| |
1954
|
Marek Hłasko - Ěŕđĺę Őëŕńęî |
Targ
niewolnikow |
Stawił się następnego
ranka, bardzo wcześnie, kiedy ulicami jechały dopiero pierwsze wozy z
mlekiem, a pierwsze słońce oblizywało wilgotne dachy. Było tam już wielu
poborowych. Pili wódkę, wrzeszczeli, opowiadali sobie dowcipy, które
mogłyby zwalić z nóg słonia; wszystkim, czym tylko mogli, usiłowali
zabić strach przed służbą. Niektórzy siedzieli wylęknieni i nastroszeni
niby sowy; inni próbowali ryczeć wojskowe piosenki; wszystkim było
smutno i tęskno - zostawiali miasto, do którego miłość potrafią
zrozumieć tylko ci, którzy wychowali się wśród jego brzydkich ulic i
zaułków; zostawiali swoje dwadzieścia lat, wszystko dobre i złe, co
przeżyli dotychczas; jechali, aby przez osiemnaście miesięcy znosić
bezmyślną katorgę w imię słów, które brzmiały dla nich fałszem, w imię
ojczyzny, w której błąkali się bez pracy i nadziei; jechali tam, gdzie
klątwy kaprali miały zrobić z nich oddanych Bogu i Ojczyźnie żołnierzy.
Przyszedł wąsaty sierżant, ustawił ich w dwuszereg, poodbierał karty
powołania i przymrużywszy oko, rzekł:
- No, kochani! Pamiętajcie, że w wojsku nie ma silnych. Ani mocnych. Ani
cwanych. Silni szczoteczkami do zębów podłogi myją, a cwani - pośladkami
schody równają. Jeśli ci każą zeźreć gówno, to masz jeść i mówić, że
smaczne. Masz się zachwycać. Do Boga nie ma się o co skarżyć, bo Bóg
wysłuchuje próśb, ale tylko od kaprala w górę. Wy zrozumieli?
Roześmiał się dobrodusznie i przymrużył do nich oko. Odpowiedzieli
wszyscy:
- Tak jest, panie majorze!
- No! A teraz pójdziemy się kąpać. Można Śpiewać... „Dom przy drodze” -
znacie?
- Obowiązkowo!
- Więc już...
U stawił ich w szereg i poczęli iść w stronę ulicy Stawki, gdzie
mieściło się Miejskie Kąpielisko. Szli raz za razem gubiąc nogę, a śpiew
ich brzmiał równie niezdarnie:
A on do wojska był przynależniony, A ona za nim płakała...
Kiedy wykąpali się już w błyskawicznym tempie, poprowadzono ich na ulicę
Powązkowską przed komisję lekarską. Było ich ponad trzystu; Lewandowski
rozglądał się za chłopakami z Marymontu, lecz nikogo nie zauważył.
Zrobiło mu się smutno jak dziecku, że będzie sam pomiędzy obcymi, a na
pewno gdzieś daleko od Warszawy i Wisły; może nawet rozdzielą go ze
swymi z Warszawy i będą rozrzucać ich po innych pułkach - warszawiacy
nie cieszyli się w wojsku dobrą opinią, na warszawiakach starzy kaprale
łamali zęby i krzyże. Przysiadł na schodku i milczał nie biorąc udziału
w powszechnym zamęcie. „
Wszystko jest inne - myślał - kiedy w końcu przychodzi odchodzić. Wtedy
nawet noc jest drugim dniem”.
Uchodziły pełne zdenerwowania minuty; co pewien czas wychodził sierżant
i wywoływał nazwiska:
- Bonikowski Zdzisław!
- Jest!
- Na salę! Bentel Roman!
- Jest!
- Na salę! Bober Władysław!...
Odchodzili i wracali; byli pełni wściekłości lub zadowolenia, gdy udało
im się uzyskać odroczenie; mijały godziny pełne zwątpienia, oczekiwania
i słabej nadziei, że uda się uniknąć munduru. „Niech to cholera porwie”
- myślał Lewandowski ponuro spoglądając w ziemię. Drażniły go wrzaski;
upijano się korzystając z ostatnich chwil w cywilu; wciąż podchodził
ktoś do Lewandowskiego częstując go wódką, lecz on odmawiał; nawet
najmniejsza ilość alkoholu działała na niego rozdrażniająco i
momentalnie ponurzał.
- Masz pietra, kochany? - zapytał go ktoś z tyłu.
- Ty może nie? - rzekł nie odwracając głowy.
- Nie - mówił głos z tyłu. - Może się tam wykieruję na człowieka? W
cywilu nie ma życia, kochany. Wojsko to co innego. Poganiają, poganiają,
potem przypną ci belkę i masz spokój - sam dajesz innym do wiwatu.
Jesteś człowiek, masz całe portki na tyłku. A tutaj? - szarpnął na sobie
nędzne ubranko. - Tutaj chuj nocuje. Człowiek się kręci jak głupi.
- Wiesz co, kochany? - rzekł Lewandowski. - Idź ty sobie do wszystkich
diabłów. I zrób to tak szybko, jak tylko możesz. Już ja cię o to proszę,
kochany. Facet zamilkł i zaraz potem odszedł; Lewandowski spojrzał za
nim i zobaczył, że to człowieczek szczupły i mały, nad wyraz zabiedzony;
zrobiło mu się go żal. Wtedy ktoś siedzący obok powiedział:
- Z takiego szybko zrobią, kogo tylko będą chcieli - szpicla czy
kaprala. Będzie kapować koleżków za receptę. Są tacy faceci. Oni każdą
wojnę przetrzymają; inni wracają bez nóg - oni z medalami. Niech go
wszyscy diabli prowadzą.
- Nienawidzę małych, podłych facetów - mruknął Lewandowski. - Chociaż mi
ich żal.
Obejrzał się na mówiącego: był to niski, krępy chłopak w czystym,
drelichowym ubraniu robotnika; twarz miał otwartą, lecz zaciętą
zdecydowanie. Lewandowski poczuł do niego sympatię.
- Z nami nie oblecą się tak prędko, co? - powie - dział. - Chcesz
papierosa?
- No, nie palę. Nic z palenia nie ma, niech je szlag trafi. A z nami?
Nie wiem, to zależy od tego, jak inni będą się trzymać. Mnie żaden
kapral nie uderzy w mordę - zabiłbym na miejscu. Kiedy mnie uderzył taki
jeden bydlak, to go potem do żadnego szpitala nie chcieli przyjąć.
- Nie byłeś przecież w woju?
- Nie. Ale pracowałem w Ursusie. Mieliśmy przy - sposobienie wojskowe.
Dręczyli nas jak psy. Byłem tam czeladnikiem i wywalili mnie na zbity
łeb. To łobuzy! Nie chcieli nas wyzwolić, bo musieliby podnieść stawki.
Kiedyś przyszedł do nas jakiś bydlak kapitan i założył „Strzelca”. I
trzeba było jeszcze płacić na „Strzelca” - z tych sześćdziesięciu groszy
na godzinę. Kto nie chciał się zapisać do piesków dziadka - wont z
fabryki. Niektórzy pękali i zapisywali się. Ja nie chciałem. Ale na PW
chodzili wszyscy, musiałem i ja. Kapral taki jeden prowadził ćwiczenia;
kiedyś wjechał mi na matkę, ja na jego - on mnie w zęby. Potem
porachowaliśmy się; dzisiaj ma kiosk z papie - rosami w Rembertowie - z
powodu utraty zdrowia. N o i wywalili mnie.
Zacisnął pięści.
- Pomyśl - rzekł. - Żeby była wojna. Boże, żeby była wojna! Może by się
to wszystko zmieniło? Wszystko jedno, ale tak dalej to nie ma sensu. To
już lepiej kula w łeb na wojnie. Zabiliby? Może by i zabili, ale ja bym
też kilku przeprowadził w chmury. Za własne życie.
- Cóż winni ci tamci żołnierze? - mruknął Lewandowski.
- Gówno mnie to obchodzi - odparł tamten. - A cóż ja komu jestem winien?
Tu nikt nikomu nie winien, a wszyscy zdychają... - Splótł z chrzęstem
palce; twarz jego zrobiła się nieprzyjemna, ruszał nerwowo szczękami, a
po chwili rzekł: - Dwa ty - godnie temu ochajtnąłem się! Trzy lata
chodziłem za nią; ona nie i nie, nie i nie. Nareszcie teraz, dwa
tygodnie temu. Jeszcze nie ruszona była. I biorą mnie do woja.
- Żona nie zając, w pole ci nie zwieje - rzekł ktoś z tyłu i roześmiał
się.
- Idź do diabła! - mruknął i Lewandowski widział, jak z wściekłości
zbielały mu oczy. Potem szarpnął Lewandowskiego za rękaw i szepnął:
- Jak myślisz - wytrzyma?
- Jeśli kocha - mruknął Lewandowski bez wiary we własne słowa. - Jeśli
kocha, to będzie czekać.
- Tyle dni - mówił chłopak - i tyle nocy. Będzie sama, noc w noc będzie
myśleć o mnie. Jednej nocy będzie mnie kochać, drugiej nienawidzić, że
zostawiłem ją samą. Będą się koło niej kręcić faceci, co tylko czekają
na żonę żołnierza. Jest młoda i ładna, cholernie ładna!
- Wyciągnął zdjęcie i pokazał Lewandowskiemu; dziewczyna nie była wcale
ładna. Chłopak ciągnął:
- Żebyś ty widział, jakie ona ma oczy! Ja zawsze mówiłem: Halina, te
oczy mnie zgubią!
Wyszedł sierżant i począł wywoływać nazwiska:
- Faliński Marian!
- Jest!
- Na salę! Fijałkowski Czesław!
- Jest!
- Na salę! Cołębiowski Franciszek...
Chłopak podniósł się szybko i obciągnął kurtkę.
- Idę - mruknął. - Trzymaj się.
- Trzymaj się. I nie myśl nic; jeśli kocha, to będzie czekać -
powiedział szybko Lewandowski i uścisnął mu rękę. Uśmiechnęli się do
siebie i chłopak zniknął w drzwiach sali.
- Akurat poczeka - mruknął ktoś. - Wróci i będzie miał z dziesięciu
szwagrów. Diabłu uwierzę, ale nie babie. Koleżka z naszego domu poszedł
do wojska; wrócił i żona go nie poznała. Chłopak wypił flaszkę, zmówił
pacierz i potem najpierw ją, potem - siebie. Chłopak był charakterny.
Teraz się weź, człowieku, i ożeń.
Poczęto opowiadać sobie o rozmaitych koszmarnych zdarzeniach; w
powietrzu zapachniało mordem. Lewandowski ziewał ze zdenerwowania; potem
kilku dobrze podchmielonych poborowych odśpiewało tradycyjną pieśń o
Zdanowiczu. Zdanowicz był to żołnierz czynnej służby; pewnego razu
otrzymał urlop, który spędził tak przyjemnie, iż odbiegła go chęć
powrotu do pułku. W konsekwencji zabił nożem policmajstra i sześciu
stójkowych, którzy przyszli po nie - go - rzecz działa się bowiem w
czasach carskich. Pieśń kończyła się tak oto:
„Pędzi kibitka pustą ulicą, Felusiowi zdrowia - szczęścia wszyscy
życzą... „ Po czym zaczęto rozmawiać o czymś innym.
I znów ktoś z tyłu rzekł do Lewandowskiego:
- Odechce im się śpiewać... już niedługo, psiakrew!
- Myślisz pan? - mruknął Lewandowski.
- Nie potrzeba tutaj dużo myśleć. Wystarczy tylko, aby pchnęli ich na
Polskę „B”„, na pacyfikację; spalą kilka wsi białoruskich i odbiegnie
ich ochota do śpiewu...
Mówiący przysiadł się do Lewandowskiego; był to jakiś wymizerowany
chłopak, w starej studenckiej czapce z połamanym daszkiem; Lewandowski
zauważył go już wcześniej - tamten także trzymał się na uboczu,
nietrudno było zrozumieć, że nie czuje się za dobrze w tym całym wrzasku
i hałasie. Milczał chwilę obracając papierosa w pożółkłych palcach,
potem zaczął mówić:
- Powiedzcie: i za co będą nas kaprale bić w zęby? Za ojczyznę?
Powiedzcie!
- Co powiedzieć? Czego wy chcecie ode mnie? Ja też nie wiem. Księcia
Józefa Poniatowskiego mam gdzieś.
- Nie o to przecież chodzi - zniecierpliwił się tamten. - Do diabła z
ojczyzną! Ojczyzna to dla mnie puste słowo. To tylko pewien ustrój i
system terroryzowania człowieka. Po co to zaraz nazywać ojczyzną?
To dla mnie nic nie oznacza. Tak jest czy nie? Mów pan: tak czy nie?
- Nie wiem, czy nic nie oznacza - rzekł Lewandowski. - Dla mnie chyba
oznacza dużo.
- Jesteś komunistą? - zapytał tamten i wpatrzył mu się w twarz. - Ach
nie, możecie mi nie odpowiadać. To nie o to zresztą chodzi.
Tylko powiedzcie, czy uda wam się kiedy stworzyć ojczyznę, którą by
wszyscy kochali? Nie wiem. Zawsze będzie jakiś system. Dalej:
pozbawienie człowieka wolności. Popatrzcie na tych.
Teraz pójdą ze swoimi kuferkami; będą ich bić po mordzie, kazać robić
żabki, pozbawią ich aż do Śmierci własnego rozumu. I będą wciąż
powtarzać - ojczyzna, ojczyzna. Zabiją w nich to właśnie, co u nich
najczystsze - miłość do tego kraju. I co? Potem oni wrócą i co?
W co będą wierzyć? Jeśli usłyszą potem słowo „ojczyzna”, będą wzdragać
się z nienawiści. Czy wy to rozumiecie?
Nie dał odpowiedzieć Lewandowskiemu; oczy za - lśniły mu gorączkowo w
bladej twarzy, podniecony ciągnął dalej :
- W Polsce tak zawsze było. Ołtarze świecą, ale tylko z daleka.
Świętości okazują się tandetą, kiedy przyjrzeć im się z bliska. Polacy
to naród tragiczny: używają słowa ojczyzna tak samo często jak słowa
kurwa. Posłuchaj pan: trzy lata temu Hitler objął w
Niemczech władzę; dziś jest tam świętością. Niemcy upadły przed nim na
kolana. W Polsce gdyby się znalazł Hitler - dokonałby tego w rok. powie
- działem panu już, że Polacy to naród tragiczny. Tak jest! Polacy pójdą
za każdym, byle ktoś poszedł pierwszy do przodu. Polacy czekają na swego
Mesjasza, są w sytuacji bez wyjścia. Pójdą za każdym, kto podniesie
latarkę; mniejsza już z tym dokąd i po co.
- Daj mi pan spokój - przerwał zdenerwowany Lewandowski. - To nie dla
mnie to gadanie. Nie bądź pan taki ważny w swojej studenckiej czapce.
Powiedz pan tym chłopakom, żeby za panem poszli, poślą pana do stu
diabłów. Dziś słowa nic nie znaczą; oni o tym wiedzą lepiej od pana. A w
ogóle o cóż panu chodzi?
- Wiem, wiem - mówił szybko student. - Ja to rozumiem. Komunizm, pieśni,
krew... Zamiast słów.
Ale cóż to jest komunizm? Jesteś pan naiwny jak każdy Polak, zapomniałem
panu powiedzieć, że Polacy to naród najbardziej naiwny. Komunizm to
tylko zbiorowo zorganizowana samotność. To dobra rzecz, ale tylko na
krótką metę. A dalej? Cóż dalej? Nieodzowny jest przecież system
jakiegoś rządzenia. I znów ta sama histeria od początku; sztandary się
zszargają, słowa pójdą do lamusa, krew zaschnie i zamieni się w rdzę.
Komuniści są na pewno ze wszystkich ludzi najbardziej zasługujący na
szacunek, ale postać rzeczy zostaje ta sama. Ja to rozumiem: chcecie
zmienić świat. Znieść przemoc i wyzysk, dać wszystkim chleb. I słusznie.
Lecz cóż dalej? Szczęście? Jakie tam szczęście! Człowiek naje się i
powie zaraz: co dalej? Lewandowski uczuł zmęczenie, gubił myśl, nie
rozumiał już, o co tamtemu chodzi: student mówił bardzo szybko,
połykając połowę słów, gestykulował i wymachiwał rękami jak handlarz
starzyzną, w którym wysycha dusza, jeśli nie sprzeda towaru. Lewandowski
spotykał już wielu takich ludzi; wysłuchiwał ich i gardząc nimi żałował
ich jednocześnie; byli jednak w jego pojęciu żałosni i słabi, niezdolni
do czegokolwiek; ze słów ich wynikało, że wszystko rozumieją, wszystko
by zrobili, gdyby nie to, że zmusiłoby to ich do działania; przed każdym
działaniem zaś stawiali znak zapytania - milionkroć większy od
wszystkiego, co chcieliby zrobić. Patrzył na bladą i szczupłą twarz tego
chłopca i myślał: „ Tyle mówisz o cierpieniu człowieka, a co o nim
wiesz, pętaku?” Nagle ogarnęła go furia:
- Wstań pan na chwilę - rzekł ostro. Student drgnął:
- Po co?
- Wstań pan! - zasyczał Lewandowski.
Student mrugnął oczyma i powstał. Lewandowski odwrócił go tyłem do
siebie, przy czym student słuchał jak zaczarowany. Potem Lewandowski
rzekł:
- Siadaj pan. A teraz ja.
Wstał i wypiął zadek przed zdumione oczy tamtego. - No jak? - zapytał.
Student milczał; Lewandowski usiadł z powrotem i rzekł:
- Rozumiemy się chyba teraz jak cholera.
- Więc tylko tego chcecie? - zapytał student. - Tylko tego? Całych
portek i chleba? A więcej?
„Więcej? - pomyślał Lewandowski. - Cóż tu gadać? I co dalej? On chce,
żeby powiedzieć mu, czym jest komunizm? Tego mu mówić nie warto. Nikt
nie od - dałby życia za całe ubranie i chleb. Ale co on o tym może
wiedzieć! Jemu żaden chleb nie będzie smakować; cóż on może wiedzieć o
smaku chleba? O tym wiedzą tamci, którzy widzieli, jak zachowują się ci,
których bito; którym do celi wlewano wodę z nielasowanym wapnem; których
duszono własnym kałem; o tym może wiedzieć ta dziewczyna z Woli, którą
rozebrano do naga, wpychano jej butelki między nogi i tam je tłuczono.
Tamci wiedzą - nie on.
Patrzyli w ich oczy, patrzyli, jak idą na śmierć. Długa jest droga męki
ludzkiej, najtrudniej znaleźć na niej wiarę. Komuniści mają wiarę; wiara
jest tym kubkiem wody, o którym marzą w czasie bicia; wiara jest
ostatnim haustem powietrza, jakim oddychają przed śmiercią; wiara jest
kawałkiem nieba, które widzą z celi. On tej wiary nigdy mieć nie będzie.
A dalej? Dalej będzie czysta rzeka”.
Sierżant wyszedł i odczytał:
- Lipiński Stefan!
- Jest!
- Na salę! Lewandowski Zdzisław!
- Jest!
- Na salę! I jeszcze dwóch Lewandowskich: Ryszard i Tadeusz. Rozebrać
się. Raz, dwa!... Lewandowski wstał. Student szepnął:
- Zaczekajcie na mnie.
Skinął głową i wszedł na salę. Począł szybko się rozbierać układając
nerwowo rzeczy. Wszystkich ogarnęła jakaś gorączka i podniecenie; rwali
sznurowadła, pryskały im spod rąk guziki; plątali się wykonując masę
niepotrzebnych ruchów. Sierżant przynaglał: - Prędzej, prędzej... -
Lewandowski patrzył na chłopaków wszyscy byli chudzi, z wystającymi
żebrami, kiepsko zbudowani; na ogół niscy, z zapadłymi klatkami
piersiowymi; wszyscy z przedmieść, młodzi robotnicy - gdyby nawet
chcieli, nie oszukaliby nikogo; ciało ludzkie, tak piękne w posągach i
obrazach, na poborowej komisji przynosi wstyd; gorący wstyd palił
Lewandowskiego. Padały grube żarty i przycinki, poklepywano się z
hałasem; wszystko to brzmiało smutnie i nieprawdziwie. Gniew zdławił mu
gardło. „Dalej - pomyślał patrząc na wynędzniałe ciała - co dalej?” i
przypomniały mu się słowa Rączyna - My jeszcze długo będziemy brzydcy i
nie nas będą kochać kobiety.
- Co się pan tak zasłaniasz? - spytał lekarz. - Boisz się pan zgubić?
- Nie kupi mi pan drugiego - odparł Lewandowski z nienawiścią prawie;
lekarze wojskowi traktowali poborowych jak bydło, które trzeba
otaksować, czy nadaje się do hodowli czy nie. Wszyscy byli nadzy; każdy
człowiek nagi dość głupio czuje się wobec ubranego; słyszał, jak lekarze
mówią; „Co, nie widzisz pan dobrze o zmroku? Nie szkodzi, okiem pan
s...ć nie będzie, następny...”, „Żeby słuchać, wystarczy mieć jedno
ucho, następny...”, „Pan z Radomia chyba, co? Poznałem sznyt tego samego
rzezaka...”
Lekarz przyłożył słuchawkę do jego piersi; Lewandowski oddychał głęboko
czerwony ze wstydu i upokorzenia. Lekarz kazał mu założyć ręce na plecy
i oddychać tylko ustami; potem odłożył słuchawkę, zsunął okulary na
czoło i spytał:
- Chorował pan kiedy?
- Na co?
- Na płuca.
- Nie. Nigdy.
- Kaszle pan?
- Czasem.
- W nocy pan się poci?
- Twardo śpię, panie doktorze. Apetytu nie mam od jakiegoś pół roku.
I czuję się stale zmęczony.
Lekarz zsunął z powrotem okulary i rzekł:
- Gdzie pan pracuje?
Lewandowski wzruszył ramionami.
- Jak mam pracę, to pracuję - odparł.
- Na stałe pan nigdzie nie pracuje?
- Nie.
- Weź się pan za leczenie - rzekł lekarz. - I to szybko. Pan jest chory
na gruźlicę. Z tym żartów nie ma; to są dziury, rozumie pan? O ile
zależy panu na życiu, rozumie pan?
- Rozumiem - powiedział wolno Lewandowski; w plecach i karku czuł
nieznośne zimno. - Jutro wyjadę na Capri. Lekarz powiedział:
- Ubrać się. Życzę powodzenia. Ratuj się pan.
- Czy to już mój koniec?
- Tutaj nic się nie kończy - rzekł lekarz - wszystko się zaczyna od
początku i jest tak samo przeklęte i podłe. Może koniec jest w piekle,
ale piekło to fraszka. Prawdziwe piekło jest tutaj, na ziemi. Jest pan
tak ładny i młody, że przykro mi myśleć, iż szlag pana niedługo trafi...
- Dopiero w tej chwili Lewandowski zobaczył, że lekarz jest
podchmielony. On to zauważył i rzekł: - Pan się dziwi? Niełatwo jest
mówić codziennie stu takim jak pan, że muszą zdychać. Jutro się pan
zgłosi po zwolnienie. Do służby wojskowej jesteś pan niezdolny. Adieu!
Lewandowski ubrał się i wyszedł. „Więc to tak? - pomyślał zdumiony. -
Dni coraz krótsze, noce coraz krótsze. Potem wszystko się skurczy i
będzie koniec”. Chciał jasno sobie uprzytomnić, czy czuje strach, lecz
nie czuł nic - zaledwie serce biło mu nieco szybciej. „Cholera -
pomyślał. - Ostatecznie co jak co, ale śmierć mogłaby być czymś
większym”. Za chwilę zszedł także student. Był bardzo blady, drżały mu
wargi, trzęsącymi się rękami dopinał na sobie ostatnie guziki.
- Co jest? - zapytał Lewandowski.
- Nie wiem... - Wymamrotał. - Chory jestem; nie wzięli mnie do wojska.
Coś z płucami; być może, że to gruźlica - u nas w rodzinie kilka osób
umarło na gruźlicę. A może oni nie chcieli mi wszystkiego powiedzieć?
Jak myślicie: czy jest na to rada?
- Tak - rzekł Lewandowski. - Oczywiście! Rada jest. Mnie to powiedział
pewien facet, który się na tym zna bardzo dobrze. Nie potrzeba ani
pieniędzy, ani wyjazdów, ani lekarstw. W płucach, jak pewnie wiecie, są
zarazki. To jest właśnie gruźlica. Na to jest jedyna rada - słońce.
Słońce zabija zarazki błyskawicznie, co do jednego! Trzeba więc wyjąć
płuca z klatki z piersiami i powiesić na płocie w wonny słoneczny dzień
wiosenny: słońce zrobi swoje! Tylko jest jedna trudność: czym w tym
czasie zabawiać chorego? Jeśli znajdziecie sobie na ten czas zajęcie -
będziecie uratowani dla narodu.
Student uśmiechnął się smutnie, wyszli...
Index
www.pseudology.org
|
|