
nie złapiemy.
- Ale to trzy kilometry, Grisza.
- Właśnie - powiedział. - Taki spacer uspokoi twoje skołatane nerwy.
Poszliśmy przez pole, do szosy, a potem szliśmy brzegiem morza przez
ogromną pustą plażę, na której nikogo jeszcze nie było, czystą i piękną,
a potem znów wdrapaliśmy się na górę, skręcili na lewo i szliśmy poprzez
dzielnicę, w której mieszkali tylko dyplomaci - były to małe, schludne
domki schowane wśród tych fantastycznie kwitnących drzew; przed furtką
każdego z tych domków stały butelki z mlekiem; czasem trzy, a nawet
cztery, z czego można było się domyślić, że mają całe chmary dzieci.
Było mi trochę głupio ze względu na małą
Lenę i zerknąłem na Griszę; widziałem, że też patrzy na te butelki z
mlekiem, ale udawał, że go to nic nie obchodzi. Miałem ochotę wziąć
kamień i porozbijać je wszystkie - systematycznie, na zimno i niczego
nie tłumacząc. Ale nie mogłem sobie na to pozwolić; jechaliśmy, aby
wykombinować jakąś możliwość - tego dnia, jak i każdego innego dnia od
dwóch miesięcy.
Przy którymś z tych domków, w którym powinny mieszkać raczej lalki niż
ludzie, takie to wszystko było schludne i grzeczne, Grisza zatrzymał
się. Wyciągnął z kieszeni blaszane pudełko z wizerunkiem brodatego
kapitana. Ni stąd, ni zowąd usiadł pod samym płotem opierając się o
niego plecami i wyciągnął nogi aż na środek drogi.
- Siadaj - powiedział. - Zapalimy.
Usiadłem trochę dalej, na kamieniu; było dopiero po siódmej, a kamień
przygrzał mnie już porządnie w tyłek. Grisza dostrzegł to i uśmiechnął
się.
- Co jest - powiedział. - Boisz się, że przewrócisz im ten cały interes?
Też by się nic nie stało.
- Ja tam nie lubię, żeby ktoś mordę nade mną rozdzierał - powiedziałem.
Ale usiadłem koło Griszy i też oparłem się o sztachety. Zapaliliśmy i
było od razu lepiej. Siedziałem rozwalony obok Griszy i myślałem sobie,
iż w tym kraju niewiele potrzeba, żeby cieszyć się życiem. Z początku,
kiedy tu przyjechałem, zdawało mi się, że nie lubię tego kraju. Ale
potem, kiedy go już trochę poznałem, pomyślałem sobie, że się pomyliłem.
Pomyłka polegała na tym, że kochałem ten kraj, sam o tym nie wiedząc. I
nigdy go nie przestanę kochać; tych pól, nad którymi unoszą się i kręcą
pióropusze wody, pomarańczowych lasów pachnących tak pięknie, że
człowiek boi się w to uwierzyć; i łagodnych wzgórz Galilei, i tych
małych miasteczek, do których zjeżdża się nagle i w których Arabowie
potrafią mówić dziesięcioma językami; jednakowo źle, z jednakową
łatwością i powagą. Wierzę, że tam mieszka Bóg i że nigdy stamtąd nie
odszedł. I będę w to wierzył nawet wtedy, jeśliby ten kraj spotkało
dziesięć nowych nieszczęść, bo tylko tam Go czułem. Przyszła mi ochota,
aby to wszystko nagle powiedzieć Griszy, ale kiedy obróciłem się ku
niemu, myślałem, że serce pęknie mi z przerażenia; oblałem się potem, a
jednocześnie w gardle zrobiło mi się tak sucho, jak gdybym nigdy na tym
świecie kropli wody nie wypił.
Przede mną stał pies; ogromny jak cielę, tylko że wyglądał strasznie:
niby diabeł, rogów mu tylko brakowało. Był cały czarny jak smoła i
kudłaty, łapy miał grube, a zębów mogłem się domyśleć w jego
kwadratowej, obrośniętej paszczy. Znałem te psy; był to brodacz
monachijski, rzadki okaz, ogromnie drogi; czasami używa się tych psów do
polowania, ponieważ potrafią dobrze chodzić po wodzie, a ci figlarze z
SS używali ich podczas wojny jako psy policyjne - były groźniejsze od
wilków i bokserów. Widziałem kiedyś, jak jeden taki skoczył na
człowieka, wprost do gardła, i powalił go na ziemię rozdzierając mu cały
bark jednym chwytem paszczy.
- No - powiedziałem do Griszy. - Dalszego ciągu nie będzie.
A teraz pies taki stał przede mną o dwa kroki i kręcił swoim krótkim
ogonem. Nie ruszyłem się; papieros sparzył mnie nagle w rękę i bałem się
upuścić go na ziemię; czekałem, aż sam się wyśliźnie. Delikatnie
podkurczyłem nogi pod siebie, aby w tym momencie, kiedy pies skoczy mi
do gardła, móc go zrzucić. Ale on nie ruszał się; czekał, jakaś mucha
przeleciała mu przed nosem i kłapnął niedbale paszczęką. Potem zbliżył
swój mokry, kwadratowy nos do mojego policzka i obwąchał mnie starannie,
nawet trącił mnie nieco. Nie ruszałem się i to go widocznie zdumiało;
trącił mnie swoją grubą, kosmatą łapą raz i drugi; bawiło go to widać;
wreszcie odskoczył o krok i zaszczekał potężnym basem, a wtedy
zobaczyłem jego ogniście czerwony język. Wreszcie odbiegł w podskokach
wciąż jeszcze odwracając ku mnie kosmatą paszczę; tak jakbym mu sprawił
zawód, że nie zareagowałem na jego zaczepki. Rzuciłem się do Griszy.
- Czegoś nie wziął kamienia, durniu - powiedziałem. - Trzeba go było
trzepnąć w łeb i koniec. Widzisz, że pies chce mnie gryźć, a ty siedzisz
i patrzysz.
- Trzeba było to samemu zrobić - powiedział Grisza. - Dokładnie to samo:
wziąć kamień i trzepnąć go w łeb.
- Bałem się poruszyć.
- A ja to co? Ja się też bałem.
- Skąd się ten drań tutaj wziął? - powiedziałem. - Jeszcze w życiu nie
widziałem takiego ogromnego psa.
- Ładny pies - powiedział Grisza. Był wyraźnie zły, i pomyślałem sobie,
że pewnie wstydzi się swojego tchórzostwa. Popatrzył na mnie z boku. -
Gdyby cię tak chwycił swoimi zębami - powiedział - to...
Pokręcił głową, nie dokończył; znów popatrzył w bok ze złością, wyraźnie
unikając mego wzroku, i znów pomyślałem sobie, że się wstydzi. Zrobiło
mi się go żal.
- No, no, Grisza - powiedziałem. - Idziemy dalej. Nic się przecież w
końcu nie stało.
- Nic - powiedział Grisza.
Szliśmy do autobusu, a ten drań biegł za mną; nie za nami, nie za
Griszą, ale właśnie za mną - tego byłem pewien. Nie odwracałem się, a
byłem przekonany, że w pewnym momencie skoczy na mnie z tyłu i
przygniecie mnie do ziemi. Raz nawet trącił mnie na przystanku i kiedy
wreszcie nadjechał autobus i wsiedliśmy, to biegł jeszcze spory kawał za
tym starym pudłem i szczekał. Jakiś człowiek stojący koło mnie
powiedział z podziwem:
- Ładnego ma pan psa.
- Pewnie - powiedziałem ocierając pot. - Cholernie ładny pies. Mogę go
panu sprzedać.
- Broń Boże - przestraszył się. Ale rozważał coś w sobie; to było widać.
Wreszcie zapytał: - Co on potrzebuje zjeść?
- Dwie butelki szampana i puszkę kawioru - powiedział Grisza. - Ale
będzie pan przynajmniej spokojny o żonę; już on jej przypilnuje.
- Chamstwo!
- To nie pytaj się pan!
- Pan pewnie nowy tutaj?
- Tak - powiedział Grisza. - Ale siedziałem już w więzieniu za pobicie.
Wcale nie było tak źle.
Ten człowiek obraził się; począł głośno opowiadać zwracając się przy tym
do wszystkich, że kiedyś było tutaj inaczej, że kiedyś ludzi się tutaj
szanowało; a nawet można było zostawiać otwarte mieszkania i wszystko
człowiek zastawał na miejscu. Kraty poczęto wstawiać dopiero po
ostatniej wojnie, kiedy przyjechali nowi emigranci. On sam, osobiście,
kopał tu drogi i cierpiał na malarię, podczas gdy
Grisza zażerał się w Europie jak u Pana Boga za piecem; potem Grisza mu
powiedział, żeby tamten przesłał mu rachunek za swoją malarię, to on
zobaczy, co dla niego można zrobić, a w końcu jakiś żołnierz stojący
koło mnie i słuchający tego wszystkiego obojętnie - opalony i muskularny
- zapytał mnie, dlaczego my, Żydzi, musimy się zawsze kłócić.
Powiedziałem mu, że nie wiem, i tak dojechaliśmy do Tel - Avivu. Kiedy
wysiadałem z autobusu, łydki drżały jeszcze pode mną i powiedziałem do
Griszy:
- Nigdy już nie pójdę tą drogą. Następnym razem ten drań mi nie
podaruje.
Na ulicy King George zobaczyliśmy tego faceta, o którym wiedzieliśmy, że
ma chody i może wystarać się nam o pracę. Siedział w małej kawiarni i
zajadał coś, czego lepiej było nie identyfikować.
Z ustami pełnymi jedzenia poinformował Griszę, że teraz szczególnie
ciężko o jakąkolwiek pracę, że przyjechało dużo nowych emigrantów i też
nie wiadomo, gdzie ich poupychać. Przestał mówić i skończył także jeść;
czekał przez chwilę, patrząc na nas niewinnym wzrokiem, a potem znów
napchał sobie usta jedzeniem i powiedział, że bardzo mu przykro widzieć
dwóch młodych ludzi chodzących bez pracy, ale kiedy on tu przyjechał,
nie było nic prócz malarii i walk z Arabami i jakoś to przeżył.
- Jazda - powiedział Grisza. - Ile chcesz i jaką robotę możesz załatwić.
Nie będę tu stał i słuchał twojego mlaskania.
Przełknął olbrzymi kęs i powiedział bez zająknienia:
- Trzysta funtów.
- Nie więcej? - zapytałem.
- Trzysta - powiedział. Wskazał na mnie palcem. - Dla was obu. Załatwię
wam stałą pracę.
- Trzysta funtów - powiedział Grisza. - A ile będziemy zarabiać?
- Osiem i pół funta dziennie - powiedział. - Taka jest stawka.
- To wypada po jakieś dwieście dwadzieścia funtów na miesiąc, jak dobrze
pójdzie - powiedział Grisza. - Dwieście dwadzieścia funtów za cały
miesiąc tyrania. A ty chcesz trzysta.
- Ja chcę? - zdumiał się tamten. - Ja chcę zjeść swoje śniadanie do
końca. To wy chcecie. Najlepiej dla was będzie, jak pójdziecie do biura
pośrednictwa pracy. Oni was już urządzą. - Uniósł palec i wskazał na
rozbitą twarz Griszy. - Coś podobnego - powiedział. - Miałeś wypadek?
- Nie - rzekł Grisza. - Bawiłem się z dzieckiem.
Przysunąłem sobie krzesło i usiadłem koło niego. Odsunął nieco swój
talerz.
- Dobrze - powiedziałem. - Dostaniesz swoje trzysta funtów. To kiedy
możemy zacząć?
- Kiedy - powtórzył. - Jutro. Dzisiaj zapłacicie, a ja wam dzisiaj
jeszcze wszystko załatwię. Jutro możecie zacząć.
- Słuchaj pan - powiedziałem. - Ja i mój kolega widzieliśmy po raz
ostatni trzysta funtów na reklamie loterii państwowej w kinie. Musimy
przepracować miesiąc, a potem dostaniesz pan swoją forsę. Zgoda?
Wyciągnąłem do niego rękę; czekałem chwilę, a potem Grisza z całej siły
uderzył mnie w rękę i ręka moja odskoczyła w bok.
- Jeszcze się spotkamy - powiedział Grisza.
- Pewnie - rzekł tamten. - Zawsze możemy się spotkać, kiedy będziecie
mieli trzysta funtów.
To było wszystko; poszliśmy przed siebie; można było już właściwie
wracać do domu, ale chodziło o Lenę: baliśmy się wrócić do domu o
godzinie dziesiątej rano i powiedzieć, że niczego nie udało się nam
załatwić. To by było głupio; trzeba było wracać już po czwartej, razem z
ludźmi powracającymi z pracy i udawać zmęczonych całodzienną bieganiną.
Chyba nic tak nie męczy, jak udawanie zmęczenia - w pewnych sytuacjach.
Mieliśmy przed sobą parę godzin czasu; poszliśmy naszą zwykłą drogą - w
kierunku morza.
- On nie jest zły - powiedział do mnie Grisza. - Ale on nie rozumie
inaczej. - Pomilczał chwilę. - Tak jest pewnie ze wszystkimi - rzekł.
- Ale w mordę to mu chciałeś dać.
- Pewnie - rzekł. - Nie jemu jednemu.
- Słuchaj, Grisza - powiedziałem. - On chce trzysta funtów.
Sprzedamy moją spluwę. Weźmiemy za nią sto dwadzieścia, może ze sto
czterdzieści funtów, a resztę dopożyczymy. Damy mu te trzysta funtów i
koniec. Za dzień, dwa zaczniemy pracować i wszystko będzie OK.
- Nie - powiedział. - Nie sprzedawaj broni.
- I na cholerę ci ten pistolet? - powiedziałem wściekły. - Do czego
będziesz strzelał?
- Coś się musi znaleźć - powiedział Grisza. - A może ten swołocz niczego
nie potrafi załatwić? Może jemu się tylko śni nasza forsa. I co wtedy? A
jak on pryśnie z naszą forsą, to gdzie go będę szukał?
Mało takich cwaniaków w życiu widziałem? Chryste Panie, widziałem ich
dosyć. Zaczekaj.
- Wydaje mi się, że już czekam troszeczkę - powiedziałem. - Ale ty
Grisza masz żonę. I małą Lenę.
- Ożeń się też - powiedział. - Przynajmniej obaj będziemy w jednakowej
sytuacji. A to ukoi twoją duszę.
- Właśnie idę się żenić - powiedziałem. - Ale tylko na trochę.
Pożegnaliśmy się przy morzu; on zszedł na plażę, a ja poszedłem w
kierunku ulicy Jaarkon, aby znaleźć pewną dziewczynę. Nie było to
zresztą takie trudne; ujrzałem ją już z daleka: siedziała na tarasie
brudnej kawiarni i paliła papierosa w taki sposób, że nawet pięcioletnie
dziecko nie miałoby wątpliwości, czym się trudni. Była jednak
rzeczywiście ładna i to komplikowało sprawę. Komplikowało - bo człowiek
jej żałował. Mnie tam nigdy nie żal kurew, bo kurwą nie można zostać,
trzeba się nią urodzić i umrzeć, a reszta na ten temat to kiepska
literatura. Więc nigdy ich nie żałowałem i przypuszczam, że dlatego mnie
lubiły. Słyszałem, jak zwierzały się łzawym głosem ze swego życia różnym
mniej lub więcej pijanym idiotom; a potem opowiadały to sobie i zdychały
przy tym ze śmiechu. One w ogóle lubią opowiadać. I mają co. A przy tym
można się łatwo domyślić, kiedy kłamią, i to sprawia satysfakcję:
rodzonej żonie człowiek chce wierzyć, kiedy oświadcza, że dentysta zajął
jej pięć godzin czasu; a w dodatku nie może sobie przypomnieć, na jakiej
ulicy znajduje się jego zakład. Z nimi tego nie ma. Ale tej jednej
żałowałem, bo była rzeczywiście piękna. I nic na to nie poradzę. A w
dodatku żyłem już z nią od paru miesięcy i byłem jej winien całą kupę
forsy; więc może stąd brała się ta świeżość uczuć. Może.
- No i jak - powiedziała, kiedy usiadłem już koło niej na
nieprawdopodobnie brudnym wyplatanym krzesełku i zapaliłem papierosa. -
Nic?
- Nic - powiedziałem.
Napiłem się czegoś okropnego i słodkiego ze szklanki stojącej przed nią;
kelner przyniósł mi piwo Gold Star, które piłem tu zawsze i zawsze na
jej rachunek; napiłem się trochę tego gorzkiego, mocnego piwa i od razu
było mi lepiej. Kelner zmrużył do mnie oko, co oznaczało, że poważa mnie
i mój mądry stosunek do życia; i co oznaczało również, że on sam także
chętnie zostałby alfonsem, ale z niewiadomych sobie samemu przyczyn nie
może się na to zdecydować; a potem odszedł. Ona sama piła to swoje
słodkie paskudztwo; nie wiem, co to mogło być, ale nigdy jeszcze czegoś
takiego nie próbowałem.
- Więc co - powiedziała Ewa. - Chcesz pojechać ze mną do Jerozolimy?
- Nie - powiedziałem. - Spróbuję jeszcze. Uśmiechnęła się.
- Nie dostaniesz żadnej pracy - powiedziała. - Po pierwsze, jesteś
turystą i nie masz pozwolenia pracy. Po drugie, nie znasz prawie wcale
języka. Nikt cię nie przyjmie, to jasne; a zresztą takich jak ty jest tu
dużo. Nie od rzeczy byłoby wspomnieć, że w dodatku niczego nie umiesz.
- Pracowałem przez pięć lat jako kierowca - powiedziałem. - I to na
gorszych samochodach jak tutaj. Potrzeba mi tylko pracy, Ewa. Nie
zapomniałem tego.
- W tym kraju każdy jest kierowcą - powiedziała. - I taką pracę akurat
najciężej dostać, bo to jest jeszcze najlepiej płatne.
O tym wiedziałem i bez niej, że kierowcy żyją tutaj jak królowie i
zarabiają najwięcej. Ten drań, który wczoraj mnie i Griszy nakładł po
mordzie, też był przecież kierowcą; zgrzytnąłem zębami, kiedy
przypomniałem sobie o tym.
- Chcesz jeszcze mówić na ten temat? - zapytała Ewa. - Bo mogę ci
jeszcze powiedzieć, że tu jest więcej kierowców jak samochodów. - Znów
napiła się tej nieodgadnionej cieczy odrzucając słomkę. - No więc?
- Nie - powiedziałem. - Nie pojadę z tobą, Ewa. Kelner podszedł i
powiedział do niej:
- Jeden taki tutaj chciałby z tobą pogadać. Siedzi z tyłu.
- Powiedz mu, że jestem zajęta - powiedziała. Nie odwróciła się nawet,
aby spojrzeć w jego stronę; była najładniejszą prostytutką w tym kraju i
mogła sobie pozwolić na to, aby nie odwracając głowy stracić dwadzieścia
funtów. Zresztą mógł poczekać; jeśli już koniecznie chciał, to wiedział
zapewne, że lepszej nie znajdzie. - Nie chcesz być alfonsem -
powiedziała. - Co?
- Nie - powiedziałem. Ale dodałem szybko: - Kocham cię. Kocham cię, ale
nie chcę tego. Jeszcze spróbuję. Muszę w końcu dostać jakąś pracę. -
Zabrzmiało to wszystko jakoś słabo; więc raz jeszcze z męką w głosie
powiedziałem denerwując się przy tym za tego faceta z tyłu:
- Kocham cię.
- A jak tam Grisza?
- A tak, żyje. - I nagle powiedziałem bez wstępów: - Słuchaj, Ewa.
Potrzeba mi trzysta funtów. Mogę dostać robotę i mam takiego jednego,
który to może załatwić. Ale ten swołocz chce wszystko od razu.
- Pojedź ze mną do Jerozolimy - powiedziała. - To wszystko. I nie mów ze
mną o pieniądzach. - Wyjęła z torebki banknot funtowy i położyła go na
stoliku, choć rachunek nie mógł wynosić więcej jak sześćdziesiąt
piastrów. - Chodź - powiedziała.
Ale ja siedziałem uparcie; ja tam nie lubię pytać i Bóg mi świadkiem, że
nigdy nie lubiłem. Czekałem, aż ona się domyśli. Powiedziała do mnie:
- Nie bój się, z nikim jeszcze nie byłam.
Wyszliśmy; ten, który siedział za nami, sapnął ze złością, ale nie
poruszył się; był twardy, chciał czekać. Jemu było wszystko jedno:
pierwszy czy drugi. Mnie nie. Już nie chodziło o nic, tylko o to, aby
być pierwszym tego dnia. Taka była między nami umowa i to mi Ewa
przysięgła w pewnym burdelu, naszego pierwszego dnia, podmywając się
przy tym z wdziękiem kocicy. Może bym nawet z nią pojechał do
Jerozolimy, bo sama myśl, żeby być sutenerem akurat w Świętym
Mieście wydawała mi się świeża, ale znałem Ewę zbyt dobrze.
Wiedziałem, że ładowałaby mi się do łóżka po dniu swojej ciężkiej pracy
i żądałaby ode mnie tego, żebym się z nią cackał jak z prawiczką; tak
właśnie, ponieważ one oczyszczają się w ten sposób. Niestety. Pod tym
względem one wszystkie są takie same; i dla nikogo nie robią wyjątku.
To ciężki kawałek chleba i one są twarde; twardsze od żon i córek, i
naszych matek. Ile razy szedłem z Ewą, zawsze musiałem iść główną ulicą,
chociaż tłumaczyłem jej, że o wiele przyjemniej iść bocznymi uliczkami i
że rosnące tam palmy przypominają mi Palermo. Ale to jej zupełnie nie
obchodziło, gdzie tam; uwieszona u mojego ramienia przepychała się wraz
ze mną poprzez tłum; przystawała przy oknach wystawowych i czytała
jadłospisy wywieszone przed restauracjami, tak żeby wszyscy widzieli, że
i ona ma swojego i że pogarda świata jest czymś, z czego można się
śmiać, jeśli się ma swojego Cyrenejczyka. A tym Cyrenejczykiem byłem ja.
Powtarzam: to twardy chleb; trzeba mieć dobre zęby i krew. Ja tam nigdy
nie mogłem się połapać, z iloma ona była w łóżku; z pięcioma,
dziesięcioma czy z dwudziestoma, a ona zawsze poznawała, kiedy skoczyłem
sobie w bok. Myślałem o tym wszystkim idąc ulicą Ben - Jehuda o godzinie
dwunastej w południe, przy czterdziestu stopniach upału; i cholera mną
trzęsła. Dopiero później, w hotelu, wrócił mi dobry humor. Lubiłem na
nią patrzeć, kiedy zrzuciła już z siebie te kolorowe szmaty i chodziła
po kamiennej posadzce paląc papierosy - jednego za drugim. Była zgrabna
jak kot i wiedziała o tym. Długie nogi, piersi jak u Murzynki i anielska
twarzyczka. Tylko oczy miała ponure, złe; tak jakby przeklęła wszystko i
wszystkich. Dobrze się przy tym nazywała: Ewa. Leżałem na czystym,
szeleszczącym prześcieradle i patrzyłem na nią; byłem już dobrze
zmęczony, a to dobrze świadczy na jej korzyść; niewiele kobiet potrafi
człowieka zmęczyć przy czterdziestu stopniach upału, a w dodatku
człowieka, który porządnie nie jadł od dwóch miesięcy.
- Chamsin idzie - powiedziała do mnie Ewa.
Wstałem; okręciłem się prześcieradłem i podszedłem do okna.
Rzeczywiście: morze ściemniało, a zakurzone drzewa na ulicy były
nieruchome, jak z gipsu, drzewa i ich cienie; wszystko zamierało. Ludzie
przemykali pospiesznie starając się przechodzić pod niskimi markizami
sklepów.
- To może potrwać i pięć dni - powiedziałem. Patrząc przed siebie, w
ulicę, Ewa powiedziała:
- Jedź ze mną do Jerozolimy.
- Nie.
- Zdechniesz tutaj.
- Nie. Nie zdechnę.
Wróciła na łóżko. Położyła się i założyła ręce pod głową. Zamknąłem
okno; podobno tak lepiej, kiedy chamsin nadciąga. Lepiej, ale też można
zwariować. Raz jeszcze spojrzałem na ulicę; stąd, z czwartego piętra,
czułem ciepło asfaltu.
- Nigdy jeszcze nie byliśmy w tym pokoju - powiedziałem. - Dlaczego nie
powiedziałaś portierowi, żeby nam dał nasz zwykły pokój na pierwszym
piętrze?
- Ach - powiedziała. - Tam naprzeciwko mieszka taka stara panna. Wiesz,
nieśmiała entuzjastka życia płciowego. Ja tam nie lubię nikomu sprawiać
radości za darmo.
- Tu jest ładniej - powiedziałem. - Widać połowę miasta. I morze. I
Jaffę.
- W Jerozolimie jest jeszcze ładniej - powiedziała Ewa. - A o dwunastej
w południe słychać, jak z meczetu zwołują wiernych na modlitwę. - Nagle
zmieniła ton. - Ale ty nie chcesz jechać, co? Nie ma o czym mówić?
- Nie - powiedziałem.
- Boisz się żyć z kurwą - powiedziała - bo ci się zdaje, że możesz
kiedyś mieć coś lepszego. Ale to nieprawda. Nie będziesz miał innej.
Wszystkie są kurwami i wy wszyscy jesteście klientami. To jest miłość.
Ale ty nie będziesz klientem. Będziesz alfonsem. A zresztą co ci za
różnica.
One wszystkie czują się w obowiązku wypowiadania swoich myśli w sposób
najbardziej ponury, nie rozumiejąc, że nikogo to nie interesuje. Mózgi
ich pozostają dziewicze; to tak, jakby los chciał im zrekompensować coś
niecoś. Zauważyłem także, że lubią strasznie mówić o śmierci i
pogrzebach; i są przekorne jak dzieci w tym myśleniu o śmierci, o swoim
ciele spoczywającym wśród kwiatów, i o łzach koleżanek.
- Potrzeba mi trzystu funtów, Ewa - powiedziałem. - Pożycz mi, albo daj.
Grisza ma dziecko i żonę. Chodzi o dziecko.
- Ładna jest żona Griszy? - zapytała mnie Ewa.
- Bo ja wiem? Chyba ładna.
- No to przyprowadź ją jutro razem z Griszą - powiedziała. - I niech się
trochę lepiej ubierze. A wieczorem będziecie mieli trzysta funtów. Ja
jej pomogę. Mnie też pierwszy raz pomogła taka jedna jak ja.
- Jeśli mnie kochasz - zacząłem.
- Dam ci w Jerozolimie - powiedziała. - Nie trzysta. Trzy tysiące. Może
nawet więcej. Będziesz sobie w dzień chodził pływać, a wieczorem
pójdziemy się bawić we dwójkę. Ale w Jerozolimie.
- Grisza by ją zabił - powiedziałem.
- Ale na mnie to się Grisza zgodzi, co? On jest twoim dobrym
przyjacielem, on się nawet nie zapyta, skąd masz, żeby cię nie urazić.
On kocha swoją żonę, ty kochasz mnie - cóż to dla ciebie za różnica.
- Bierzesz mnie na dietę, Ewa, co? - powiedziałem.
- Kocham cię - powiedziała. - Kurwy też kochają. Zapytaj się żony
Griszy, jak nie wierzysz.
No i już, takie one są. Jeśli się przy czymś uprą, to nie ma na to
ratunku. Dla nich życie to prawdziwy dramat, one się nie nudzą.
- To już nie mówmy o tym - powiedziałem. Leżałem koło niej; znów
ogarniało mnie gorąco i z całej siły starałem się zapomnieć o tym
tłustym, spoconym i cierpliwym człowieku, który na nią czekał. - Jestem
twoim pierwszym - powiedziałem cicho. A ponieważ nie odpowiedziała,
krzyknąłem prawie: - Pierwszym. Pierwszym, jakiego miałaś. Pierwszym w
twoim życiu.
Milczała; z całej siły uderzyłem ją w twarz raz i drugi, a wtedy
powiedziała:
- Tak.
Potem Ewa odeszła, a ja zdrzemnąłem się trochę. Obudził mnie głos zza
ściany; to jakiś pobożny człowiek modlił się głośno. Leżałem w milczeniu
i starałem się zrozumieć jego słowa. Musiał być to stary człowiek;
słyszałem, że modlitwa go męczy, często brakowało mu słów. Było w tym
coś strasznego i coś naprawdę wzniosłego, i leżąc bez ruchu wiedziałem
już, że nie zapomnę tego dnia i tej modlitwy zza ściany, głosu starego
człowieka, którego nigdy nie widziałem i nie zobaczę. Na dworze musiało
być okropnie: czułem teraz chamsin i tutaj, w pokoju; brakło mi tchu, a
moje serce waliło ciężko. Niebo ściemniało, a morze było nieruchome jak
stal. Wszyscy byli zmęczeni i pełni rozpaczy; wszyscy, którzy
przyjechali tutaj, i ci, którzy się tutaj urodzili. Nie było dla nikogo
wyjątku: ciemność i gorąc położyły się nad tym krajem; nad jego morzem i
pustynią. Zdarzało się, że umierały zwierzęta i ptaki; ludzie umierali
prawie zawsze.
Zasypiając znowu, pomyślałem sobie, iż właśnie w taki dzień umierał
Jezus. Nawet tego nie oszczędziło mu niebo; więc może On jeden, jeden
jedyny przeszedł swoją drogę naprawdę aż do końca. Nie miałem już nic,
ani niczego, ani nikogo; ale mogłem przynajmniej o tym myśleć leżąc
tutaj, na tym łóżku, w tym dusznym pokoju, do którego dobijał się już
parę razy portier, ponieważ potrzebował go dla innych mężczyzn i innych
kobiet; i byłem szczęśliwy, że mogłem o Nim myśleć w dzień śmierci Jego.
Nikt mi nie mógł tego zabronić. Nikt.
Ani mnie, ani nikomu innemu; gdziekolwiek bym poszedł i czymkolwiek bym
został. I dlatego wszystko przeminie prócz oblicza Jego.
I znów następnego dnia rano Grisza uparł się, żeby iść do autobusu aż do
Haifskiej szosy.
- Ale ten pies, Grisza - powiedziałem. - Przecież ty wiesz, jak to ze
mną jest. Rzuci się na człowieka takie bydlę i koniec. Ty będziesz się
śmiał, ale ja mam dosyć curesów.
- Ej tam, pies - powiedział. - Po pierwsze, nic ci nie zrobił. Wstyd w
ogóle mówić takie głupstwa. Ja tam lubię przejść się rano.
Pomyślałem sobie, że może rzeczywiście go nie będzie, a wczoraj to tylko
przypadkiem się tam napatoczył. Ale był: stał na środku drogi dokładnie
o tej samej godzinie co wczoraj, zupełnie jakbyśmy się przedtem umówili
telefonicznie. Chciałem skręcić w bok, ale zobaczył mnie. Przybiegł w
podskokach; stanął na tylnych łapach i położył mi swoje ciężkie pazury
na ramionach. Sam już nie wiedziałem, co robić; zdobyłem się na odwagę i
poczochrałem go po brzuchu. To mu się spodobało; zawarczał radośnie;
polizał mnie tym swoim ognistym jęzorem; a potem poszedł za nami do
autobusu.
- Wiesz co, Grisza - powiedziałem. - Zdaje się, że ten pies mnie lubi.
On jeden wśród miliarda psów. To dobry znak dla nas.
- Nie taki dobry, jak ci się zdaje - powiedział.
- Dlaczego?
- Swołocz pies - powiedział leniwie Grisza. Uśmiechnął się krzywo. -
Najwięcej to mi żal szakali - powiedział.
- Czemu?
- Bo one nigdy się stąd nie wydostaną - rzekł. Pogroził psu pięścią.
- A on stąd wyjedzie - powiedział. - I zawsze będzie mu dobrze.
- Dlaczego ten pies ma stąd wyjechać? - zapytałem; tego dnia po raz
pierwszy pomyślałem sobie, że Grisza zwariował. - Dlaczego ten pies ma
stąd wyjechać i skąd ty wiesz takie rzeczy?
- Wiem - powiedział Grisza.
W urzędzie pośrednictwa pracy powiedzieli Griszy, że jeszcze nic dla
niego nie mają, ale żeby się nie niepokoił. Potem znów poszliśmy w
kierunku morza i umówiliśmy się na autobus o szóstej. Wziąłem od Griszy
parę papierosów i poszedłem szukać Ewy. Nie było jej w kawiarni; ten mój
kelner przyniósł mi butelkę piwa i odszedł. Nie upłynęło nawet pięć
minut, jak podszedł do mnie jakiś.
- Chciałem z tobą porozmawiać, kolego - powiedział.
Usiadł; wiedziałem od razu, z kim będę mówił. Musiał mieć swoje
dziewczyny; i musiał się już tym trudnić od wielu lat. Nauczyłem się już
ich poznawać i nigdy nie dam się oszukać, nawet gdyby któryś z nich
podszedł do mnie w szatach kardynała. Oni mówią tonem jakiejś zawodowej
dyskrecji; przy tym przylepiają się człowiekowi do twarzy.
- Ewa to twoja pani - powiedział. - Prawda? Chodzi dla ciebie?
- Może i tak - powiedziałem. - Ale o co chodzi?
- Jest interes - powiedział. - Można zarobić ładne parę groszy. A ty
przecież potrzebujesz pieniędzy, kochanie.
Już wiedziałem, o co chodzi; roześmiałem się.
- Chcesz, żebym wpakował Ewę na trochę - powiedziałem. - Tak?
- Właśnie - powiedział. - Ewa mieszka w Jerozolimie. Niech ona chodzi w
miasto tam, gdzie mieszka. To nie sztuka pojechać autobusem do Tel -
Avivu i tam łapać gości, bo każdemu wolno się zakochać i pójść do hotelu
z dziewczyną. Nie?
- Tak - powiedziałem. - Ale ja już jestem w tym wieku, że dla mnie
najprzyjemniejsza część gry miłosnej to żarcie. Możesz ze mną nie mówić
na ten temat.
- Właśnie - powiedział, jakby nie słysząc zupełnie tego, co mówię. - I
do takiej dziewczyny trudno się przyczepić. A potem ona wraca sobie
spokojnie do Jerozolimy, tam gdzie nikt nie wie albo mało kto, i udaje
porządną. Ale co mają robić nasze dziewczyny? Te, co chodzą tutaj?
- Cholera mi do waszych dziewczyn - powiedziałem. - Na tym świecie
wszyscy chcą się rżnąć. Starczy i dla waszych.
- To nie tak - powiedział. - To nieładnie, że tak myślisz, kochanie. Ty
na przykład w zeszłym roku pracowałeś przez pięć miesięcy na budowie bez
pozwolenia na pracę i nikt cię nie ruszył, chociaż wszyscy wiedzieli.
Dlaczego przestałeś tam pracować?
Wyciągnąłem do niego swoją prawą dłoń; w tysiąc dziewięćset
czterdziestym czwartym roku trafiła mnie kula zabierając kawałek kości,
a potem w tym samym miejscu złamałem ją. Nie mogłem zacisnąć pięści; nie
mogłem dźwigać niczego ciężkiego; a teraz on trzymał moją dłoń w swojej
mocnej, gorącej ręce i oglądał ją uważnie.
- Musisz postarać się o lekką pracę - powiedział.
- Dziękuję ci, że to mówisz - rzekłem.
- Pomogę ci - powiedział.
- Ewa mi pomoże - rzekłem. - A te wasze będą miały przez ten czas
okazję, żeby zeskrobać sobie odciski z tyłków.
Położył mi rękę na ramieniu.
- Ewa jest jak każda z nich - powiedział. - Jak one wszystkie, kiedy
zaczynają. Jej się zdaje, że pewnego dnia znajdzie frajera, który się z
nią ożeni; wezmą tę forsę, którą ona wytyłkowała, i zapomną.
Ale przecież ty nie jesteś tym frajerem, nie? Ty się z nią nie ożenisz,
nie będziesz z nią razem żył, a jeśli nie, to grosza od niej nie
zobaczysz. To nie jest interes dla ciebie. Zostaw to. - Znów położył mi
rękę na ramieniu. - Nikt nie jest alfonsem dla przyjemności -
powiedział. - Ale jak się raz człowiekowi noga powinie, to już będzie
jechał na tyłku przez całe życie. Zostaw to. Ty mi załatwisz z Ewą, a ja
ci dam parę funtów, to będziesz miał z czego żyć przez parę miesięcy. I
zaczepisz się pomału przy jakiejś pracy. Zostaw to, proszę cię. -
Patrzył na mnie ciężkimi, podpuchniętymi oczyma i uśmiechał się. - Ja ci
daję tylko szansę - powiedział. - Bo jak nie ty, to kto inny. Każdy to
dla mnie zrobi.
Ale ja widzę, że tobie więcej potrzeba. Możesz się jeszcze przy czym
innym zaczepić i będziesz jadł swój chleb. A Ewa tak czy tak tutaj
chodzić nie będzie.
- Co jej zrobicie? - zapytałem.
- No cóż - powiedział. - Zrobimy jej. To co trzeba. Ale ty już z tego
nic nie będziesz miał.
Dźwignął się ciężko; w ogóle był ciężki, opasły, ale wyglądał na
porządnego chłopa. Na pewno miał żonę i dziecko; i na pewno ktoś go
kiedyś kopnął i już się nie pozbierał.
- Przyjdź kiedyś wieczorem - powiedział. - Napijemy się, pobawimy się.
Jak chcesz, pójdziemy do kina. - I wyznał nagle bezradnie: - Bo ja lubię
kino. Za kino wszystko oddam. No to przyjdź, jak się namyślisz -
powiedział. - Ja siedzę zawsze w tej kawiarni przy morzu - pokazał mi
ręką. - Zapytaj o Ben - Ami, a jakby mnie nie było, to poczekaj trochę.
- I nie żal ci Ewy? - powiedziałem, żeby go trochę podrażnić. - Taka
młoda, ładna dziewczyna, a ty ją chcesz wpakować do pudła. Nie żal ci
jej?
Pochylił się ku mnie; poczułem jego oddech mocny od piwa i papierosów.
Ale był to oddech zdrowego człowieka.
- Żal - powiedział. - Żal. Więcej niż tobie. Ty przecież nie jesteś
alfonsem. Dla ciebie to na raz. A dla mnie na zawsze.
Odszedł. Czekałem jeszcze godzinę albo trochę więcej, ale Ewa nie
zjawiła się tego dnia. Powiedziałem kelnerowi wskazując na pustą butelkę
po piwie, że żona zapłaci, i kelner wykonał uspokajający ruch ręką;
znaczyło to, że wszystko w lokalu jest do mojej dyspozycji. Lubiłem ten
lokal; tu poznałem Ewę przed ośmioma miesiącami. Pamiętam jak dziś:
siedziała przy stoliku obok grającego pudła, a ja tutaj, na tarasie.
Wiedziałem, że to prostytutka, ale strasznie mi się podobała. Nie miałem
w kieszeni więcej jak dwa funty, ale postanowiłem spróbować. Podszedłem
do niej.
- Chodź ze mną - powiedziałem.
- Dokąd chcesz iść?
- Nie wiem. Chyba do hotelu.
- Zapłacisz za hotel?
- Nie - powiedziałem. - Na pewno nie.
- Dlaczego? - powiedziała Ewa. - Tu już tak jest, że mężczyzna płaci za
hotel. Nie wiesz o tym?
- Wiem - powiedziałem. - Pewnie, że wiem. Ale ja w ogóle nie mam
pieniędzy. Ja wcale nie chcę iść z tobą za pieniądze. Przecież chyba
tego nie powiedziałem.
Popatrzyła na mnie i wtedy po raz pierwszy dobrze zobaczyłem jej oczy;
ponure jak u nocnego ptaka. Wiedziałem już przedtem, że to histeryczka;
myślałem że rąbnie mnie w głowę butelką albo coś w tym stylu. Ale nic
takiego się nie stało. Ona po prostu patrzyła na mnie, a ja stałem i
uśmiechałem się.
- A więc - powiedziała. - Na miłość?
- Tak - rzekłem. - Dokładnie tak.
- I ty mówisz to poważnie?
- Jak najbardziej - rzekłem.
Coś jakby zapaliło się w jej oczach. Wtedy myślałem, że mi się tylko tak
zdaje, a dziś wiem to na pewno.
- Ty wiesz, co ja robię?
- Wiem.
- I nie przeszkadza ci to?
- Pewnie, że mi przeszkadza - powiedziałem. - Ale wolno mi się w kimś
kochać, nawet jak coś przeszkadza. Zawsze zresztą coś przeszkadza.
- Dobrze - powiedziała.
No i poszliśmy. Poszliśmy najpierw na spacer, tą drogą, która prowadzi
do Jaffy - spokojną ulicą, gdzie zawsze młodzi żołnierze uczą się
prowadzić samochód; zjedliśmy obiad w Jaffie w takim jednym barze, w
którym dają dopiero co złowione ryby, a potem wróciliśmy do Tel - Avivu
i Ewa zaprowadziła mnie do jednej starej wiedźmy, u której wynajmowała
na dzień pokój; tam właśnie przychodzili jej klienci. Ewa poszła do
pokoju, a ja z wiedźmą siedziałem w kuchni i słyszeliśmy wszystko, co
się dzieje za ścianą. Tak mnie urządziła; myślała widocznie, że
zażartowałem sobie z niej i chciała mi dać szkołę. Niewiele się tam za
tą ścianą działo, ale przyjemne to nie było. Nie.
- Co pan taki chudy? - powiedziała do mnie ta wiedźma. - Co, pan ma może
suchoty?
- Nie - powiedziałem.
- Pan tak wygląda. Mój brat tak wyglądał. Miał osiemnaście lat i już
umarł.
- Jaka szkoda - rzekłem. - Ale pani się trzyma dobrze.
- Dobrze - zawarczała. - Mam obustronną przepuklinę. Oni mnie chcą
operować, ale ja się nie daję.
- Niech się pani nie daje - powiedziałem stanowczo. Spojrzała na mnie
podejrzliwie.
- A dlaczego nie?
Wtedy wyszła Ewa; ten gość mył się w toalecie i parskał jak koń.
Pomyślałem sobie, że jak będzie jeszcze gwizdał arię torreadora, to
chyba nie wytrzymam i dam mu w zęby. Ewa miała na sobie nie zapięty
szlafrok i wtedy po raz pierwszy ujrzałem jej nogi. Usiadła mi na
kolanach.
- No i co? - powiedziała.
- Ano nic - rzekłem. - Tak sobie gawędzimy z tą panią.
- Pocałuj mnie - powiedziała cicho; a ten gość wciąż jeszcze parskał w
toalecie. Pocałowałem ją; lecz oczy jej były otwarte, cały czas otwarte,
i miałem takie wrażenie, jakby ktoś oglądał twarz moją przez mikroskop.
Potem przyszedł następny; znowu targowali się za ścianą; i słyszałem,
jak Ewa mówiła specjalnie głośno, abym i ja mógł to słyszeć. Ona
proponowała mu, żeby poszedł do własnej matki, a on płaczliwym głosem
upierał się przy dwudziestu pięciu funtach. Wreszcie się zgodzili.
- Pan to chyba nie silny - powiedziała starucha mierząc mnie pogardliwym
spojrzeniem. - Chory pan chyba też, tylko pan nie chce powiedzieć. Już
ja to widzę.
- Gdzie pani to widzi?
- Ano tak - powiedziała. - Po wszystkim. Z moim bratem też tak było.
Nawet pan podobny.
- Ach, mój Boże - powiedziałem. - To straszne. Ale wtedy nie było
lekarstw.
- Co tam lekarstwa - powiedziała. - Ja mam przepuklinę, to i lekarstwa
nie pomagają.
- Niech pani się zoperuje.
- Co tam operacja - zawarczała znowu. - Mam siedemdziesiąt lat. Niedługo
umrę.
- Ach, Boże - przeraziłem się. - Niechże pani nie mówi takich rzeczy. To
straszne.
Tamci za ścianą skończyli i Ewa znów wyszła do mnie. Tym razem
pocałowałem ją sam; i tym razem zamknęła już oczy. Ta starucha poszła
zmienić prześcieradło i słyszałem, jak wymyśla temu nieznajomemu
mężczyźnie, a on tymczasem łaził na rękach po pokoju szukając czegoś, co
mu wypadło.
- No - powiedziała Ewa. - Kochasz mnie?
- Pewnie - powiedziałem. - Jak będziesz chciała, to z tym skończysz.
- I ty możesz to wytrzymać?
- Nawet nie wiesz, ile można wytrzymać - powiedziałem. Słyszałem coś
takiego poprzedniego dnia na kowbojskim filmie z Allanem Laddem. Ponuro
wbiłem wzrok w maselniczkę stojącą na stole i jeszcze raz powtórzyłem: -
Nikt nie wie, ile można wytrzymać.
Potem znów siedziałem z tą wiedźmą, a ona opowiadała mi o tym, że już
przed pięcioma laty wycięli jej pół żołądka, czy nawet trzy ćwierci, i
że ona musi często chodzić do toalety, a goście Ewy przeszkadzają jej w
tym, i że „co oni tam robią”. Mógłbym jej łatwo na to odpowiedzieć; i
właściwie do dzisiaj nie wiem, dlaczego jej tego nie wytłumaczyłem. A
potem ten trzeci poszedł i Ewa znów wyszła. Tym razem nie chciała, abym
ją całował. Zaczęła płakać; zsunęła się z moich kolan i płakała leżąc na
podłodze; i nigdy przedtem ani potem nie słyszałem już takiego płaczu.
Tak płakaliby chyba tylko umarli, którym przyszłoby zmartwychwstać i żyć
po raz drugi. Ta stara znów zmieniała prześcieradła, a Ewa wciąż jeszcze
płakała leżąc nago na kamiennej posadzce. Patrzyłem na zegar; minęła
godzina, potem druga. Wreszcie Ewa powiedziała do mnie:
- Nigdy nie myślałam, że będziesz mógł to wytrzymać. Nigdy. Podniosłem
ją i jakoś tam otarłem jej twarz. Ja też przedtem nigdy nie myślałem, że
tyle można wytrzymać; Chryste Panie, nigdy nie myślałem, że jestem taki
dzielny i że tak wiele cudzego nieszczęścia potrafię znieść.
Popatrzyłem na pustą butelkę po piwie, machnąłem kelnerowi ręką i
poszedłem nad morze. Nie znalazłem tam Griszy; stary Rosjanin, który
miał tam kiosk, powiedział mi, że Grisza poszedł już, ale jeszcze wróci.
Rozebrałem się i położyłem na piasku; było gorąco, chamsin trwał już
drugi dzień, fale nie podpływały pod betonowe nadbrzeże - tak jak działo
się to zazwyczaj o tej porze roku. Ludzie pochowali się do domów; nikt
się prawie nie kąpał - tylko ja i jeszcze paru turystów, którzy nie
dawali za wygraną i leżeli bezwładnie w piekielnym słońcu przykrywszy
głowy płachtami „New York Herald Tribune” i „Jewish Chronicle”. Nie
lubiłem ich; byli wrzaskliwi i natarczywi; wyglądali śmiesznie w swoich
ubraniach z tropiku przy ludziach urodzonych tutaj: pięknych kobietach i
mężczyznach o atletycznej budowie, poważnych i skromnych, którzy
pracowali ciężko, potrafili się bawić jak dzieci i umierali w milczeniu
na wszystkich granicach Izraela. Patrząc na tych i tamtych, trudno było
uwierzyć, że należeli do jednego narodu. Przypuszczam, że ci, urodzeni
tutaj, także nie bardzo w to wierzyli i nie dziwię im się. Codziennie
ginęli na granicy młodzi żołnierze; ciągle o tym czytałem i słyszałem.
Wierzę w to, że jeśliby kiedyś ten naród spotkało nieszczęście, to
wrogowie ich weszliby do pustego kraju: bez mężczyzn, bez kobiet i bez
dzieci. Ci, urodzeni tutaj, mieli poczucie tragizmu swego losu, ale
nigdy o tym od nich samych nie słyszałem; i dlatego tym ciężej było
mnie, obcemu, pętać się po tym kraju bez pracy i ze świadomością tego,
że nie jestem tu potrzebny w żadnej sytuacji i okolicznościach; i że
nikt tu na mnie nie liczy. Gdzie indziej nie myślałbym wcale o tym.
Grisza przyszedł około trzeciej; rozebrał się i skoczył do wody - jemu
jednemu chciało się pływać w taki dzień, kiedy człowiek godzinę myślał
nad tym, czy warto się przewrócić z jednego boku na drugi. Nie widziałem
nigdy silniejszego chłopa od Griszy: był szczupły, prawie chudy, ale jak
z żelaza. Ciężko byłoby go dobić; chyba tak jak z kotem; a przecież
wczoraj, pomyślałem sobie, tamten sponiewierał nas, jak chciał. Grisza
wyszedł z morza błyszczący od wody, z dymiącą głową, i położył się obok
mnie.
- Napiłbyś się? - zapytał.
- Pewno, żebym się napił - powiedziałem. - Ale zjadłbym coś przedtem.
- To nie wchodzi niestety w rachubę - powiedział Grisza. - Mogę
wykombinować od tego starego z kiosku butelkę koniaku. Ale do jedzenia
tam nic nie ma. Zresztą po co ci jeść? Będziesz szybciej pijany, kiedy
rąbniesz sobie na czczo. U nas, w Odessie, chłopcy pili czasami wódkę z
gorącą zupą, żeby się szybciej zaprawić.
- U was w Odessie - powiedziałem. - Spróbuj.
Podniósł się; ja dalej leżałem w ciepłym piasku, nawet nie spojrzałem za
nim. Słyszałem tylko ich głosy. Grisza zaczynał z bardzo daleka, jak
człowiek wyspecjalizowany w pożyczkach; jak wybitny artysta, który
wierzy sobie i temu, że w swoim dziele będzie miał wiele do powiedzenia
- eksponował temat, powoli i wytwornie.
- Gorąco dzisiaj - mówił Grisza.
- Ano, gorąco - potwierdził stary.
- Ale u nas w Odessie - mamie też i tak bywało - mówił Grisza. Bo ten
stary też był z Odessy.
- Czto - że ty - oburzył się stary. - Gdzieś ty widział coś takiego?
Oddechu złapać nie można.
- Pić się chce - delikatnie poddał Grisza.
- A tam, pić - powiedział stary. - Lepiej nie pić w chamsin. Wypijesz
szklankę, dwie, zaczniesz - a potem skończyć nie można. Zdrowia szkoda,
mówię ci.
- Dajcie butelkę, zapłacę wam w tygodniu.
- O, nie - powiedział stary. - Ty wiesz, Grisza, jak to u mnie
powiedziane: sierioznyj szczot - haroszaja drużba. U mnie na kredyt nic
nie ma.
- Zmienili was tutaj, wuju - mówił z goryczą Grisza. - Was by już ludzie
nie poznali w Odessie.
Zamknąłem oczy, przestałem słuchać; znałem zresztą ich teksty. Zawsze
kończyło się na jednym: stary wybuchał straszliwymi przekleństwami i
dawał Griszy na kredyt. Kląć to oni potrafili obydwaj i wypowiadali
swoje teksty z namaszczeniem, z powagą, nie przerywając jeden drugiemu,
niby dwaj wytrawni aktorzy w teatrze. Rosjanie mają poczucie własnej
malowniczości i to jest w nich piękne.
Potem Grisza położył się koło mnie i nalał w szklanki. Stary krzyczał
jeszcze z kiosku, że to grzech oszukiwać swojego ziomka, a potem
zamilkł. Koniak przeszedł przez moje gardło jak ogień; wzdrygnąłem się,
ale następna szklanka poszła już lepiej. Teraz nie chodziło już o nic;
spokój był we mnie i spokój był wokół mnie; nieruchome morze,
przydymione słońce i nieruchomy cień palm z nadbrzeża; nie istniało nic
poza bezwładem i udręką tej ziemi palonej słońcem i nie chronionej ani
odrobiną wiatru.
- Ten chamsin może potrwać i pięć dni - powiedziałem do Griszy. - Tak mi
to jakoś wygląda.
- Kiedyś było już osiem.
- No i co?
- Nic - powiedział. - Przetrzymało się. Zresztą nad morzem nie jest
jeszcze tak strasznie.
- Nie - powiedziałem. - Są ludzie, którzy go podobno nie czują.
- Nie bój się, poczują - powiedział Grisza. - Pobędą tu przez parę lat,
to poczują. Ja też z początku nie czułem. Z każdym tak. Do tego się
człowiek nigdy nie przyzwyczaja.
- On umarł właśnie w taki dzień - rzekłem patrząc na słońce skryte poza
mgłą.
- Kto?
- On.
Wypiliśmy znowu; ci poprzykrywani płachtami „New York Herald Tribune” i
„Jewish Chronicle” patrzyli na nas ze zgorszeniem: nie pasowało im to do
obrazu, który przywieźli tutaj w swoich sercach. Grisza zauważył to:
wyszczerzywszy zęby machał do nich ręką zapraszając do butelki, ale oni
udawali, iż go nie dostrzegają: leżeli na swoich leżakach biali i
drętwi, niby ryby wyrzucone przypływem, i cierpieli w słońcu.
- Pamiętasz Małpiego Kapitana? - zapytał mnie nagle Grisza.
- Pewnie, że pamiętam - powiedziałem. - Poznaliśmy go przecież w
Ejlacie.
- A jego statek pamiętasz?
- Pamiętam. To była taka spacerowa trumna, na której pojechał po małpy
do Abisynii, czy gdzie tam. No więc? Co z nim?
- Nic - powiedział Grisza. - Pytałem się dzisiaj o niego. Przepadł razem
ze swoim statkiem.
- A małpy? - zapytałem leniwie. - Małpy też przepadły? Wiedziałem, że
miał przywieźć te małpy, ale nie mogłem sobie przypomnieć po co. Zdaje
się, że dla jakichś doświadczeń czy coś w tym rodzaju. W każdym razie
było to malownicze.
- Nie wiadomo w ogóle, czy dojechał - powiedział Grisza.
- Na pewno dojechał - rzekłem.
- Skąd wiesz?
- Wiem - powiedziałem. - I zabrał te małpy. Dopiero w powrotnej drodze
rozpieprzył się razem ze swoim statkiem. A teraz wiosłuje sam z
powrotem. Ale nie tak bardzo sam. Uratował bowiem ładunek. I teraz
płynie sam z małpami, bo miał za to obiecaną forsę, a małpy robią mu
tysiące psikusów. Ale on nie daje za wygraną. Jest z nimi sam na sam
wobec wieczności. I płynie. Tylko mu się klepki poprzesuwały w móżdżku i
od czasu do czasu czuje, jak mu ogon rośnie. Ale nie daje się losowi.
Takim powinien być człowiek.
- Słuchaj - powiedział nagle Grisza. - Ty nie sprzedałeś spluwy?
- Nie.
O szóstej wracaliśmy do domu przez nasze pole; i naturalnie ten
staruszek dreptał koło nas - ten, który miał siostrzeńca Billy'ego w
Stanach. Opowiadał nam, jak Billy zaczynał: od biedy, z niczego, nie
mając na kawałek chleba, a dzisiaj jest kimś, z którym każdy musi się
liczyć. Billy przysłał mu swoje najnowsze zdjęcie i stary pokazał je
mnie i Griszy: Billy siedział upozowany jak „Myśliciel” Rodina i tłusty
podbródek przepływał mu fałdą między palcami. Na dworze było
czterdzieści pięć stopni i pomyślałem sobie, że dużo bym dał za to, żeby
w taki dzień spotkać Billy'ego i strzelić go w pysk bez żadnych
wyjaśnień. Wtedy właśnie to wielkie auto przejechało tuż obok pokrywając
nas rdzawym kurzem.
- To on - powiedział Grisza.
- Jesteś pewien? - zapytałem głupawo.
Nie odpowiedział mi; miał prawo mi nie odpowiadać - w piekle poznałbym
ten samochód - wielki, amerykański White o dziesięciu kołach - i jego
kierowcę, który zawsze w czasie jazdy wysuwał nonszalancko nogę w
sandale. Oczy Griszy zwęziły się jeszcze bardziej, twarz mu skrzepła;
milczeliśmy, nawet ten stary się przymknął; tylko psy szły półkolem za
mną jak zwykle - najeżone, warczące cicho i nieprzerwanie, pełne sobie
tylko wiadomej nienawiści.
Weszliśmy do baraku; Lena stała przy kuchni, a mała Lena siedziała na
łóżku trzymając w jednej ręce bułkę z kiełbasą, a w drugiej tabliczkę
czekolady. Grisza nic jeszcze nie powiedział; spojrzał tylko na Lenę i
ona od razu zrozumiała.
- Przyniósł dziecku czekoladę - powiedziała. - I coś do zjedzenia.
Miałam może nie wziąć?
Grisza podszedł do małej; delikatnie wziął z jej rąk czekoladę i bułkę.
Mała Lena rozbeczała się od razu.
- Idź, przejdź się z dzieckiem - powiedział do mnie.
Stałem niezdecydowany. Widziałem twarz Leny i jej błagalne spojrzenie;
myślała, że wszystko zależy ode mnie.
- Idź, przejdź się z dzieckiem - powtórzył cicho Grisza. Podszedł do
mnie i uderzył mnie lekko w pierś. - Przecież powinieneś wiedzieć, że
nie samym chlebem człowiek żyje - powiedział. - Ty, katolik.
Popatrzyłem na niego, ale on mnie nie dostrzegał. Wziąłem małą na ręce i
wyszedłem. Zeszliśmy nad morze, ale i tu także było pusto. Ta mała Lena
ważyła już coś niecoś i było mi trochę ciężko i niewygodnie; postawiłem
ją ostrożnie na piasku.
- No, Lena - powiedziałem. - Zrób sobie jakiś zamek z piasku. Albo dom.
- Nie chcę - powiedziała płaczliwie. - Chcę do domu.
- Ej, tam, do domu - powiedziałem. - Taka duża panna. Przejdziemy się
trochę.
- Do domu - powtórzyła uparcie.
Nie miałem jej czym zabawić; gdybym miał forsę, to mógłbym jej
przynajmniej kupić lody albo coś w tym rodzaju. Rozglądałem się
bezradnie, a nagle pewna myśl wpadła mi do głowy.
- Chodź, Lena - powiedziałem. - Pokażę ci psa.
- Nie chcę psa.
- Ale on jest wielki jak niedźwiedź - powiedziałem. - Jak Michajło
Michajłowicz. Bo on jest naprawdę niedźwiedziem. Tylko wygląda tak
trochę jak pies. Chcesz?
- Niedźwiedzia chcę - powiedziała mała Lena.
- No to chodź.
Wziąłem jej małą łapkę i poszliśmy brzegiem morza. Piasek chrzęścił pod
naszymi stopami; przeszliśmy obok łodzi rybackich, niedbale
zabezpieczonych, i sieci porzuconych przez nich - im także było dość
chamsinu. Spojrzałem na niebo; nic nie wskazywało na to, że chamsin
przejdzie do jutra, złamie się - jak mówili tutejsi. Niebo było jak
przydymione, ciemne i morze leżało martwe, bezszelestne, niby na zawsze
pokonane. Przypomniałem sobie nagle, że kiedyś pewna kobieta powiedziała
do mnie: „chciałabym być jak morze, żyć wiecznie”. Ona mogła tak myśleć;
ona, której tu nigdy nie było.
- Daleko jeszcze? - zapytała mała Lena.
- Już blisko - powiedziałem. - Nie wstyd ci pytać? Twój tata jest
lotnikiem; pomyśl, ile on w życiu kilometrów przeleciał.
- Ale już nie lata - powiedziała chytrze.
- No to będzie latał.
- Kiedy? ścisnąłem jej rączkę.
- Sama go o to zapytaj - powiedziałem.
Znów szliśmy wśród szeregu domków, w których powinny mieszkać lalki.
Zobaczyłem go; zobaczyliśmy się nawzajem w jednej chwili. Podbiegł do
mnie, a właściwie skoczył potężnym susem, jakby go wystrzelono z
katapulty. Mało by brakowało, a przewróciłby mnie; ledwo się zdążyłem
zaprzeć nogami w ziemię.
- To właśnie on - powiedziałem. - Michajło Michajłowicz.
- Jaki wielki - powiedziała.
- No pewnie - rzekłem. - To niedźwiedź. - Wziąłem w ręce jego gorący łeb
i powiedziałem mu cicho: - Ty jesteś jedynym psem, który mnie lubi, co?
Ty, jeden jedyny. O, nie myśl, broń Boże, że jestem pijany. Wypiłem
trochę z Griszą, ale to nic nie znaczy. Jak będę miał kiedyś forsę, to
przyjdę tutaj i ukradnę cię. I zwiejemy stąd razem; i zostaniesz już na
zawsze ze mną.
- Co ty mu mówisz? - zapytała mała Lena.
- Tak sobie trochę gadamy - powiedziałem. Usiadłem pod płotem i
zapaliłem; jednego, potem drugiego. Patrzyłem, jak mała Lena bawi się z
Michajłem Michajłowiczem usiłując przewrócić go na ziemię, na co on się
łaskawie zgadzał, i przysięgłem sobie, że go kiedyś ukradnę. I będę go
taszczył ze sobą z jednego końca świata na drugi, choćbym sam nie miał
co żryć; to wielkie, kudłate i gorące cielsko, które okazało mi tyle
przychylności. A potem wróciliśmy do domu; Grisza siedział już pod
barakiem i palił.
- No i jak, Grisza - powiedziałem. - Pogodziliście się?
- Nie - powiedział.
- Noc was pogodzi.
- Może. Idź, zobacz, jak tam z nią.
Wszedłem do baraku; Lena leżała na łóżku. Nigdy się między nich nie
mieszałem, ale tym razem za bardzo ją skatował. Twarz jej była sina,
obrzmiała. On to umiał; owijał jej włosy dookoła swojej pięści, tak że
się ruszyć z bólu nie mogła, a drugą ręką walił ją nie odzywając się
przy tym ani słowem. Odwróciła się powoli ku mnie.
- I za co - powiedziała. - Za to, że wzięłam coś dla dziecka. Przecież
nie dla siebie.
Stałem w milczeniu i patrzyłem na nią; w kącie poniewierała się
rozdeptana tabliczka czekolady. Schyliłem się bezwiednie i podniosłem
ją. Potem znów popatrzyłem na jej zapłakaną, zbitą twarz.
- Wszystko będzie dobrze, Lena - powiedziałem.
- Zbyt długo to mówisz. Ty i Grisza.
- Będzie dobrze - powiedziałem patrząc na lepką masę trzymaną w ręce. Bo
już wiedziałem, że musi się tak stać. Podszedłem do niej i wyciągnąłem
rękę; chciałem ją pogłaskać, ale rzuciła się w kąt łóżka jak pies
uciekający przed kijem: bała się mnie. Więc wiedziałem już, że tak musi
być. Wyszedłem przed barak i usiadłem obok Griszy. Wciąż jeszcze
trzymałem tę przeklętą czekoladę w ręce i nie wiem dlaczego, głupio było
mi ją wyrzucić. Człowiek czasem bywa dziwny dla samego siebie i to jest
niedobrze.
- Mnie tam diabli to tego - powiedziałem. - Ale to za bardzo, Grisza.
Nie wzięła przecież dla siebie. Każda matka by wzięła. A że facet się do
niej przywala, to co innego. Porachujemy się jeszcze z nim. Lena to
ładna kobieta, Grisza. Mnie się też podoba.
Podniósł się nagle; stanął przede mną ciemny i wysoki; twarzy jego nie
widziałem w mroku.
- Słuchaj, serce - powiedział cicho. - Niech Lena sama je to, co dostaje
od tego faceta, który się do niej od dwóch miesięcy przywala. Niech je i
niech jej to pójdzie na zdrowie. Ale niech nie daje tego mojemu dziecku.
To ja już wolę, żeby moje dziecko głodowało. - Milczał chwilę, potem
powiedział: - Bo ja tego kraju nie opuszczę, nawet żebym miał tutaj
umrzeć bez pochowania. Nie wiem jak ty; tyś nie Żyd i możesz stąd
wyjechać. Ale ja jestem Żydem i tu zostanę. I codziennie będę próbował
od początku, dopóki czegoś nie znajdę i nie urządzę się. I to nie chodzi
o to, że jest mi ciężko, bo ciężko tu było każdemu, a jeśli nie każdemu,
to na pewno takim jak ja. Ale dla mnie nie ma stąd drogi, bo jeśli pójdę
stąd, to już nigdy nie odpocznę i nigdy nie będę mógł sobie powiedzieć,
że zrobię coś jutro. Bo to będzie już za dużo. Bo naprawdę, to jest
tylko tak jak w modlitwie. Wiesz?
- Wiem - powiedziałem. - Jeden jest Bóg i jedna ziemia. - Uczułem w
swojej ręce coś obrzydliwego i lepkiego. Była to czekolada; odrzuciłem
ją.
- I to już wszystko - powiedział Grisza.
- Tak - powiedziałem. - To już wszystko. Ale kobiety...
- Co kobiety - przerwał mi Grisza. - Może ona myślała wtedy, kiedy
wychodziła za mnie za mąż, że ja Żyd i potrafię robić interesy? Co mnie
to obchodzi? Ja stąd nie wyjadę.
- Nie - powiedziałem. - Nie wyjedziesz stąd, Grisza. I niedługo już coś
znajdziemy. Zobaczysz.
- Pewnie - powiedział. - Pójdziesz się wykąpać?
- Pójdę - rzekłem. - Co bym miał nie iść?
Rozebraliśmy się do naga i poszliśmy w morze. Nikt nas nie mógł
zobaczyć; ludzie spali już lub starali się usnąć, ciężko łapiąc
powietrze, którego nie było, którego brakowało; tak jakby Bóg raz
jeszcze chciał wypróbować swoją ziemię i ludzi tu żyjących. Czułem, jak
pot spływa po mnie, jak drażni moją skórę; i zdawało mi się, że czułem
go jeszcze w wodzie, kiedy płynąłem już obok Griszy; w ciemności i w
wodzie nie przynoszącej ukojenia. Kończył się drugi dzień chamsinu.
Zobaczyłem go od razu; siedział pijąc to samo piwo, które ja zawsze
zamawiałem u tego kelnera, który mnie tak wielbił bezinteresownie. Pił
je wygodnie rozparty, ubrany w czystą, białą koszulę, której rękawy ktoś
mu popodwijał, starannie i z dbałością. Usiadłem koło niego, a on pytał:
- Czego się napijesz?
- Piwa - powiedziałem. - To samo co ty.
- Dobrze - powiedział. I do kelnera: - Gold Star. Wtedy coś mi strzeliło
do głowy.
- Nie - powiedziałem. - Chcę sody. Sody z koniakiem.
Pozwolił mi wypić, czekał. Najgorsze to to, że go lubiłem. Nic na to nie
mogłem poradzić i czułem się wstrętnie. Znałem facetów, którzy
przyjaźnili się gorąco z kochankami własnych żon; teraz ich rozumiałem.
Tak samo i z tym; ja nawet myślę, że ze wszystkich Apostołów Judasz
najbardziej kochał Chrystusa, a że Go sprzedał, to już zupełnie inna
historia, ale wierzył w Niego najbardziej ze wszystkich. Najgorsze jest
chyba to, że z biegiem życia dochodzi się do zupełnej prostoty; tylko że
już nie bardzo jest wtedy po co żyć.
- No więc? - powiedział.
- Jak to załatwimy?
- A tak właśnie.
Wyciągnął z portfelu wąski, złoty zegarek z bransoletką. Położył go
przed sobą na stole.
- Pójdziesz z Ewą do hotelu - powiedział. - Jak już się rozbierzecie,
poślesz ją po szklankę wody. Albo poczekasz, jak ona pójdzie...
- Wiesz co - powiedziałem. - Do mnie kiedyś jedna właścicielka
pensjonatu w Berlinie powiedziała, że mężczyzna, który nie odlewa się do
umywalni, nic nie jest wart w jej oczach. Teraz widzę, że miała rację.
Ze mną by się ten żart nie udał. Ja zawsze uważam na takie rzeczy.
- Rób tak zawsze - powiedział. - No, dalej. To wam zajmie jakąś godzinę,
może półtorej. - Spojrzał na zegarek. - A do wpół do drugiej, do drugiej
będziesz miał policję.
- Policję? - zdumiałem się. Powiedziałem to takim tonem, jakbym nigdy
nie oczekiwał tego słowa. A zawsze wydawało mi się, że mimo wszystko
najciężej przychodzi w życiu udawanie idioty.
- Policję - powiedział. - Oni tam przyjdą na kontrolę, a chyba
policjantowi wolno wziąć do ręki torebkę prostytutki? Policjantowi,
który mniej więcej wie, co zostało skradzione na jego rewirze; on to ma
wszystko zapisane w swojej książeczce. Bo ten zegarek został trzy dni
temu skradziony takiemu jednemu, który się poszedł zabawić z
dziewczynką. No więc? Wszystko jest jasne?
- Tak - powiedziałem. Wziąłem zegarek ze stołu i chciałem go schować do
kieszeni. Wyjął mi go z ręki i wytarł starannie chusteczką, a potem
dopiero podał mi go. Chusteczkę wsunął mi do kieszeni. Potem do tej
samej kieszeni wsunął pieniądze; nie liczyłem ich, ale było na pewno
więcej jak trzysta.
- No, to tak, jakbyśmy załatwili - rzekł. - Chcesz się jeszcze czegoś
napić?
- Tak - powiedziałem. - Chętnie.
Chciałem zostać z nim jeszcze trochę. Miałem nadzieję, że rozmyślę się;
wstanę, oddam mu z powrotem pieniądze i zegarek. Piłem swój koniak
patrząc na wielkie skrzydło wentylatora kręcące się niepotrzebnie;
mogłeś podsunąć rękę i nie czułeś nic. To był już trzeci dzień chamsinu
i po raz pierwszy od czasu, jak przyjechałem tutaj, czułem go porządnie:
nie chciało mi się nic, ani jeść, ani spać, nie wiem nawet, po co piłem
ten koniak. Byłem zły na Ewę, że mam jeszcze tyle do zrobienia przed
wieczorem; wieczór mimo wszystko daje złudzenie odpoczynku. Byłem
wściekły na nią, że muszę podnieść się od stolika i przejść na drugą
ulicę: pięćset kroków w słońcu.
Dopiero później, w hotelu, leżąc obok Ewy poczułem się trochę lepiej.
Ten pobożny człowiek za ścianą, którego słyszałem przed dwoma dniami,
modlił się i dzisiaj. Ja nie mogłem mówić, Ewa także nie; oddychaliśmy
ciężko, niby poprzez maski, a on modlił się monotonnie i żarliwie, tak
jakby jemu tylko jednemu dana została siła na przetrwanie tych dni.
Wszystko ucichło; nie było słychać nawet głosu dzieci, które wrzeszczały
zazwyczaj od rana do wieczora; nic, tylko ten stary tam za ścianą i głos
modlitwy jego; nie błaganie, nie prośba; lecz tak, jakby surowo upominał
się o swoje prawa i wystawiał Bogu rachunek wszystkich krzywd jego i
tych, którzy przeszli już i przyjdą. Wiedziałem, że przyszedłem tu po
coś, ale po co - tego nie mogłem sobie przypomnieć; w dodatku ten stary
za ścianą mieszał mi do reszty w głowie. Było mi zresztą wszystko jedno.
Nie chciałem o niczym myśleć ani niczego sobie przypominać; tak czy
inaczej, nic nie było ważne w porównaniu z tym pokojem, pustym prawie
pokojem bez odrobiny powietrza. Patrzyłem na dach przeciwległej
kamienicy, na którym leżał martwy ptak; spadł tam przed dwiema minutami
i nie poruszył się ani odrobinę; śmierć dosięgła go w locie.
Ewa wstała nagle, okręciła się prześcieradłem. Zapaliła papierosa;
stojąc już w drzwiach powiedziała do mnie:
- Przyniosę ci coś do picia.
Wtedy przypomniałem sobie; z rozpaczą pomyślałem, że muszę wstać z łóżka
i wrzucić do jej torebki ten przeklęty zegarek. Zatoczyłem się po
pokoju, zrobiłem to i z powrotem wróciłem na łóżko. Widziałem, że
chustka, którą dał mi ten poczciwiec, wypadła i leży na podłodze, ale za
nic w świecie nie chciało mi się wstać i podnieść jej. Nigdy jeszcze w
życiu nie czułem się tak zmęczony, a w dodatku będę musiał jeszcze
wstać, kiedy przyjdzie policja.
Ewa wróciła po chwili; postawiła przede mną butelkę piwa. Podniosłem ją
do ust rozlewając trochę.
- Pojedziesz? - zapytała.
- Pojechać - przeraziłem się. - Dokąd?
- Ze mną. Do Jerozolimy.
- Nie - powiedziałem. - Nie mówmy więcej na ten temat. - Uniosłem się na
łokciu. - Skończ z tym - powiedziałem. Z przerażeniem zobaczyłem, że Ewa
poczyna się ubierać. - Wyjedziemy stąd razem - powiedziałem - ale tam,
gdzie nikt nas nie zna. I dopiero tam pomyślimy, co będziemy robić
dalej. - Bałem się, że odejdzie, a oni jeszcze ciągle nie przychodzili -
może ten idiota dał im fałszywy adres - a Ewa była już w sukience.
Musiałem sobie przypomnieć teraz całą literaturę świata, wszystko, co
napisano o miłości; a spieszyło mi się. - Nigdy nie jest za późno -
powiedziałem. - Nie, nigdy. A ja nie będę o tym myślał, co było, nie
będę ci niczego pamiętał. Będę zawsze myślał, że jestem twoim pierwszym.
Jak zawsze wtedy, kiedy idziesz ze mną.
Odwróciła się ku mnie.
- Tak nigdy nie było - powiedziała patrząc na mnie swymi ponurymi
oczami. - Zawsze już ktoś był przed tobą. I dzisiaj też. Taki miły
staruszek, który musi nosić suspensorium i składa je zawsze starannie na
krześle. Nie daj się okłamywać tak głupio.
Zwinąłem się: trafiła celnie. Mogła mi tego zaoszczędzić. Człowiek
zawsze rozumie je wtedy, kiedy odchodzą już naprawdę. Tylko tego dnia,
ale ani o minutę wcześniej. Choćbyś nawet żył z jaką przez dziesięć lat
czy więcej, to i tak nic z tego; one zawsze mają w kieszeni taki
drobiazg, który ci wszystko zniszczy w tej właśnie chwili; tak że
zostaniesz nagi i pusty i będziesz musiał wszystkiego się uczyć od
początku, zupełnie od początku. Już one ci potrafią wyrwać ostatnie
kolorowe pióro z tyłka. Ale nie miałem czasu o tym myśleć; Ewa stała
przed lustrem i zapinała sukienkę.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - powiedziałem. - Po co? - Znów zabrakło mi
słów; w dodatku ten za ścianą mówił coraz głośniej. - A przecież było
nam tak dobrze - powiedziałem z goryczą zerkając przy tym na zegarek. -
Powiedz, że kłamałaś - krzyknąłem prawie, patrząc, że sięga pod łóżko po
swoje pantofle. Była za piętnaście druga.
- Dlaczego? - powiedziała. - Bo chcę ci dać te trzysta funtów, żebyś
zaczął pracować. Ale nie chcę cię więcej widzieć. Pomyślałam sobie, że
tak będzie lepiej. No więc. Dam ci pieniądze, ale należy mi się
przynajmniej, żebyś wiedział, skąd je mam, nie?
Milczałem.
- I potem idź sobie do diabła razem z twoim Griszą - powiedziała. -
Usiadła koło mnie. - Ja nie chcę żadnych pięknych wspomnień -
powiedziała. - I nigdy ich nie chciałam. Ty pewnie myślisz, że ja jestem
nieszczęśliwa albo że ja cierpię, ale to nieprawda. Nie.
Urwała nagle; bałem się, że może pójdzie i nie dokończy. Przypomniałem
sobie nagle jakiś film z Charles Boyerem; ten facet miał doprowadzone do
perfekcji drżenie warg. Spróbowałem tak samo.
- Wiesz - powiedziała Ewa - miałam kiedyś narzeczonego, ale nie chciałam
go. Puściłam się pierwszy raz z moim nauczycielem, takim starym
parszywcem, który zawsze nosił watę w uszach - zimą i latem.
A potem patrzyłam, jak stoi przed lustrem i chusteczką do nosa wyciera
sobie szminkę, tak żeby żona nie poznała. Więc nie mów mi już niczego
więcej. Przyjdź o szóstej, dam ci pieniądze. Albo lepiej poczekaj tutaj.
Pomyślałem sobie, że może rzeczywiście poczekać tutaj; gdzie się miałem
włóczyć do szóstej. Nic mi nie przychodziło do głowy i z trudem
uświadamiałem sobie dlaczego: bo był to trzeci dzień chamsinu i
trzeciego dnia jest najgorzej; ale to już było wszystko, co wiedziałem -
nie mogłem złapać tchu, nie czułem własnego serca. Coś mi się błąkało po
głowie, że ktoś umierał właśnie w taki dzień; w trzeci dzień chamsinu
bez powietrza i wiatru, ale kto to był? Nie znałem go, nie widziałem.
Zdawało mi się, że wystarczy tylko trochę pomyśleć i będę wiedział, kim
on był; na pewno; ale wysiłek przerażał mnie. Tak czy inaczej ten ktoś
już umarł i nikt mu nic nie mógł pomóc; któż mógłby czymkolwiek pomóc w
taki dzień? Myślałem tylko, że o szóstej przyjdzie Ewa i coś mi
przyniesie. Może ona wtedy powie mi, kim on był i dlaczego umarł. I może
wtedy będzie już trochę wiatru i chłodu; i może będę potrafił znowu
myśleć i wiedzieć, po co tu przyszedłem i jak się nazywam; a może nawet
będzie mi się chciało jeść - pójdę wtedy na róg, do arabskiej
restauracji, zamówię sobie coś, co przywróci mi siły i młodość; i wtedy
właśnie oni zapukali do drzwi.
Wracałem do domu przez zachodnią dzielnicę miasta. Autobus był prawie
pusty; ja tylko i paru żołnierzy, opalonych i pięknych, którzy spali
zmęczeni powiedziawszy uprzednio kierowcy, aby ich zbudził, kiedy będzie
trzeba; głowy ich podskakiwały, kiedy autobus szarpał gwałtownie - ci
kierowcy mieli temperament, jakby płacono im tylko za szybkość; zęby
cierpły, kiedy człowiek patrzył, co oni wyprawiali z tymi starymi
pudłami - w tej dzielnicy tylko takie kursowały. Ja tę dzielnicę lubiłem
najbardziej ze wszystkich dzielnic Tel - Avivu; pracowałem tu kiedyś,
dopóki kamień szlifierski nie rozharatał mi palców prawej ręki. Znałem
każdą ulicę; wszystkie warsztaty wyrabiające najdziwniejsze przedmioty z
miedzi i brązu; ciemne sklepy, w których można było kupić mundury armii
amerykańskiej, małe knajpy, w których siedzieli pobożni wraz z
niepobożnymi jedząc w milczeniu i szybko, gdyż tutaj pracowali wszyscy,
spieszyło się każdemu; wszyscy byli rzeczowi i pracowici: ci
rzemieślnicy, szewcy, sprzedawcy pasów wojskowych z czasów pierwszej
wojny światowej - znałem ich, znałem ich dobrze, niektórych nawet po
imionach: Syn Niedźwiedzia, Syn Narodu, Wilk syn Wilka, Lew syn Lwa; lub
kobiety - Wiośniana, Mała Kropelka Rosy; w żadnej innej stronie świata
nie było tyle poezji. Więc pomyślałem sobie jadąc tym autobusem, że nie
można zniszczyć narodu i języka; nikt tego nie potrafi. Nikt nie wie,
jak zniszczyć nieśmiertelność jakiejś sprawy, bo czasem mieści się ona w
czymś, na co nie sposób zwrócić uwagi; w czymś, koło czego przechodzi
się obojętnie lub z pogardą, a co pozostaje nie dotknięte i niepokonane;
i w czym mieści się cała różnica pomiędzy zabiciem a pokonaniem. Ale dla
nas samych jest to tajemnicą. Świat pełen jest śmieci, w których jedni
ludzie drugim usiłują wyjaśnić coś, czego zrozumienie wymaga jednej
tylko chwili. Wierzę, że każdemu dana jest taka chwila; i wierzę, że
każdy ją zmarnował.
Czułem się już trochę lepiej; czułem, że to już ostatnie godziny
chamsinu - potem, kiedy szedłem do naszego baraku poprzez pole
porośnięte ostrymi chwastami, a psy jak zwykle czaiły się gdzieś w
ciemności. Gdzieś, nad morzem niebo stawało się już czystsze i
jaśniejsze; wiatr mógł każdej minuty zerwać się nad ziemią i powiać od
Galilei aż do pustyni, a wtedy wszyscy ludzie leżący w ciemności
zapaliliby światła i poszli kąpać się do morza: znów żywego, pełnego
chłodu i pachnącego ostro; i pewnie wtedy rybackie statki poczęłyby znów
nawoływać się światłami - tak jak pierwszego dnia, kiedy przyjechałem
tutaj. Ale teraz jeszcze było ciężko; trwała jeszcze susza; ziemia nie
daje się oszukać - szedłem więc niosąc w sobie tylko przeczucie, nic
poza przeczuciem, a te psy cicho biegły za mną w ciemności.
Grisza siedział przed barakiem. On jeden nie skarżył się na chamsin; on
wszystko potrafił wytrzymać. Przysiadłem ciężko obok niego, nagrzany
piasek sparzył mnie nagle w tyłek; Grisza podał mi papierosa i
zapaliłem.
- Zrobiła Lena coś na kolację? - zapytałem.
- Nie - powiedział.
- Nie szkodzi - rzekłem szybko. - Kupimy coś, a ona już pomyśli, co z
tego zrobić. Może ze dwie puszki mięsa?
- Nie - powiedział.
- Dlaczego, Grisza?
- Bo nie ma Leny - powiedział. - Zabrała małą i uciekła z tym facetem.
Sami sobie musimy coś zrobić. Ale poczekajmy jeszcze; jeszcze jest za
gorąco.
- Tak - powiedziałem. - Poczekamy jeszcze.
Milczeliśmy chwilę; teraz już widać było, że księżyc przecierał się zza
mgieł; mogło to trwać godzinę jeszcze lub dwie, ale nie więcej.
- Jak myślisz - powiedział Grisza. - Chyba jej nie będzie źle z tym
swołoczem, co?
- Nie - powiedziałem. - Na pewno nie. - Ale wściekłość poczęła mnie
dławić. - Powiedziałem ci - rzekłem do Griszy - żeby sprzedać moją
spluwę i koniec. Przynajmniej jadłyby przez parę dni, Lena i mała.
Odwrócił się ku mnie.
- Ja chciałem dla nich lepiej - powiedział. - Przysięgłem sobie, że jak
ten chamsin minie, a ja nie znajdę pracy, to zrobię z nimi i ze sobą
porządek. No, ale już pojechały.
- To nic, Grisza - powiedziałem. - Jutro pójdziemy do tego faceta i on
załatwi nam pracę. Mam forsę. Wiesz, te trzysta funtów.
- Ewa ci dała? - zapytał.
- Tak.
Potem weszliśmy do baraku, a Grisza przyniósł butelkę koniaku obudziwszy
uprzednio właściciela sklepiku. Nie chciało nam się niczego gotować,
więc piliśmy tylko ten koniak i jedliśmy pomarańcze na zakąskę. Koniak
nie szedł nam do głowy, więc Grisza poszedł jeszcze po drugą butelkę i
znów musiał budzić tego gościa od sklepu; słyszałem, jak sobie
wymyślali, potem Grisza wrócił. Tę drugą piliśmy już pod barakiem; i
wtedy, po raz pierwszy od trzech dni, zobaczyłem znów światła statków
rybackich na morzu.
- Patrz, Grisza - powiedziałem. - Chamsin przeszedł.
- Ale jeszcze gorąco - powiedział.
- Tak - zgodziłem się - gorąco.
- A jutro pojedziemy autobusem do miasta - powiedział cicho Grisza.
- I złapiemy jakąś robotę o szóstej piętnaście.
- Dobrze - powiedziałem. - Ale nie stąd. Z Haifskiej szosy.
- Nie. To już niepotrzebne.
- Niepotrzebne?
- Pamiętasz tego psa - powiedział. - Tego wielkiego kudłacza, który cię
tak przestraszył?
- O, Boże - powiedziałem. - On mnie pyta, czy ja go pamiętam. Ja go
pamiętam lepiej od własnej metryki urodzenia, Grisza.
Roześmiał się.
- No, więc - rzekł. - To jest pies takiego jednego bogatego skurwego
syna, który tu przyjechał ze Szwecji i przywiózł ze sobą całą kupę
forsy. Ja znam tego psa. Jak zobaczyłem, że ciebie tak psy nienawidzą,
to pomyślałem sobie, że jak cię ten kudłacz trochę pogryzie - ot tak
sobie, bez żadnej zaczepki - to dostaniesz od tego skurwysyna całą kupę
odszkodowania i pociągniemy przez parę dni. Ale akurat ten nic do ciebie
nie miał, nie? - Nie odpowiedziałem mu, więc powiedział tak, jakby
chciał się przede mną usprawiedliwić: - Ale tego to ja już nie mogłem
wiedzieć.
- Tak - powiedziałem. - Ten akurat nic do mnie nie miał.
Nalałem sobie pełną szklankę koniaku i wypiłem ją jednym haustem nie
czekając na Griszę; kropelki nawet na dnie nie zostało. Byłem już
pijany; czułem to i dobrze mi było z tym. Więc wypiłem jeszcze raz
trąciwszy się z Griszą i czułem, jak to ciepło podnosi się we mnie;
wyżej i wyżej, niby płomień. Chamsin już przechodził i z powrotem mogłem
myśleć; to piękne uczucie - być trochę pijanym i móc myśleć. Teraz już
wiedziałem, że wszystko stało się przez niego, że on jeden jest winien
wszystkiemu; temu, że odeszła Lena od Griszy; temu, że Ewa wyskoczyła z
okna hotelu, kiedy policjanci chcieli ją zabrać; i temu, że ja i Grisza
od dwóch miesięcy chodziliśmy bez pracy. Był on winien temu, iż żyjemy i
że chamsin palił od trzech dni tę ziemię, ale teraz już przechodził -
już wiatr nadciągał od morza i morze znowu zapachniało, a ja mogłem
myśleć i nic nie rwało się w mojej głowie jak każdego z tych trzech dni.
Ale ile wycierpieliśmy wszyscy przez niego; i dlaczego nie zrozumiałem
tego wcześniej? Wszedłem do baraku i wyciągnąłem spod łóżka mój
pistolet, wsadziłem go do tylnej kieszeni spodni i wróciłem zaraz do
Griszy. Nalał mi znowu; wypiłem szklankę i jeszcze jedną, aby nie
zapomnieć tego, co powinienem uczynić. Zdarłem z siebie koszulę i
oparłem się o framugę drzwi; kurz wgryzał mi się w plecy, pot spływał ze
mnie; czułem, jak ze skóry mojej paruje ostry zapach koniaku, ale nie
przeszkadzał mi już teraz ani kurz, ani pot, gdyż wszystko stało się dla
mnie jasne i pewne. Wiedziałem już, że nigdy nie opuszczę tego kraju, że
zostanę tu na zawsze, i że zawsze będę kochał ten kraj; ale bałem się o
tym myśleć dłużej, aby nie zapomnieć tego, co teraz wypadało mi uczynić.
Raz jeszcze schyliłem się w ciemność; po omacku podniosłem moją koszulę,
otarłem nią ramiona i plecy i w ciemność ją odrzuciłem.
- Poczekaj trochę, Griszeńka - powiedziałem. - Zaraz wrócę.
Oderwałem się od drzwi; przeszedłem przez jakąś niewidzialną ścianę
gorąca; znów zabrakło mi tchu, znów serce moje przestało bić, ale nagle
zerwał się świeży wiatr od morza i wszystko poruszyło się we mnie,
ożyło; już teraz chamsin skończył się na dobre, jak w chwili, w której
umarł On i w której począł żyć wiecznie - ziemia odetchnęła, poruszyły
się drzewa, księżyc wypłynął spoza gorącej mgły i znów zobaczyłem swój
cień - skręciłem więc na prawo, przestałem błądzić w mroku i poprzez to
puste pole poszedłem wprost ku drodze do Haify.
Index
www.pseudology.org
|
|