| |
1966
|
Marek Hłasko - Ěŕđĺę Őëŕńęî |
Sowa,
córka piekarza |
Staliśmy na środku
korytarza, a ta dziewczyna płakała. Musia¬łem wyjąć chusteczkę i otrzeć
jej oczy; oczywiście starłem jej przy tym szminkę i wyglądała o wiele
gorzej.
- Proszę nie płakać - powiedziałem. - To i tak nie pomoże. Jest pani
przecież siostrą i powinna pani o tym wiedzieć najlepiej. - Pan musi na
siebie uważać - powiedziała.
- To także nie pomoże.
Korytarzem przeszło dwóch pielęgniarzy pchając wózek w kie¬runku sali
operacyjnej, a ja dojrzałem przerażoną twarz tego, któ¬rego miano
operować. Patrzyłem przez chwilę na jego bose stopy wystające spod
prześcieradła; potem oni wszyscy zniknęli za za¬krętem korytarza. Nic
obyło się bez tego, aby me zaczepili bosy¬mi nogami pacjenta o mur;
teraz wszyscy mówili podniesionymi głosami, ale nie widziałem ich już.
- Powinno się ich usypiać w pokoju - powiedziałem. - To chyba wcale nie
jest trudne. Dlaczego tego nie robicie? Nie wi¬działby wtedy
zakrwawionych chirurgów i tych wszystkich in¬strumentów.
- Muszę już iść - powiedziała.
- Chciałbym panią zobaczyć kiedyś bez tego kitla - powie¬działem. - I z
pluszowym niedźwiedziem na ręku.
Nie uśmiechnęła się; płakała w dalszym ciągu; objąłem ją i po¬całowałem
w policzek.
- Będę panią pamiętać - powiedziałem. - Była pani dobra dla mnie. Ale
teraz proszę przestać płakać. Jeszcze się pani mnós¬two napłacze. A w
ogóle wybrała pani zły zawód.
Proszę na siebie uważać.
- Dobrze. Będę uważać.
Wziąłem walizkę i wyszedłem. Wprost ze szpitala pojechałem do redakcji,
w której pracowałem. Walizkę zostawiłem w koryta¬rzu; poszedłem do swego
pokoju i napisałem prośbę o zwolnienie z pracy. Potem przeszedłem do
Sekretariatu naczelnego redaktora I podałem moją prośbę sekretarce.
- Dasz to staremu po zebraniu - powiedziałem. - Co to jest?
- A co ty myślisz? Sprawozdanie superintendenta szkółki nie¬dzielnej
Nie odpowiedziała. Schowała moje podanie cło szuflady, a po¬tem
popatrzyła na mnie.
- I co ty im powiesz na zebraniu? - Zapytała. - To zależy, o co będą
mnie pytać.
- Będą się - pytać, dlaczego Barbara i Jan nie żyją.
- Nie żyją dlatego, ponieważ otworzyli gaz w pokoju, w któ¬rym spali, a
okna uprzednio wkleili papierem - powiedziałem. - Wobec tego będą cię
pytać, dlaczego otworzyli gaz.
- Dziwne pytanie - powiedziałem. - Przyjdź najlepiej na to zebranie. Nic
będę o tym musiał mówić dwa razy. Przeszedłem do drugiego pokoju, gdzie
czekał już naczelny redaktor i kierownicy poszczególnych sekcji. Kiedy
wszedłem, nie powiedzieli nic; wziąłem krzesło i usiadłem obok okna,
które było uchylone. Przez chwilę nikt nic mówił nic; otworzyłem okno
nie¬co szerzej i poczułem się lepiej.
- Masz coś do powiedzenia, Grzegorzu? - zapytał naczelny redaktor.
- Nic - powiedziałem. - Myślałem, że to wy macie coś do powiedzenia
jeśli zwołujecie zebranie w mojej sprawie.
- Wiesz przecież, o co nam chodzi.
- Wiem. Usiłujecie zwalić na mnie winę za to, że tych dwoje popełniło
samobójstwo. Nie mam w tej sprawie nic do powiedze¬nia. To zresztą nie
powinno leżeć w waszej kompetencji. „To spra¬wa Gazowni Miejskiej. Jeśli
zwrócą się do mnie, zapłacę rachunek za gaz, który oni zużyli. Na
pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską.
- Proszę?
Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską - po¬wiedziałem. -
Poznaję po zapachu. Moja matka zawsze to goto¬wała...
- Ja chcę mówić o Janie i Barbarze - powiedział naczelny redaktor.
- Mnie to się także nie podoba - powiedziałem. - Zawsze byłem przeciwny
samobójstwu w literaturze. Owszem, w bardzo rzadkich wypadkach to jest
prawdopodobne. Ale komu udają się takie opowiadania? Nie ma potrzeby o
tym mówić. - Podszed¬łem do okna i otworzyłem je na oścież. - Nie ma
nawet potrzeby rozwalania fasad tych domów - powiedziałem. - I tak
wiadomo, jak ci ludzie żyją. A jednak każdy z nich chce żyć i miewają na
pewno jakieś chwile radości. Mnie się to też nie podoba że Jan i Barbara
ostudzili się razem. Powinni żyć dalej i nienawidzić się. To by było o
wiele lepsze z punktu widzenia opowiadania. Po¬winni i żyć i pamiętać o
tym, co zrobiła Barbara. Chryste, to było¬by bez porównania lepsze.
- Nie mówimy o opowiadaniu - powiedział naczelny redak¬tor. - Oczywiście
to nasza omyłka, iż zamieściliśmy to świń¬stwo. Ale mówimy o fakcie. O
tym, że Barbara i Jan nie żyją, a ty jesteś przyczyną ich śmierci.
- Byłbym szczęśliwy, gdyby tak było - powiedziałem. - Nie należy mnie
jednak przeceniać. Nie żyją dlatego, że nie chcieli żyć z ludźmi takimi
jak ty i ja. To wszystko.
- Nie. To nie jest wszystko.
- Nic ma mowy o tym, abyście mnie mogli posadzić do wię¬zienia -
powiedziałem. - Owszem, napisałem to opowiadanie, które wy
wydrukowaliście. Owszem, żyłem z Barbarą, kiedy Jan był w szpitalu, ale
Jan był w szpitalu dlatego, że posadzili go naj¬pierw za zbrodnie,
których nic popełnił. Po czym Jan wrócił, ujrzał straszliwą prawdę i
kres, prawda? Tak to się zawsze mówi w takich wypadkach. Kres. Cisza.
Ciemność. Tak można bez końca. Nie uda wam się z tego zrobić sprawy
karnej. I nie opłaca się wam. Jestem po dwóch zawałach serca i wróciłem
ze szpitala przed godziną. I raz jeszcze powtarzam: nic moja wina.
Zawsze uważałem, że samobójstwo w literaturze to rzecz ryzykowna. Jest o
wiele silniej, jeśli człowieka zostawia się samego i wplątanego we
własne nieszczęście. Zawsze tak radziłem wszystkim młodym pisarzom.
- A co powiesz o tych listach, które dyktowałeś Barbarze? - powiedział
naczelny redaktor. - O tych listach, które pisała do męża pod twoje
dyktando?
- Barbara była idiotką. Nie potrafiła sklecić ani jednego listu sama.
Dyktowałem jej, to prawda. No i co z tego? Czyż to jest powód do
samobójstwa? To przecież rasowa komedia: mąż zdy¬chający w szpitalu, ja
leżę z nią w łóżku i dyktuję jej list do jej męża, w którym ona mu
opisuje i przypomina to, co czuła w chwili, kiedy on ją rżnął po raz
pierwszy.
- Tu są kobiety na sali - powiedział ktoś. Przyjrzałem mu się; był to
chudy i niemłody już człowiek prowadzący u nas dział satyry,
- Świetnie, że się pan odezwał - powiedziałem. - Pan jest przecież
kierownikiem działu satyry. Pan musi przyznać, że ta sy¬tuacja jest
równie zabawna jak i obrzydliwa. To jest sytuacja z farsy. Często myślę
nad tym, że tragedię podejrzanie łatwo zamienić można w farsę. Nie mówię
w tym wypadku o dramacie. Użyłem specjalnie słowa „tragedia”.
- To ohydne, co zrobiłeś - powiedziała jakaś kobieta.
- Ja wiem - powiedziałem. - Ale ja jestem przecież jednym z was. -
Podszedłem do drzwi; tam zatrzymałem się jeszcze i powiedziałem do
naczelnego redaktora: - Złożyłem podanie o zwolnienie. Jest u twojej
sekretarki.
- To nie będzie potrzebne - powiedział. - Jesteś zwolniony karnie z
trzydziestego drugiego paragrafu.
- I cóż to jest trzydziesty drugi paragraf? - W twoim wypadku: brak
moralności.
- I wy do mnie mówicie o moralności? - powiedziałem. ¬Szkoda, że nie
znacie słów pewnego starego Amerykanina, który powiedział, że
osiągnięcie można mierzyć tylko rozmiarem klęski, jaką poniósł człowiek
w stosunku do zamierzenia. Jeśli więc wie¬rzyć jego słowom, nie
poniesiecie nigdy żadnej klęski. Obiecywa¬liście ludziom wolność,
braterstwo, chleb i wszystko, co było możliwe do obiecania. Lecz kto
obiecuje wszystko, nie dotrzymu¬je niczego. Tak więc jesteście w
porządku. Dopóki nie mówicie o moralności.
- Czy to, co powiedziałeś, ma być rozumiane jako krytyka naszej linii
partyjnej? - zapytał naczelny redaktor.
- A nawet gdyby tak było - powiedziałem. - Czy opłaca ci się donieść na
kogoś, kto jest już po dwóch zawałach serca?
- Jesteś zwolniony karnie. Złożymy również wniosek o ode¬branie ci
legitymacji dziennikarskiej. Niech ci nie przyjdzie ocho¬ta przyjść tu
kiedykolwiek.
Wyszedłem; wziąłem swoją stojącą w korytarzu walizkę i po szedłem
schodami w dół. I tak skończyła się moja praca w redakcji pisma, którego
nigdy nie czytałem.
Razem z pracą straciłem mieszkanie. Postanowiłem wyjechać do Wrocławia,
gdzie miałem nie cierpiącą mnie ciotkę; liczyłem więc na to, iż odstąpi
mi pokój, potrzebny do mej pracy, gdyż postanowiłem napisać książkę.
Obszedłem więc wszystkich znajomych i ile tylko się dało, pożyczyłem
pieniędzy; po czym spa¬kowałem walizkę i wyruszyłem na dworzec. Pociąg
do Wrocławia odchodził o godzinie dziesiątej wieczór; aby znaleźć
miejsce siedzące, przyszedłem o trzy kwadranse wcześniej i zająłem pusty
przedział. Usiadłem przy oknie i zacząłem czytać Przegląd Sportowy. Po
pięciu minutach wszedł do przedziału jakiś mężczyzna.
- Czy to miejsce jest wolne? - zapytał. - Cały przedział jest wolny.
- A miejsce przy oknie?
- Nie. Trzymam tam moje nogi.
Patrzył chwilę na mnie, po czym kopnięciem zrzucił moje nogi z ławki i
usiadł.
- Dobry wieczór panu - powiedział.
- Dobry wieczór - powiedziałem i przyjrzawszy mu się dob¬rze,
pomyślałem, iż nie czuję do niego sympatii; miał obrzękłą twarz o
niezdrowej cerze, rzadkie włosy i ani jednego zęba. Wy¬glądał na pijaka,
a ja nie lubiłem towarzystwa pijaków.
- Jedzie pan do Wrocławia? - zapytał. - Tak.
- Żeby tak znaleźć konduktora i dać mu ze sto złotych, toby mógł zamknąć
przedział i można by trochę wyciągnąć się i po¬spać. Potem napcha się tu
ludzi i nie zmrużymy oka.
- Pan cła pięćdziesiąt i ja pięćdziesiąt. - Dobrze.
Wyszedłem na korytarz i odnalazłszy konduktora, w słowach pełnych
szlachetnej prostoty zaproponowałem mu łapówkę. Konduktor milczał długo:
nie wyglądał co prawda na pijaka. ale za to ledwo trzymał się na nogach
i proces myślenia wydawał się na razie rzeczą dla niego nieosiągalną.
Wreszcie wyciągnął rękę i powiedział:
- Ze mną do zgody jak do wody.
Zamknął przedział, nalepił na szybie kartkę: zarezerwowane dla wojska.
Po czym odszedł powiedziawszy, iż musi zgasić światło, więc nie mogłem
czytać. Włożyłem gazetę do walizki i wyciągnąłem się na ławce, a mój
towarzysz uczynił to samo.
- Był pan w Warszawie w czasie mistrzostw bokserskich Europy? - zapytał.
- Byłem.
- I jak tam poszło?
- Zdobyliśmy siedem medali.
- Ale jak chłopcy naprawdę się bili? - :Nie czytał pan o tym w gazetach?
- Nie czytałem gazet przez siedem lat.
- Bili się dobrze, :tle ja nie lubię polskiej szkoły boksu. Może to i
dobre, ale nic jeden raz. Myślę, że z czasem nasi, boks zamieni się w
balet. .A bokser... should be a fighter.
Przez chwilę nie mówiliśmy do siebie; na korytarzu zaczęło się już
piekło i pomyślałem, że tak czy inaczej czeka mnie bezsenna noc i
niepotrzebnie daliśmy konduktorowi pieniądze.
- Zna pan angielski? - zapytał mój towarzysz. - Mogę czytać, a o to mi
właśnie chodziło.
- Gdzie się pan nauczył?
- Nie pamiętam. Gdzieś, po pijanemu. Może zresztą jakoś inaczej. To bez
znaczenia.
- I ja także znam angielski.
- Miał pan angielską guwernantkę? - Byłem w czasie wojny w Anglii. -
lotnik?
- Tak.
- To dlaczego nie czytał pan polskich gazet - powiedziałem. - W raca pan
teraz z Anglii?
- Wróciłem już dawno.
- Dlaczego nie czyta pan gazet? Ja także rzadko czytam gazety, ale sport
to co innego. Nie czytał pan nawet Przeglądu Sportowego?
- Nie.
- Przegląd Sportowy jest całkiem dobrym pismem. Oni wpadli teraz w
euforię po tym, jak złapaliśmy tych siedem medali, ale za jakiś czas
znów zaczną pisać normalnie. Mają dobrych reporterów.
Nic nie powiedział. Leżałem na twardej ławce i myślałem o tych
mistrzostwach. Wolałbym, abyśmy zamiast siedmiu medali złapali tylko
cztery, ale żeby nasi chłopcy byli bardziej agresywni i żeby przestali
poruszać się tak pięknie.
- Czy ma pan zapałki? - Mam - powiedziałem. - Może pan zapalić jedną?
Zapaliłem zapałkę i wyciągnąłem ku niemu myśląc, iż chce za¬palić
papierosa, i położyłem paczkę zapałek na stoliku między nami. Ale on nie
zapalił papierosa; podniósł się na ławce i popatrzył na mnie, a potem
zapałka zgasła, a on położył się z po¬wrotem.
- Nie ma pan papierosów? - zapytałem. - Nie palę - powiedział.
- Po co pan mi kazał zapalić zapałkę?
- Chciałem się przyjrzeć panu lepiej. Pan mi przypomina ko¬goś. Kolegę z
pułku. Kredy tu wszedłem i popatrzyłem na pana, pomyślałem, że to
złudzenie. Potem konduktor wyłączył światło, a ja cały czas myślę: a
gdyby, tak jeszcze raz spojrzeć na Jego twarz? Tamten człowiek już me
żyje. I to zawsze dziwi, jak ktoś umiera, a potem spotyka się kogoś
podobnego. To głupie. Prze¬praszam pana.
- Nie przejmowałbym się tym na pańskim miejscu. Zawsze jestem do kogoś
podobny. Albo do kogoś, kto umarł, albo do kogoś, kto pożyczył pieniądze
i zapomniał oddać. Czasem do narzeczonego, który zmyl się w dzień ślubu
od ołtarza i oczywiś¬cie z inną kobietą. Przyzwyczaiłem się.
- Może pan zapalić jeszcze jedną?
- Nie. Przyjemne to w końcu nie jest.
- Może napijemy się wódki? Mam ze sobą butelkę.
- Właśnie przysiągłem sobie, że nie będę już pić alkoholu ¬powiedziałem.
- Postanowiłem odrodzić się moralnie.
- Rozumiem. Kiedy składał pan śluby? - Dwa dni temu.
- No, to już fan może. - I ja tak myślę.
Podał mi butelkę i pociągnąłem łyk; wódka była nieco ciepła, ale dałem
temu radę. Wreszcie skończyłem i podałem mu butelkę, a on pił przez
chwilę i słyszałem pracę jego krtani.
- Siedem lat me piłem - powiedział.
- I co jeszcze? Pewnie przez siedem lat unikał pan kobiet? - To nie było
trudne.
- Pan nie czytał gazet przez siedem lat, pan nie pił przez sie¬dem lat,
pan gardził kobietami - więc gdzie pan był? Zabłądził pan w czasie
górskiej wycieczki?
- Byłem skazany na śmierć i czekałem na wykonanie wyroku - powiedział. -
Tydzień temu mnie zwolnili. Ot tak, bez słowa. Powiedzieli, że stała się
pomyłka. Powiedzieli, że nasza młoda lu¬dowa sprawiedliwość popełniła
omyłkę i zapytali, czy mogę im to wybaczyć w imię lepszego jutra?
- A co pan powiedział?
- A co pan by powiedział?
- Powiedziałbym, że oczywiście. I że w ogóle było mi bardzo przyjemnie.
- Tak zrobiłem.
- Teraz wielu zwalniają. Ciągle się to słyszy.
- Ale wielu ludzi już nie wróci - powiedział. - Jeśli się tyle lat
czekało na śmierć, to gdzie można potem wrócić? Ja czekałem przez siedem
lat. Kiedy ktoś szedł korytarzem, myślałem, że idą właśnie po mnie. Nie
wyprowadzali nas na spacery i nie można buło nawet pukać w ścianę, bo
skazanych na śmierć rozsadzają tak, aby nie mogli się między sobą
porozumiewać. Gazet też nie dawali, chociaż często prosiłem. Nie mogłem
wiedzieć, jak nasi wypadli w boksie.
- Bili się dobrze. Ale mnie się zdaje, że polski boks stał się zbyt
defensywny. To jest może i mądre, ale ja wolę prawdziwy boks, gdzie
chodzi o knock - out.
- A jak u nas w ciężkich wagach?
- To nasze nieszczęście. Nigdy nie mieliśmy dobrych ciężkich. - Jakie
najlepsze?
- Lekka i średnia.
- Widział pan wszystkie walki?
- Nie widziałem tylko ćwierćfinałów. Finały wypadły dobrze. Rosjanie nie
dali rady. Mieli jednego dobrego boksera. W średniej też był jeden
dobry, ale w finałach przegrał.
- Na punkty?
- Tak. W finałach nie było ani jednego KO. W ogóle za dużo tańczyli.
Konduktor wszedł nagle do przedziału.
- Proszę panów, tu jest jedna kobieta w ciąży. Już od dwóch godzin stoi
na korytarzu i nikt nie chce ustąpić jej miejsca. W siódmym miesiącu. Ja
myślałem...
- Źle pan myślał - powiedział mój towarzysz. - Pan dostał forsę, a my
chcemy zostać sami. Zamknij pan drzwi z tamtej strony.
Konduktor wyszedł; słyszałem, jak tłumaczył ludziom stojącym w
korytarzu, iż przedział zarezerwowany jest dla wojska i nic na to
poradzić nie można. Słyszałem także słaby i zrozpaczony głos kobiety i
myślałem o tym, czy miałem rację mówiąc, iż polska szkoła boksu jest
zbyt defensywna. Może byłem zbyt surowy, lecz lubiłem bokserów o silnym
ciosie i idących naprzód, a ci, których widziałem w czasie mistrzostw,
zbyt przypominali mi znajomych pederastów z baletu.
Mój towarzysz powiedział coś do mnie, lecz nie zrozumiałem go, a w ogóle
ciężko było mi zrozumieć, o czym mówi.
- Przepraszam - powiedziałem. - Nie zrozumiałem pana. - To przez zęby.
- Co przez zęby?
- Nie mam zębów, dlatego tak niewyraźnie mówię - powie¬dział. Milczał
chwilę, po czym rzekł: - Pan ma rację. W ciężkich wagach nie mieliśmy
nigdy nic do powiedzenia. A zęby wybili mi w śledztwie.
- Bardzo bili?
- Z początku. Potem, jak się już przyznałem, dali spokój. - Do czego się
pan przyznał?
- Do wszystkiego, czego chcieli. I tak wiedziałem, że mnie zgaszą. A tak
przynajmniej przestali bić. Chce pan jeszcze łyk? - Proszę.
Znów pociągnąłem łyk wódki ciepłej i słodkiej, i w ciemności podałem mu
butelkę, a byliśmy chyba .już w połowie drogi do Wrocławia. Słyszałem
ludzi stłoczonych w korytarzu; wszyscy przeklinali brak miejsca, a ktoś,
pewnie pijany, śpiewał, i głos jego silnie brzmiał i pewnie; on jeden
nie przejmował się tłokiem i znał tyle piosenek. A teraz śpiewał o
lotnikach, którzy w deszczowy dzień, nie mając nic do roboty, siedzą za
stołem i piją.
- Trudno powiedzieć co robić w taki wieczór - powiedział mój towarzysz.
- Ale jeśli oni muszą jutro rano startować? Chryste Panie.
- Nie w tym rzecz. Piosenka jest dobra.
- Rosjanie mają dużo dobrych piosenek. Pamięta pan tę pio¬senkę o
facecie, który zaprosił dziewczynę na wino i cały czas prosi ją, aby
wybaczyła, iż wino jest kiepskie, ale nie ma pieniędzy na lepsze?
- Nie ma człowieka, który by nie rozumiał lepiej ode mnie ¬powiedziałem.
- Na tym całym pierdolonym świecie.
- I ja go też rozumiem.
- Nie tak dobrze jak ja. Pan przecież nie pił przez siedem lat. - Racja.
Były jakieś dobre filmy ostatnio?
- Rzadko chodzę do kina. Dobrych filmów chyba nie było. - Nie mogę
przypomnieć sobie, jaki film widziałem ostatnio - powiedział. - To było
chyba osiem lat temu. To taki film o Irlandczyku, który walczył przeciw
Anglikom. Ale jak się ten człowiek nazywał?
- Marszałek Żukow?
- Ja myślałem, iż to Rosjanin.
- On też tak myśli. Ale pewnego dnia linia partii się zmieni i może się
okazać, iż urodził się w Dublinie i tam, już w latach młodzieńczych,
wstąpił do kompartii.
- Przypomniałem sobie. Johnny McQuinn. Widział pan? - Nie pamiętam.
- Z czego pan żyje?
- Pracowałem w redakcji. Wywalili mnie. - Przykro mi.
- Nie powinno panu być przykro. Zawsze mnie wywalają. - I co teraz
będzie?
- Wystarczy mi pieniędzy na trzy miesiące. Nie wiem, co bę¬dzie później.
- Mam we Wrocławiu kolegę z pułku. On prowadzi teraz, zdaje się,
prywatny garaż czy też mały warsztat. Gdyby panu było ciężko, proszę iść
do niego. Pomoże, jeśli tylko będzie mógł. - Jak on się nazywa?
- Samsonow. Kapitan. Rosyjskie nazwisko, on pochodzi gdzieś z tamtych
stron. Odważny człowiek. Nie wiem, gdzie mieszka, ale proszę się zapytać
byle jakiego taksówkarza.
- I mam powiedzieć, że od kogo przychodzę? - Ode mnie, rzecz jasna.
- Ale ja, rzecz jasna, nie znam pańskiego nazwiska. Nie przedstawiliśmy
się sobie wzajemnie.
- I nie trzeba. Proszę powiedzieć, iż przychodzi pan z polece¬nia tego
kolegi z eskadry, który miał siedem strąceń. On już bę¬dzie wiedzieć.
- Zestrzelił pan siedmiu?
- Może nawet dziewięciu, ale dwóch mi nie zaliczyli, bo ka¬mera nie była
w porządku. Ale myślę, że tamte dwa też były moje. W czasie bitwy o
Anglię.
- A w trzydziestym dziewiątym? - Jednego. Potem ja dostałem.
- Kto był najlepszym myśliwcem drugiej światówki?
- Tego nie dowiemy się nigdy. Niemcy fałszowali dane i Ros¬janie też. A
o naszych po wojnie nie wolno było mówić, bo walczyli w Anglii. Myślę,
że Niemcy mieli dobrych. Jak się nazywał ich najlepszy?
- Marseille.
- Nie. Był jeszcze lepszy. - Pułkownik Galant?
- Właśnie.
- Kto go zestrzelił? - Nie wiem.
- A kto zestrzelił Marseille?
- Nikt go nie zestrzelił. Miał defekt silnika. Zresztą tego też nie
można wiedzieć na pewno. Może Niemcom chodziło o to, aby stworzyć
legendę, że Marseille zginął niepokonany. Podobno na¬wet Kanadyjczycy
zrzucili wieńce na wrak jego samolotu. Z tego jednak, co słyszałem,
zatarł mu się silnik.
- Dlaczego nie skakał?
- Leciał za nisko i nie mógł już poderwać nosa. Był po prostu zbyt
dobrym lotnikiem, aby wierzyć, że uda mu się skok. Czasa¬mi nie warto
być dobrym.
Pomyślałem sobie, iż teraz powie mi, że wtedy, kiedy jest się dobrym, to
ciężej umierać i dowiem się czegoś, o czym nie pomyś¬lałem nigdy
wcześniej, ale nie powiedział niczego. Nie widziałem jego twarzy i nie
mogłem przypomnieć sobie, jak wygląda, a wie¬działem tylko, iż wygląda
jak oni wszyscy; ci, których zapomnieli zabić i którzy wracali teraz do
domów. Spotykałem już wielu ta¬kich jak on; o obrzękłych twarzach,
rzadkich włosach i bezzębnych
Wyglądali niby stare i chore małpy.
- Przeżył pan - powiedziałem. - To najważniejsze. - Co.
- Życie. Tak mówią. Ja nie wiem. Ale przecież nawet mądrzy tak mówią.
- A pan tak nie myśli?
- Nie - powiedziałem. - Ale ja jestem tchórzem. Gdyby było inaczej...
- Nie wygłupiaj się pan.
- Raz miałem już nabity rewolwer w ręku. Wtedy zrozumia¬łem, że to nie
dla mnie. Nie dałem rady. I nigdy me dam.
- Nie przejmuj się pan - powiedział. - Ja też boję się śmier¬ci. Wiem
tylko jedną rzecz o ludziach: nie warto bać się tych, którzy nie boją
się śmierci.
- Pan to przeczytał w kalendarzu?
- Nie pamiętam. Nie czytałem przecież przez tyle lat.
- Nie boję się śmierci - powiedziałem. - Boję się tylko um¬rzeć. To są
dwie różne rzeczy i tego nie wolno mieszać.
- Pan mi to właśnie wyjaśnił. Pan lubi mówić o sobie. - Pan też.
- Nie. Ja tylko dlatego z panem mówię, że przez siedem lat, pan rozumie.
Zresztą możemy nie mówić. Mnie wszystko jedno. - Jeśli o norie chodzi,
będzie to strata najmniej bolesna ze wszystkich - powiedziałem. -
Spróbuj pan spać.
Odwróciłem się i próbowałem zasnąć, ale nie udało mi się; ci na
korytarzu krzyczeli zbyt głośno. I myślałem o tym, jak zeszłej wiosny
szedłem przez sad pełen białych drzew jabłoni i czereśni, a Barbara szła
za mną i mówiła przez cały czas o tym, iż zmarnowałem jej życie, a jej
chory mąż czekał na nią w szpitalu, a ja idąc pod białymi drzewami o nim
myślałem, a to było w takim małym mieście leżącym nad Wisłą, gdzie
rankiem wychodziłem na targ, aby kupować od chłopów, którzy towary swoje
wieźli przez noc i któ¬rych oczy czerwone były z braku snu; i pamiętam
zapach rozkwitających drzew, mokrej sierści i alkoholu, a teraz
wiedziałem, że nie zobaczy nigdy tego miasta, grubych korci i białych
drzew, ale mogłem jeszcze o tym myśleć. Mogłem tylko tyle; i mogłem
jeszcze myś¬leć o tym, że niczego mi nie żal. Szkoda mi było lata, które
zwarzą wkrótce chłody, i szkoda mi było tych białych drzew, ale to już
naprawdę wszystko.
- Śpi pan?
- Nie mogę usnąć - powiedziałem. - Niepotrzebnie posma¬rowaliśmy
konduktora.
- Opowiadano mi jedną historię - powiedział. - Teraz, jak wyszedłem z
więzienia. O jednym więźniu, który był skazany na śmierć za zbrodnie
polityczne. Był skazany niewinnie. Tego wi꬟nia wziął do siebie oficer
specjalny...
- Kto to jest?
- W więzieniu więźniami rządzi tak zwany oficer specjalny z policji
politycznej. On jest prawdziwym panem więzienia. Oficer specjalny może
więźnia przedstawić do amnestii, ale może także postarać się, aby
przedłużyli mu wyrok. Więc ten oficer specjalny wezwał do siebie
skazanego na śmierć więźnia, który czuł się nie¬winnym, i powiedział mu:
„Dzisiaj zostanie wykonana egzekucja na szpiegu. W naszej ludowej
sprawiedliwości nie powinno być kaca, ponieważ zlikwidowanie wroga ludu
jest obowiązkiem każ¬dego. Jeśli zgodzicie się wykonać egzekucję, to
będzie dla mnie jasne, że zrozumieliście błędy, które popełniliście w
przeszłości, i przedstawię was do amnestii. Może zamienią wam karę
śmierci na dożywocie, może tylko na piętnaście łat; potem będzie
następ¬na amnestia i być może pożyjecie jeszcze trochę na wolności. - I
co zrobił ten więzień?
- Powiem panu. Ale proszę pamiętać, w jakiej on był sytuacji. Był
człowiekiem zupełnie niewinnym i słusznie miał prawo uważać się za
niewinnego. Prezydent odrzucił prośbę tamtego więźnia o łaskę, tak, że
wyrok był już zatwierdzony i musiał być wykona¬ny. Jeśli więc nie on, to
zrobi to kto inny. Może ktoś, kto istotnie jest czegoś winien, i ocali w
ten sposób swoje życie, będąc winnym.
- Zimne równanie - powiedziałem. - Zabijać, aby żyć? I tym chce mnie pan
zabawiać w czasie bezsennej nocy? Mnóstwo takich anegdot już -
słyszałem.
- Był przecież człowiekiem niewinnym. A tamtego już nic nie mogło
ocalić, gdyż prezydent odrzucił, jego prośbę o łaskę. Był już tak czy
owak martwy. A ten drugi więzień mógł uratować swoje życie. Raz jeszcze
powtarzam, że był zupełnie niewinny.
- A ja raz jeszcze powtarzam, że mnóstwo tego rodzaju anegdot w życiu
słyszałem - rzekłem. - Nie od rzeczy będzie dodać, Kanał Białomorski
zbudowany został przez opowiadaczy takich właśnie anegdot.
- Pan pił moją wódkę.
- Dobrze. Więc co zrobił ten niewinny z tamtym winnym? Moja chora małpa
zamilkła nagle. Zamilkł był, gdyż musiał; nawet w ciągu tych siedmiu lat
spędzonych w więzieniu nie za¬pomniał, że ludzie występujący w filmach
milkną, kiedy zadaje im decydujące pytanie, i wpatrują się ponuro w
złotą szczękę re¬żysera. Myślałem, że moja chora małpa była teraz
gościem, który nazywał się Humphrey Bogart; tak myślałem, ponieważ i ja
sam często bywałem Bogartem. Bogie zawsze milczał, trzymając owło¬sioną
łapę na szklance pełnej whisky, a uśmiechał się tylko wtedy, kiedy
widział wycelowany w siebie rewolwer.
- Strzelaj - powiedziałem. - Oddasz mi tylko przysługę. - Proszę?
- Bogie tak zawsze mówił - powiedziałem. - I wtedy pod¬nosił szklankę do
ust, a nigger siedzący przy fortepianie mówił: Dosyć pan już pił tej
nocy, szefie.” Chodzi tylko o to, aby życie toczyło się jakoś naprzód
przy pozorach dramatyzmu. I tylko to.
Podszedłem do okna, za którym podnosił się już dzień, i pa¬trzyłem na
samotną gwiazdę jutrzenki, a potem przejechaliśmy przez jakąś osadę
fabryczną i w niektórych oknach paliły się już światła, a ja pomyślałem
o tych wszystkich ludziach, którzy wstali teraz i których oddechy
gorzkie są od tytoniu, i widziałem tak¬że stado porannych ptaków
ciężkich i czarnych, i teraz dopiero poczułem zmęczenie.
- I co zrobił ten pański towarzysz cierpienia? - zapytałem. - On zrobił
tylko to, co pan by zrobił w jego sytuacji, przyjacielu.
- Chciałbym się napić wody - powiedziałem. - Ale jak wyj¬dę na korytarz,
to tamci mnie skończą. Historia jest niezła.
- O ile jest prawdziwa.
- Wszystko jest prawdziwe, jeśli człowiek się boi. Przyszedł dalszy ciąg
do głowy. On zabija i po jakimś czasie wychodzi na wolność. I dopiero
wtedy przychodzi mu do głowy pytanie: a co, jeśli ten, którego zabiłem,
był tak samo niewinny jak ja?
- Dlaczego nie pomyślał o tym wtedy, kiedy tamten oficer dawał mu do
ręki pistolet z jedną kulą?
- Powiedziałem panu: wszystko wydaje się prawdziwe, kiedy człowiek się
boi. A więc i wina tamtego wydała mu się prawdziwa. Ale nie mówmy o tym
teraz. On wychodzi na wolność i zaczyna się bawić w detektywa. Odszukuje
ludzi, których znał tamten człowiek, rozmawia z nimi, śledzi jego życie
i dochodzi do wnio¬sku, że tamten, którego zabił, był tak samo niewinny
jak i on. Bo wtedy przestał się bać i odzyskał wiarę w kłamstwo, co
stanowi niestety przywilej ludzi wolnych.
- I jaki jest jego koniec?
- W imię kompozycji powinien popełnić samobójstwo. - A nie ma innego
punktu widzenia?
- Jest ich bez liku. Może także powiedzieć sobie: nie wiedzia¬łem, nie
miałem innego wyjścia, teraz ożenię się, będę robić dzieci i uprawiać
ogródek. Ale mówiliśmy o literaturze.
- Pańskie rozumowanie jest kiepskie. Zapomniał pan o rzeczy
najprostszej. Człowiek, który wyszedł z więzienia, nie przestaje się
bać.
- Mam nadzieję - powiedziałem. - Ale nie mieliśmy innego tematu do
rozmowy. W ogóle nie bardzo jest o czym mówić. Niech pan spojrzy na to z
tej strony.
Pociąg wjechał na wrocławski Dworzec Główny. Wzięliśmy swoje walizki;
kiedy ludzie opuścili już korytarz, konduktor oswobodził nas i wyszliśmy
na peron. Po drodze zobaczyłem od¬bicie swojej twarzy w lustrze; nie
ogolony, szary, wyglądałem jak podlec.
- No - powiedziała małpa. - Proszę pamiętać: w razie czego do kapitana
Samsonowa. To dobry człowiek, tylko wariat. Prze¬praszam, że nie
przedstawiłem się panu, ale przy wyjściu z więzie¬nia podpisałem
zobowiązanie, że nie będę mówić o niczym, co było w więzieniu. Nie znam
pana i nie mogłem wiedzieć, czy mnie pan nie zadenuncjuje.
- Bardzo słusznie z pańskiej strony - powiedziałem. ¬Trzymaj się pan
tego w dalszym ciągu, jeśli nie chce pan mieć następnego, tak przecież
przykrego okresu abstynencji. A kiedy się pan powiesi?
Nie odpowiedział. Patrzyłem na niego i już wiedział, iż go nie
zapamiętam; zbyt wielu ich widziałem, aby ich pamiętać. Było mi przykro,
ale nic na to poradzić nie mogłem. On wreszcie ocknął się i spojrzał na
mnie.
- Dlaczego pan myśli, że ja się powieszę? - Pan przecież zabił tego
zasrańca.
- Pochodzę jeszcze trochę i porozmawiam z ludźmi, którzy go znali -
rzekł. - Zabawię się w detektywa, jak pan to powie¬dział. Poczekam
jeszcze. Nauczyłem się czekać.
- I miał pan dobrych nauczycieli.
- Ten pogląd przynosi panu zaszczyt. I proszę pamiętać ¬Samsonow,
wariat.
Wziął walizkę i odszedł; nie wiem nawet, czy się odwrócił, tak jak ci
wszyscy odchodzący na zawsze w filmach. Tylko Humphrey Bogart zawsze
przychodził znikąd i wnikąd odchodził. Nie miał on jednak ciotki z dużym
mieszkaniem i obdarzonej temperamentem neapolitanki; Bóg i Natura
ustrzegły go od tego, o ile mnie dobrze poinformowano.
Odnalazłem dom mojej czcigodnej ciotki i zadzwoniłem. Po chwili
otworzyła drzwi; w rozchełstanym szlafroku i o oczach za¬padniętych po
bezsennej nocy wyglądała wspaniale.
- Jesteś, łajdaku - powiedziała. - Dobrali się wuj z siostrzeńcem jak
dwa diabły w pustym młynie. Gdzie Józef?
- Właśnie przyjechałem z Warszawy - powiedziałem. ¬Czterysta kilometrów.
- Wuj poszedł po pieniądze.
- Znam wuja już tyle czasu i nie pamiętam, aby kiedykolwiek miał
pieniądze.
Złapała mnie za włosy.
- Sprzedaliśmy pianino i wuj poszedł po pieniądze. Nie ma go już dwa
dni. Mów, gdzie on jest.
Oswobodziłem się; położyłem rękę na sercu, a lewą nogę wysunąłem naprzód
i wiedziałem, iż wszystko jest już przegrane. Miałem złe entree, lecz
wspaniale postanowiłem zejść ze sceny.
- Jeśli suma jest znaczna, należy się liczyć z tym, że wuj chwilowo
zapomniał swego adresu - powiedziałem tak głośno, aby wszyscy mogli
usłyszeć mnie sąsiedzi. - Jest to chwilowa amnezja spowodowana
destrukcyjnym wpływem alkoholu. Tak to wygląda, jeśli się rzecz
naświetli z naukowego punktu widzenia. Można to również nazwać
przejściową psychodegradacją alkoholową. Mówiąc jednak po ludzku, wuj na
pewno znajduje się w świetnym humorze i hula. Potem wróci, aby zacząć
nowe życie, kiedy skończą się już dni róż i wina.
- Wuj wróci wtedy, jak przepije ostatni grosz. - Ciocia to świetnie
ujęła.
Sąsiedzi powystawiali już głowy; postąpiłem jeszcze o krok na¬przód i
postanowiłem przemówić teraz żelaznym głosem, przy¬pomniawszy sobie, iż
najbliższym sąsiadem ciotki jest pewien paralityk przykuty od piętnastu
lat do fotela i władający jedną tylko ręką. Nie wiedziałem, czy rodzina
dotaszczyła go do okna, ale nie chciałem, aby uronił choć słowo.
Znów złapała mnie za włosy, lecz odczepiłem się. Tym razem chwyciłem ją
zbyt mono za przegub i zasyczała z bólu.
- Po co tu przyjechałeś?
- Chciałem, aby ciocia odstąpiła mi pokój.
- Mam cię wpuścić do mojego domu? Żebyście wszystko przepili z Józefem?
Nie dość mam tego jednego nędznika, który zmarnował mi życie? Jeszcze
kiedy byłam dziewczyną, ostrzegano mnie przed nim...
- To ciocia pamięta jeszcze te czasy? - zawyłem wprost ze zdziwieniem i
słyszałem już teraz tak miły sercu memu rechot paralityka. .
Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Skłoniłem się sąsiadom; pa¬ralityk
machnął ręką; odszedłem. Po kilku moich krokach zawróciłem jednak i
zadzwoniłem. Znów ukazała się w drzwiach jak widmo boleści i zwątpienia.
- Chciałem tylko powiedzieć, że jak ciocię diabli porwą do piekła po
śmierci, proszę nie powoływać się na znajomość ze mną. J'ai di. Adieu.
Ruszyłem przed siebie i tuż obok przystanku tramwajowego zobaczyłem
restaurację; wszedłem. Podszedł do mnie kelner o wyglądzie aktora
grającego szlachetnego ojca.
- Wieprzowa z groszkiem i piwo - powiedziałem. - A wódeczka?
- Wódeczki nie będzie.
- Nie będzie? - powiedział z rozdzierającym jękiem. - Nie? - Nie.
- Jeden zasrany gość na sali i już jestem stratny z samego rana -
powiedział szlachetny ojciec i odszedł a ja myślałem o Wuju Józefie i o
tym, jak po wojnie roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego
siedzieliśmy wszyscy w jednym pokoju; babka, ciotka z dwiema córkami;
moja matka i ja; oraz ordynans Wuja, który opowiadał właśnie po raz
setny szczegóły bohaterskiej śmierci Wuja. Wuj Józef, na czele
batalionu, krzycząc: „Dziękujemy Panu, iż mamy tylko jedno życie do
stracenia” ruszył do ataku, a wtedy wraża kula przeszyła serce jego. Wuj
Józef, nim skonał, ucałował był raz jeszcze ziemię ojczystą i odszedł
drogą wszystkich ludzi. Or¬dynans opowiadał; ciotka płakała
rozdzierająco; dwie córki Wuja także; babka od czasu do czasu przytykała
batystową chusteczkę do suchych oczu, gdyż wszystkie łzy wypłakała była
już uprzednio; matka moja zamarła na sposób, o jakim zapewne myślała, iż
przy¬stoi posągowi boleści; światła elektrycznego wtedy nie mieliśmy i
płomienie świec rzucały upiorne cienie na ściany. Ordynans dys¬kretnie
skręcał sobie papierosa z zapasów pozostałych po Wuju Józe¬fie i ciągnął
dalej swą smutną opowieść. Fotel, na którym Wuj Józef drzemał zazwyczaj
po obiedzie, obciągnięto czarnym kirem; tak sa¬mo portret Wuja, przed
którym paliły się świece.
Ordynans zapalił papierosa, a ja wtedy powiedziałem do córki Wuja
Józefa:
- Ten fotel, który teraz obciągnęliście kirem, jest ten sam, na którym
Wuj Józef zazwyczaj pierdolił pokojówkę po obiedzie, prawda?
- Tak - powiedziała.
- I ten sam, na którym zazwyczaj pierdolił krawcową mamusi, prawda?
- Tak.
Babka przerwała mi wspaniałym gestem.
- Majestat śmierci, Grzegorzu, jest czymś, czego jako niewinne dziecko
nie rozumiesz, ale zaufaj naszej boleści - rzekła.
- Tak, babciu - powiedziałem.
- Czy kapitan mówił coś o Bogu? - zapytała babka ordynansa. Wskazał ręką
na niebo.
- Dobrze - powiedziała babka. - Niech Bronisław opowiada dalej.
Opowieść potoczyła się wartko, a nagle drzwi otworzono z hu¬kiem, a w
drzwiach ukazał się Wuj Józef. Ubrany był w melonik i w nowe futro z
bobrowym kołnierzem. Wuj Józef wyraźnie przy¬tył był od czasu swej
śmierci i od razu zauważyliśmy, że jest wstawiony; lecz tylko w
granicach ogólnie przyjętej przyzwoitości.
Zza ramienia Wuja Józefa ukazała się twarz młodej i ładnej kobiety; Wuj
wyciągnął ją na środek pokoju i zawołał piorunowym głosem:
- Na kolana przed nią! Wszyscy na kolana!
Padaliśmy na kolana; żona Wuja Józefa, jakkolwiek z wyraźnym ociąganiem
się, także padła na kolana, zachęcona przeszywającym spojrzeniem babki.
Ordynans chwycił resztkę tytoniu; wsadził ją do kieszeni i ciężko rymnął
o ziemię.
- Ta kobieta ocaliła mi życie - rzekł surowym głosem Wuj Józef.
Pierwszego dnia nie udało nam się niczego dowiedzieć; ponieważ plątał
się w swoich opowieściach; jednakże w czasie dni następnych udało nam
się uzyskać pełen obraz grozy, przez którą przeszedł był Wuj Józef. Otóż
kiedy Niemcy brali Polaków do niewoli, Wujowi udało się wyłudzić ud
niemieckiego żołnierza manierkę z wódką, którą, spodziewając się
męczeńskiej śmierci, natychmiast opróżnił. Upił się tak jakoś
specyficznie, że Niemcy zapomnieli o nim. Wieczorem obudził się
wypoczęty i w świetnym humorze, i natychmiast poczuł pragnienie. Udał
się w kierunku miasta; wszedł do najbliższej willi; zastał tam tylko
młodą i wystraszoną kobietę, której mąż wyjechał przed rozpoczęciem
wojny za granicę i teraz miał odciętą już drogę powrotu. Kobieta ta
rzuciła się na pierś Wuja Józefa z łkaniom; Wuj ukoił jej rozpacz,
zażądał koniaku i tak tam pozostał, na razie ze względów bezpieczeństwa
osobistego. Wypili i zjedli wszystko, co było; Wuj postanowił wrócić do
Warszawy. Nie wiadome było jednak, w jaki sposób w głowie Wuja powstała
myśl, iż właśnie ta kobieta jest jogo wybawicielką, i nie mogliśmy
uzyskać żadnych informacji od Wuja, który na wszystkie pytania dotyczące
młodej osoby z oburzeniem wołał: „Serca chyba nie macie!” Wybrawszy co
najcelniejsze sztuki z garderoby jej męża, wziął ją także ze sobą i w
ten sposób został posiadaczem dwóch żon.
Po krótkim czasie, naturalną rzeczy koleją, znudziła mu się rów¬nież
druga żona; pierwsza znudziła mu się już dawno. Obie żony Wuja Józefa,
jakkolwiek nienawidzące się wzajemnie, jednoczyły się w jednym
względzie: surowo zabraniały Wujowi alkoholu i hulanek. Wtedy Wuj wpadł
na pomysł genialny w swej prostocie; otóż zwierzył się wszystkim
dramatycznym szeptem, że należy do organizacji podziemnej walczącej z
Niemcami. Nabył był nawet po te¬mu odpowiedni strój, jak każdy rasowy
polski konspirator; był to płaszcz przeciwdeszczowy, wysokie buty do
konnej jazdy oraz po¬czął używać słów wulgarnych, używanych przed wojną
przez mieszkańców przedmieść; jeśli jednak chodzi o Wuja Józefa, celem
jego plugawego języka była wyłącznie chęć zademonstrowania oczywistej
pogardy w stosunku do śmierci. Cele organizacji wyma¬gały od czasu do
czasu udziału wuja w nocnych wyprawach. Od¬bywało się to z całym
należytym ceremoniałem; Wuj Józef klękał, całował ziemię; babka
zdejmowała ze ściany obraz Matki Boskiej i błogosławiła Wuja; następnie
Wuj udzielał ojcowskiego błogosła¬wieństwa swoim córkom i mnie, mówiąc
wreszcie po tym do babki i do swych dwóch żon:
- Jeśli zginę, powiedzcie im, kim byłem. - I wskazywał przy tym na swoje
córki.
Następnie Wuj Józef podchodził do ordynansa i całował się z nim po
bratersku.
- Wybacz, jeśli uniosłem się kiedyś w stosunku do ciebie ¬mówił Wuj
Józef ze szczerą pokorą w głosie.
- Wedle rozkazu, panie kapitanie - ponurym głosem odpo¬wiadał ordynans.
Wtedy Wuj Józef raz jeszcze zawracał od progu i salutował; po czym
odchodził. Kobiety szlochały; ordynans posępnie patrzył w ziemię.
Czasami udawało mi się wymknąć za Wujem. Nie wysi¬lał się zbytnio: szedł
do najbliższego baru, gdzie czekała już na niego kompania. Raźno
zabierano się do wódki i ciepłych zakąsek. Po czym Wuj Józef siadał do
fortepianu i śpiewał piosenki.
I tak schodziły mu noce, a czasem przychodzili niemieccy żan¬darmi, aby,
ich wszystkich zaaresztować i rozstrzelać za nieprzestrze¬ganie godziny
policyjnej; wtedy spajano również Niemców. Zdarza¬ło się i tak, że
któryś z Niemców zasiadał do fortepianu; wybierano wtedy piosenki, które
znane były biesiadnikom w dwóch językach; i tak pamiętam więc pewnego
Bawarczyka śpiewającego pięknym te¬norem; pamiętam również esesmana w
mistrzowski sposób naśladu¬jącego Lucienne Boyer. Nad ranem Wuj wracał
do domu i wtedy wszyscy całowali go po rękach, a babka pytała surowo:
- Posłuchaj, Józefie. Żądam od ciebie, abyś mnie, matce twojej,
odpowiedział jak na spowiedzi świętej - czy przelałeś tej nocy krew
ludzką?
- Wojna - odpowiadał Wuj Józef.
- Rozumiem, Józefie - powiadała babka. - Tajemnica wojskowa zabrania ci
czynienia wyznań. Jakkolwiek jest to bolesne dla mnie jako dla matki
twojej - jako Polka uznać muszę wolę twoich przełożonych. Musisz tylko
jedno dla mnie zrobić. Musisz iść do spowiedzi świętej.
Wuj całował dłoń babki i kładł się spać, a my chodziliśmy wszys¬cy na
palcach i musieliśmy mówić szeptem; mogło się przecież zda¬rzyć, iż tego
samego wieczoru Wuj Józef otrzyma rozkaz bojowy. Kiedy Wuj Józef
otrzymywał zbyt wiele rozkazów bojowych, gdyż zdarzało się i tak, iż
tygodniami nie wracał do domu, zaniepokojo¬na babka pytała:
- Józefie, czy ty, który widzisz krew i przemoc, wierzysz jeszcze w
Boga? Czy, nie ogarniają cię wątpliwości? Czy ty, który musisz zabijać i
mścić, potrafisz jeszcze wierzyć w istnienie miłosierdzia? Wiesz, że w
moim wieku każdy dzień podarowany jest od Boga. Powiedz mi prawdę,
zaklinam cię.
Wuj Józef z najwyższą czcią składał pocałunek na pomarszczonej dłoni
matki swojej.
- Kim by On nie był i jak by nie wyglądał, dziękuję Mu, iż dał mi
niezwyciężoną duszę - mówił.
Po pewnym czasie sytuacja uległa zmianie; pierwszej żonie Wuja udało się
wygryźć drugą, a Wujowi znudziły się nocne wypady i postanowił wrócić do
adwokatury; Wuj Józef był adwokatem w cywilu. Jego kancelaria
prosperowała dobrze i Wuj zarabiał du¬żo pieniędzy; opuścił go wtedy
demon alkoholu, na którego miejsce natychmiast logiczną rzeczy koleją
pojawił się demon hazardu i Wuj Józef począł grać w pokera dla
odświeżenia wyobraźni, jak mi to wyznał. Po pewnym czasie przegrał
wszystko, co miał; potem przegrał pieniądze swego aplikanta, któremu
udało się coś niecoś przy Wuju zarobić; potem poszły pieniądze klientów;
pieniądze or¬dynansa i wtedy sprawa przybrała równie nieprzewidziany jak
i nieprzyjemny obrót: Wujowi groziło usunięcie z palestry. Jednak Natura
i Bóg obdarzyły Wuja Józefa umiejętnością prostego myśle¬nia; pewnego
dnia Wuj Józef zebrał całą rodzinę i oświadczył, iż pragnie pożegnać się
z nami. Na pytanie dokąd jedzie, Wuj Józef powiedział sucho:
- To daleka droga. Ale nikt z was nie może iść za mną. - Józefie, cóż to
znaczy? - zapytała babka.
- Mamo, powiedziałem: tam, dokąd idę, żadne z was nie może iść za mną.
- Józefie, czyżbyś chciał popełnić jedyny grzech, za który nie ma
odpuszczenia?
Wuj milczał; twarze patrzących na niego pokryły się bladością. Wreszcie
Wuj Józef powiedział, o co chodzi; musieliśmy jednak przedtem klęknąć” i
przysiąc, że nikt nigdy nie dowie się o drodze, w którą podążał. Otóż
gestapo dowiedziało się o jego działalności podziemnej i został skazany
na śmierć. W obliczu czekających go tortur postanowił odebrać sobie
życie, gdyż jako człowiek, twór sła¬by, nie może przewidzieć, czy w
męczeńskim jego bełkocie nie wyr¬wie się przypadkiem słowo zagrażające
towarzyszom i jego Organi¬zacji; niebezpiecznie jest wystawiać człowieka
na próby zbyt ciężkie. On, jako bojownik organizacji i żołnierz
podziemia, uważa, że nie ma prawa ryzykować poddania się torturom.
Dlatego postanowił odebrać sobie życie; nie jako człowiek cywilny, lecz
jako żołnierz i oficer. W tej specyficznej sytuacji nie będzie to
samobójstwem, lecz tylko tym samym, co męczeńska śmierć z ręki wroga.
Skończył wreszcie i poprosił babkę, aby podała mu krzyż do pocałowania;
babka jednak upierała się przy tym, aby Wuj Józef pozostał przy życiu.
- Józefie: męczeńska śmierć z ręki wroga...
- Mamo - powiedział Wuj. - Tu nie chodzi o mnie. Jak po¬wiada Pismo: z
prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Ale jako żołnierz i oficer nie
mam prawa. Być może, iż pod wpływem tortur wyrwą ze mnie jedno tylko
słowo, a wtedy dziesiątki matek okryję żałobą. Jestem człowiekiem pełnym
pokory i nie mam prawa myś¬leć, iż zniosę to wszystko w sposób, w laki
zniósł to Zbawiciel. Zresztą, jak mama wie, Ewangelie różnią się co do
szczegółów śmierci Pana. Ja, człowiek marny, nie chcę krzyknąć, iż mnie
opuszczono. Jestem tylko szarym żołnierzem i Bóg skarałby mnie za pychę,
gdybym myślał o sobie, iż jestem stworzony na bohatera. Myślę o sobie
jako o prochu; i tak o sobie zawsze myślałem.
Wuj Józef skończył i zamarł w postawie na baczność. Jego pięk¬na,
poorana twarz była spokojna spokojem wynikającym z zimnej i
niewzruszonej decyzji; i może jeszcze ja, chłopiec mały i słaby,
wi¬działem na jego twarzy cień skrzydła śmierci. Nikt nic nie mówił;
słychać było tylko urywane oddechy patrzących na Wuja. Wuj wykona!
majestatyczny ruch ręką; jego córki i ja podeszliśmy ku niemu i Wuj
Józef, nakazawszy nam klęknąć; nakreślił nad nami znak krzyża.
- Ja, odchodzący już człowiek, błogosławię was na przyszłą drogę waszego
życia - zaczął.
Babka przerwała mu.
- Józefie, czy doprawdy nie ma ratunku?
Okazało się, iż istniał ratunek - ale to również stanowiło ta¬jemnie;
tak, że klęknęliśmy znowu. W ogóle rzadko wstawaliśmy z kolan w tych
czasach. Otóż w gestapo siedział człowiek, który mógł był całą sprawę
zatuszować. Wymagał jednak poważnej sumy, a rodzina nasza była biedna i
jedynym, co posiadaliśmy, był tylko mały dom ze skrawkiem lasu koło
Warszawy. Po naradzie rodzin¬nej postanowiono dom i las sprzedać, aby
wręczyć pieniądze szla¬chetnemu pośrednikowi z gestapo; temu, który mógł
uratować Wu¬ja; był to osobisty przyjaciel Heidricha i Himmlera, bo
tylko na tym szczeblu można było coś osiągnąć. Wuj wzbraniał się z
początku i odmawiał przyjęcia pieniędzy twierdząc, iż jako żołnierz ma
obo¬wiązek być przygotowanym na śmierć; ale kiedy wszyscy uklękliśmy
przed nim całując jego dłonie, zgodził się wbrew własnym przeko¬naniom,
i tylko aby nam nie sprawiać bólu, przyjąć ofiarę. Dom sprzedano jeszcze
tego samego dnia jakiemuś Polaczkowi, który wzbogacił się nagle,
handlując mieniem zabitych Żydów, i Wuj Jó¬zef tegoż jeszcze dnia
otrzymał nowy rozkaz bojowy.
Po zakończeniu wojny Wuj Józef zapętał się gdzieś i nie było go dwa
lata. Wreszcie odnalazł się i otworzył kancelarię adwokacką we
Wrocławiu. Powodziło mu się nieźle aż do dnia, w którym musiał z urzędu
bronić jakiegoś bandziora, który w ubikacji kolejowej na ścianie
wykaligrafował kwiat swoich myśli: JA PIERDOLĘ ARMIĘ CZERWONĄ. Inni,
podglądający go Polacy, zawiadomi li policję, która wykazała
zainteresowanie stroną polityczną jego grafiki. Na sprawie sądowej Wuj
Józef zjawił się w świetnym hu¬morze, rozsiewając wokół siebie wykwintną
woń spirytualiów i okryty czarną togą wyglądał jak doża wenecki. Jak
powiedziałem, nie mnie chodzić jego stroną ulicy.
Zaczął prokurator po wstępnym badaniu świadków. Był to jed¬nak idiota,
który skończył specjalny, skrócony kurs dla oskarżycieli i formułowanie
własnych myśli przychodziło mu z trudem.
- Oskarżam oskarżonego o to, że oskarżony pie... pie... – zająknął się i
potoczywszy przerażonym wzrokiem po sali powiedział: - Oskarżam tego
człowieka o uprawianie nierządu z Armią Radziecką.
Ludzie na sali poczęli się śmiać i sędziemu z trudem udało się opanować
sytuację. Oskarżony siedział nieruchomo i obojętnie oglą¬dał swoje
czarne pazury. Był spokojny: wiedział, iż tak czy inaczej dostanie swoje
pięć lat i nic nie może go uratować. Wreszcie powstał Wuj Józef i zaczął
od kreślenia świetlanej sylwetki oskarżonego. A więc już jako dziecię
opiekował się głodnymi psami; w latach szkolnych podciągał kolegów
słabszych w matematyce; skautem bę¬dąc przeprowadzał ślepe staruszki
przez jezdnię; ptakowi, którego znalazł zamarzniętego w ogrodzie,
wyleczył złamane skrzydło i wszystko szło dobrze, jednakże Wuj Józef
zjawił się na sali w bło¬gosławionym nastroju i kiedy po długim i
dramatycznym przemó¬wieniu doszedł do lat młodzieńczych oskarżonego,
tragicznym ge¬stem wskazał na ławę, na której siedział nieszczęśnik, i
zawołał:
- A kiedy w roku dwudziestym hordy bolszewickie runęły na Polskę, on
pierwszy stanął w potrzebie...
Chciał mówić dalej, lecz aplikant uwiesił się u jego ramienia i Wuj
Józef usiadł. Rodzina oskarżonego płakała rozdzierająco; sam oskarżony
jak i poprzednio siedział bez ruchu, poświęcając uwagę swym czarnym
szponom. Sędzia musiał uciec się do pomocy woźnego, aby uciszyć wrzawę;
w międzyczasie zadzwoniono już po policję, której przybył nowy
delikwent. Sprawę jednak postanowio¬no doprowadzić do końca; tak więc
powstał sam oskarżony i od¬wróciwszy się w tył, patrzył przez długą
chwilę na pustą ścianę; wtedy w naszych sądach nie było już krzyży.
- Gdyby tu był krzyż - rzekł oskarżony po długiej chwili, wskazując
wspaniałym gestem pustą ścianę poza sobą - to bym wyłączył. A tak,
pierdolę wszystkich. Wysoki Sąd, pana prokurato¬ra, pana sędziego...
Wuj Józef począł mu dawać rozpaczliwe znaki, chcąc jeszcze coś niecoś
uratować. Oskarżony skłonił się głęboko w jego stronę i wska¬zał na Wuja
Józefa tym samym gestem, który wykonał był Wuj, mówiąc o hordach.
bolszewickich.
- I pana mecenasa także - dodał w sensie wyjaśnienia.
Tą oto rzeczy koleją Wuj Józef powędrował do więzienia razem ze swoim
klientem. Opowiadał mi potem, iż siedzieli w jednej celi, ale nie myślę,
aby to było prawdziwe; po prostu Wuj Józef jako artysta lubił rzeczy o
kompozycji klasycznej; i jak każdemu praw¬dziwemu artyście, prawda
wydawała mu się rzeczą błahą, kiedy chodziło o siłę opowieści. Pamiętam,
jak po wojnie schwytano pewnego konfidenta gestapo i ludzie zabierali
się do tego, aby łyżeczką do herbaty. wydłubać mu oczy. Wuj Józef
przystanął i przez chwilę w skupieniu obserwował scenę; wreszcie rzekł
surowo: „Wydłubcie mu tylko jedno oko, panowie. Pamiętajcie o tym, iż
symetria jest estetyką głupców.” Uchylił kapelusza i zadumany poszedł
przed sie¬bie.
Wuja zwolniono z więzienia po jakimś czasie i zamknięto do domu dla
wariatów pod pretekstem choroby umysłowej. Na nie¬szczęście lekarze nie
znali Wuja Józefa w stopniu dostatecznym i zamknięto go wraz z
katatonikami, a wtedy Wuj Józef począł ich ustawiać na rzeźby
współczesne i antyczne, i dnia pewnego lekarze urządzający obchód
ujrzeli Apollo de Belvedere, Myśliciela Rodina Grupę Laokoona i Chopina
siedzącego pod wierzbą; wierzbą był inny wariat z długimi włosami,
którego Wuj Józef specjalnie wybrał był do tego celu. Wuja przeniesiono
na oddział dla odwykowców, ale już po paru dniach Wuj Józef przekonał w
jemu tylko znany sposób pielęgniarzy i słychać tam było wesołe pieśni i
towarzyszący im brzęk pucharów. Wuja Józefa uznano za wyleczonego i
wypusz¬czono ze szpitala.
Kelner o wyglądzie szlachetnego ojca powrócił i przyniósł mi wieprzowinę
z groszkiem i piwo. Zacząłem jeść; jakiś mały chło¬piec podszedł do mnie
i zapytał:
- Chcesz pan zobaczyć, jak moja siostra umiera? - Nie - powiedziałem.
- Dwa domy stąd. - Co jej się stało?
- Odebrała sobie samobójstwo. Doktor powiedział, że za dwie godziny
wykorkuje. Dychę.
- Nie - powiedziałem.
- Ja pójdę - rzekł jakiś człowiek siedzący przy sąsiednim sto¬liku;
szybko zapłacił i wyszedł razem z chłopcem. Patrzyłem za nimi, jak
przeszli przez ulicę i zniknęli za rogiem, lecz zanim to się stało,
stali przez chwilę naprzeciw siebie wymyślając sobie, aż wreszcie ten
mężczyzna dał chłopcu pieniądze i odeszli.
Im dalej myślałem o Wuju Józefie i o tym, że nie mnie chodzić jego
stroną ulicy; i o tym, iż wszyscy go kochali; jego żona, jego dzieci;
ludzie, których widział raz tylko w życiu; kobiety, które uwodził i
porzucał nie wdając się w zbędne wyjaśnienia; kelnerzy, którzy
przynosili mu wódkę; myślę, że kochały go drzewa i gwiaz¬dy, i rzeki, w
których się kąpał. A najbardziej ze wszystkich ludzi kochałem go ja. Nie
pamiętam, aby kiedykolwiek zwrócił na mnie u wagę.
Raz tylko doszła do niego świadomość, że w ogóle istnieję na świecie;
wtedy, kiedy doręczono mu akta sprawy, w których prze¬czytał ze
znudzeniem, że jego siostrzeniec staje przed sądem pod za¬rzutem
usiłowania zabójstwa. Rodzina uprosiła go, aby mnie bronił i aby
zachował wstrzemięźliwość w dniu rozprawy. Przypuszczam, iż nie cierpiał
mnie właśnie z powodu siłą narzuconej mu trzeźwoś¬ci; mimo to podjął się
obrony.
Nie była to sprawa skomplikowana. Ojciec mój zginął w roku tysiąc
dziewięćset trzydziestym dziewiątym; matka poznała innego mężczyznę. Nie
rozumieliśmy się z nim; uciekłem z domu i błąka¬łem się przez długi
czas, lecz nie umiałem zniszczyć w sobie miłości do matki i po jakimś
czasie wróciłem, i poprosiłem matkę, aby po¬rzuciła tego człowieka.
- Są sprawy, których jeszcze nic rozumiesz - powiedziała mat¬ka moja. -
Kiedy dorośniesz, zrozumiesz, czym dla siebie są m꿬czyzna i kobieta. -
I to było już wszystko; i odszedłem z po¬wrotem.
Wiedziałem, o czym mówi. Dziewczyny nie zwracały na mnie uwagi;
wyglądałem o wiele młodziej; byłem przesadnie wstydliwy i piłem nawet,
lecz i to nie pomagało. Były to jeszcze czasy okupacji i w knajpach
Widywało się szesnastolatków pijących na umór i mó¬wiących językiem
przedmieść, co miało im pomóc w chwili, kiedy spełni się ich marzenie;
nie zaznawszy jeszcze życia, mieli mało cza¬su, aby przyzwyczaić się do
myśli o śmierci. Wszyscy oni mieli dziewczyny pijące tak samo i mówiące
ich językiem; one także mia¬ły im pomóc. No i Bóg miał im jeszcze pomóc;
dobrze, że sobie o tym przypomniałem.
Ale ja nie miałem dziewczyny i dnia tego po rozmowie z matką
postanowiłem zrozumieć; wieczorem poszedłem na, ulicę, po której
chodziły ladacznice. Stałem w deszczu, paląc papierosa; musiałem
ochraniać go ręką, aby nie zmókł, i myślałem, iż wszystko dzieje się,
jak być powinno, a powinno się stać w deszczu, rozkraczywszy sze¬roko
nogi i paląc papierosa, patrząc na ludzi spojrzeniem zuchwałym a
obojętnym; i powinien być jeszcze ktoś śpiewający zachrypłym głosem
piosenkę o czarnym kocie, który jest wrogiem miłości; a one wszystkie
powinny mieć twarze naznaczone alkoholem i tymi wszystkimi nocami,
których nie przespały do końca, a zapach kiep¬skich ich perfum powinien
mieszać się z zapachem potu, mgły i tyto¬niu; z - zapachem rzadko
pranych koszul i wszystkich knajp, w któ¬rych szuka się śmiechu, i
chociaż nigdy tak nie bywa, tak przecież jest naprawdę.
O tym myślałem, stojąc w deszczu i słuchając pieśni o kocie, którą ktoś
tam śpiewał dla mnie w niebie, a one wszystkie przechodziły obok mnie i
śmiały się, a ja patrzałem za nimi, jak idą kołysząc biodrami, i nie
wiedziałem jeszcze, że one są najświętsze ze wszystkich, bo świętym jest
tylko to, za co człowiek musi zapłacić swoją procą i swoim pożądaniem, a
potem móc odejść i móc zapomnieć więc stałem rozkraczony w deszczu i
paliłem papierosa, który gryzł moje gardło, a ten biedny skurwysyn
śpiewał o czarnym, słodko mruczącym kocie, a one podchodziły do mnie i
śmiały się, i wstydzi¬ły się naprawdę, patrząc na moją okrągłą twarz; a
ja wstydziłem się także, gdyż żadna z nich nie chciała iść za mną. Wtedy
odrzuciłem papierosa pamiętając o tym, że niedopałek trzeba odrzucać
ruchem lekkim i niedbałym, i począłem do nich podchodzić, a one mówiły:
„Z dzieckiem nie pójdę.” Wtedy zapalałem nowego papierosa i wciąż
jeszcze szedłem za nimi poprzez deszcz i śpiew tego tam z gó¬ry, aż
wreszcie najstarsza z nich, czekająca już od rogu na klienta,
powiedziała:
- Mnie tam wszystko jedno. Klient jest klientem. Pokaż forsę, mój mały
książę.
Pokazałem jej, a ona przeliczyła starannie i powoli jak chłop, który
właśnie sprzedał konia i który nie umie przestać się dziwić, iż jego
ciężki, siwy koń jest tylko zwitkiem zmiętych papierków, które przeszły
już przez tysiące słabych i brudnych rąk; potem schowała pieniądze do
torebki, powiedziawszy:
- Trudno, nie mam selekcji. Ale idź trochę z tyłu za mną, bo koleżanki
będą się śmiać.
Przodem poszła, a ja szedłem kilka kroków za nią; i wciąż jeszcze padał
deszcz tej suchej sierpniowej niedzieli, a ten tam w górze, któ¬ry mnie
lubił, śpiewał dla mnie, a ja mokłem jak pies. Zaprowadziła mnie do
jakiegoś mieszkania; kiedy byliśmy już w korytarzu, kazała mi czekać,
więc stałem tam, wdychając zapach kurzu i naj¬ohydniejszy zapach świata,
zapach małego dziecka, gdyż w kącie stał wózek dziecinny pomalowany
różową farbą, która straciła już blask i przybrała kolor twarzy starej
kobiety. 1 był tam jeszcze żela¬zny łom i zakurzone lustro; więc
otrząsnąwszy - się z deszczu pod¬szedłem do lustra i raz jeszcze
spojrzałem na swoją okrągłą dziecin¬ną twarz i suche, jasne włosy; i
patrzyłem długo, wiedząc, że po raz ostatni widzę tę okrągłą, jasną
twarz, której nie zniszczył ani głód, ani noce przespane w tramwajach; i
stojąc w kurzu pożegnałem się z gorzką zielenią moich drzew.
Z pokoju sąsiedniego dochodziły jakieś krzyki i śpiewy, a zoba¬czywszy,
iż drzwi są uchylone, podszedłem tam i patrzyłem na czarno ubranych
gości, którzy siedzieli przy stole i pili. Odbywała się stypa; ktoś
widocznie przespacerował się przed psami i goście ry¬czeli nieskładnie,
lecz silnie.
Nędzniku! - wyrwała mu wiosło I rzuciła, hen, w spienioną dal.
Czy ty myślisz, że ja po to przyszłam, Byś mnie pieścić i całować
mógł?...
Czarno ubrana kobieta, która musiała być matką tego idącego teraz przed
psami, nie zapomniała o tym, że przed trzydziestu pięciu laty grała w
szkolnym przedstawieniu Ofelię według Shakespeare'a, skróconą i
poprawioną przez Kubę Zyskmda; zrywała się od czasu do czasu i
podbiegała do jakiegoś mężczyzny siedzącego w kącie.
- I gdzie on teraz jest? - krzyczała nie zapominając o tym, że lewą
stopę wystawia się naprzód i że ręki nie unosi się zbyt wysoko, a tylko
nieznacznie, gdyż ból i rozpacz czynią człowieka niezgrab¬nym; i w tym
jest właśnie piękno, jak je rozumiał Zyskind.
- Bóg go zawołał - odpowiadał czarno ubrany. - Któregoś dnia zawoła i
nas.
Bo on siedział po prawej stronie księdza, a ja stałem wciąż w ku¬rzu, aż
wreszcie ona zawołała mnie i przeszedłem przez pokój pełen żałobników, i
poprzez rybio słodki zapach śmierci, a ona zamknęła drzwi na klucz;
zrzuciła z siebie sukienkę i pokazała mi co mam robić, i usłuchałem jej;
a potem wyszedłem do korytarza i wtedy tamten na górze przestał już
śpiewać, a ja czułem tylko jej straszny zapach.
Stałem więc w korytarzu i skończył się deszcz; i wiedziałem już, że
nigdy nie spotkam dziewczyny w deszczu, że nie dotknę jej nigdy i że one
nie powiedzą mi nigdy, dokąd idą; i wiedziałem już, że nikt nigdy nie
spotkał dziewczyny w deszczu i że mokre włosy dziewczyn pachną
straszniej niż śmierć; a potem do lustra podszedłem i patrzy¬łem na
odbicie swej twarzy, a moja twarz nie zmieniła się nic, a by¬łem
przecież tak bardzo pewien, że człowiek, który miał kobietę, musi
przecież wyglądać inaczej niż poprzednio; bo wtedy jeszcze nie
wiedziałem, że to nie my, a tylko one biorą nas, i kończą nas, a wtedy
idą dalej: aluminiowe, czyste i jasne. Ale wtedy jeszcze o tym nie
wiedziałem i patrzyłem w odbicie swej twarzy jasnej, okrągłej i
dziecinnej; i tak czystej jak kobieta, bo tylko na nas zosta¬je ten ich
brud, a one idą dalej. i tylko dla nich ktoś tam śpiewa na górze. Więc
powiedziałem sobie, starając się myśleć prosto i wyra¬źnie jak w książce
do nauki obcego języka: przecież jesteś już innym człowiekiem. Poznałeś
to, co dla wielu jest najważniejsze. Poznałeś tę rzecz, dla której twoja
matka wybrała innego człowieka i zosta¬wiła ciebie. I właśnie przez to
musiałeś odejść; a teraz nie masz już domu; i nie dla ciebie pada
deszcz; i nie dla ciebie ktoś tam śpiewa na górze.
Moja czytanka skończyła się i wtedy wyszła ona, poprawiając sukienkę i
nie patrząc wcale na mnie i na twarz moją, naznaczoną rozpustą i wiedzą
o wszystkich matkach i wszystkich siostrach, i na¬rzeczonych; chwyciłem
za łom stojący w kącie; na sprawie Wuj Jó¬zef bronił mnie i dostałem
wyrok domu poprawczego do pełnoletności; zwolniono mnie tuż przed końcem
wojny.
Lecz nie wróciłem już do domu, pojechałem w góry rąbać las, a potem
przyjechałem do Wuja Józefa. Miałem trochę zaoszczędzo¬nych pieniędzy i
chciałem kupić sobie motocykl; trafiał mi się dobry Harley - Davidson,
ale miałem zbyt mało; tak więc raz jeszcze zawróci¬łem do lasu i wtedy
nauczyłem się sprzedawać kradzione drzewo chłopom, i kiedy uzbierałem
już dość, aby kupić Harleya, z lasu odszedłem. Chciałem zobaczyć się z
Wujem Józefem; zadzwoniłem do niego i Wuj Józef powiedział mi, abym
czekał na niego w barze o czwartej.
Miałem jeszcze trochę czasu i poszedłem do kina; dzień był gorą¬cy, i na
katzenjammer najlepsze jest kino i dramat obyczajowy, gdyż strzały i
piosenki niedobre są w katzu. Siedzieliśmy wszyscy w rozchełstanych
koszulach; widownia pełna była wczorajszych, a Sir Laurence Olivier
klęcząc całował miecz i wszystko byłoby dob¬rze, lecz później zaczęli
mówić trochę zbyt głośno nad grobem Ofelii i wtedy jeden z wczorajszych
powiedział mi, iż w kinie naprzeciw jest coś cichszego, i poszliśmy tam
razem, a Charles Boyer dusił żonę i wargi drżały mu tak pięknie, kiedy
mówił jej o tym, iż teraz wszystko się usrało i że dla niego nie ma już
życia, i dusił ją, przycisnąwszy nikczemną do ściany, a jej oczy
wychodziły na nitkach jak kotom w filmach Disneya, aż wreszcie osunęła
się z jękiem, a on chwilę jeszcze patrzał na drżące swoje dłonie, nim
sięgnął po pistolet, aby skrócić mękę istnienia; szumiał cicho
wentylator i tak udało mi się wytrwać do czwartej; i płacząc wyszedłem w
słonce. Stałem przez chwilę na rogu ulicy i patrzyłem na psa
przywiązanego do latarni, którego kopal jakiś człowiek, a polem wszedłem
do baru, w chłód i szum wentylatora.
Tuż po czwartej wszedł do baru Wuj Józef i był jak zwykle wykwintny;
miał na sobie spodnie z lekkiej angielskiej flaneli; białą koszulę i
ciemny krawat; tweedową marynarkę i kapelusz trzymał w ręku. Zeszczuplał
nieco, a może mi się tylko zdawało, bo on stał w słońcu, a ja siedziałem
w głębi baru obok dwóch lotników, którzy pili nie mówiąc wcale ze sobą.
Wuj Józef stał chwilę bez ruchu, rozglądając się zmrużonymi oczyma, a
kobiety przestały mówić i patrzyły na niego, a obok umie siedziała jakaś
wyjątkowo ładna dziewczyna i ona także patrzyła na niego, a Wuj Józef
spojrzał na nią, jak ktoś idący drogą patrzy na drzewo, które warto
zapamię¬tać; starannie skontrolował wrażenie, jakie wywarł na
patrzących, a potem podszedł do umie.
- Po co dzwoniłoś do mnie?
- Chciałem się zapytać; co robić dalej.
- Niełatwo na to odpowiedzieć. Mało jest zajęć dla dorosłych ludzi.
- Czy można Wuja zaprosić na wódkę? - Trzeba - powiedział Wuj Józef.
Zamówiłem wódkę i zimnego śledzia w śmietanie, i wypiliśmy w milczeniu;
ta ładna dziewczyna wciąż patrzyła na niego.
- Zamówić jeszcze pół litra?
- Proszę - powiedział Wuj Józef. - Z tym jednak, że ja nie płacę za
wódkę.
- Nic się nie zmieniłeś; Wuju.
- Mało jest dzisiaj rzeczy, w których człowiek może wykazać charakter.
Cieszę się, że tak myślisz
- Chciałbym pojechać do Warszawy i zdać maturę jako ekstern. Potem
chciałbym zostać aktorem.
- Nie jesteś przecież ładny.
- Dzisiaj nikt nie wymaga od aktora urody. Wystarczy, aby musiał się
schylić, kiedy przechodzi pod krzesłem.
- Aktorem - powiedział Wuj Józef. - Jak to tam jest? „Life's but a
walking shadow, a poor plaver...” i jak dalej?
„That struts and frets his hour upon the stage - and then is heard no
more; it is a tale 'told by an idiot, full of sound and fury, signifying
nothing.”
- No cóż - rzekł - zostań aktorem. Być może, iż będziesz sławny. Chociaż
nie. Nie jesteś inteligentny. Jesteś chytry. Ale nie chytrością
mieszkańca wielkiego miasta. Twoja chytrość jest chytrością wieśniaka.
Mało ci jednak z tego przyjdzie, bo nie masz charak¬teru.
- Tak myślisz?
- To nie stanowi powodu do niepokoju. Charakter - jest pojęciem
elastycznym. Tak czy owak nic by ci z tego nie przyszło.
- Chciałbym cię poprosić o pomoc w pewnej sprawie - rzek¬łem. - Tu jest
pewien lekarz, który ma motocykl do sprzedania. Czy chciałbyś sporządzić
umowę kupna?
Wuj Józef który do tej chwili sprawiał wrażenie człowieka zmę¬czonego
własną szlachetnością, ożywił się mgle.
- Masz pieniądze? - Tak.
- Ile? Powiedziałem mu. - Masz przy sobie? - Tak.
- Lekkomyślnie z twojej strony. Mogłeś przecież zgubić. Pokaż.
Wyciągnąłem z kieszeni zwitek banknotów i pokazałem mu i to było tak,
jakby kolorowy ptak, którego nie dotknąłem, odleciał na¬gle i
wiedziałem, że nie dotknę go już nigdy. Wuj Józef w skupieniu przeliczył
pieniądze i schował je do kieszeni.
- To moje honorarium - powiedział. - Twoje honorarium?
- Jasne. To ja przecież byłem twoim obrońcą u sprawie. O co ty wtedy
byłeś oskarżony? Już nie pamiętam.
- Morderstwo - powiedziałem. - Artykuł dwieście dwadzieścia pięć kodeksu
karnego.
- Tyle biorę za tego rodzaju sprawę. W każdym razie to ładnie świadczy o
tobie, że nie zapomniałeś. Jeśli jeszcze nie masz charakteru, to
nabędziesz go. Nabędziesz go - jest zwrotem niefortunnym, ale czasami
nie trzeba zwracać uwagi na słowa. Niezdarność` pew¬nych form stanowi
ich siłę. Douanier, Rousseau, Dostojewski, sztu¬ka ludów prymitywnych.
Madonna Drezdeńska... Ważne są tylko akty i ich interpretacja.
- Myślałem, iż jest odwrotnie.
- Miałeś rację - powiedział Wuj Józef. - Powiedziałem tak ze względów
pedagogicznych. Nie pij za szybko, bo się upijesz. Nie lubię pijanych
młodych ludzi. Alkohol jest sprawą zdrowego roz¬sądku, a nie zdrowego
żołądka.
- Nie upijam się - powiedziałem. - Tam, w lesie, nauczyłem się pić. A
dlaczego ty pijesz, Wuju?
- Żeby się wyrobić dramatycznie. Żeby wprowadzić w życie elementy
baśniowe. Za młody jesteś, aby to zrozumieć. W twoim wieku pije się
przecież, żeby zapomnieć.
- Co robić, Wuju? Jak żyć?
Wuj Józef skrzywił się i spojrzał na zegarek.
- Rosyjskie pytanie - powiedział. - Ale odpowiem ci. Masz osiemnaście
lat i wypiliśmy po pół litra wódki prawie bez zakąski, a ty nic jesteś
zupełnie pijany. To mnie całkowicie uspokaja co do twojej przyszłości.
Zostań aktorem, zostań, kim chcesz, i pamiętaj: ważne jest tylko
wyrobienie dramatyczne i elementy baśniowe.
- Dlaczego mi nie chcesz odpowiedzieć?
- Ależ właśnie to robię - powiedział Wuj Józef. - Ty teraz myślisz, że
jesteś piekielnie nieszczęśliwy. ,Miałeś kiepską młodość i nikt cię nie
kochał. To prawda. Ale to ci się przyda później. Kiedy będziesz chciał
zniszczyć jakiegoś człowieka czy popełnić jakieś śmieszne łajdactwo,
obróć się wstecz i znajdziesz na wszystko uspra¬wiedliwienie. I kiedy
ktoś będzie płakał przez ciebie, ty będziesz mógł grać na cytrze. W
najgorszym razie na mandolinie. Daj kiedyś znak, jak ci idzie.
Wyszedł; wkrótce potem straciłem przytomność i odniesiono mnie do
najbliższego komisariatu milicji, a następnego dnia odprowadzo¬no do
więzienia, gdzie odsiedziałem trzy tygodnie za opilstwo i awantury w
publicznym miejscu.
To było wiele lat temu; tymczasem szlachetny ojciec przyniósł rachunek;
zapłaciłem i wyszedłem. Nie bardzo wiedziałem, dokąd idę, ale
wiedziałem, że o tym trzeba myśleć dopiero wtedy, kiedy jest się już w
drodze. Przypomniałem sobie nagle tego człowieka z pociągu i wariata,
kapitana Samsonowa. Postanowiłem tedy pójść do niego i powiedzieć mu
wszystko.
Kierowca taksówki podał mi adres i garaż znalazłem bez trudu.
Popatrzywszy chwilę na niski, czerwony budynek wszedłem. Pod¬wórze mokre
było jeszcze od wody; widocznie myto tu niedawno jakiś samochód. Przed
drzwiami z napisem BIURO siedział na krześle twarzą do słońca jakiś
żylasty człowiek o suchej twarzy. Podszedłem do niego i zajrzałem mu
przez ramię; czytał tabelę wygranych loterii państwowych.
- Czy pan Samsonow? - zapytałem. - Tak. Czym mogę służyć?
- To dłuższa sprawa. Niech pan sprawdzi swój los. Nie chciałbym
przeszkadzać.
- Dobrze. Proszę przyjść później.
- Wolałbym poczekać tutaj, ponieważ pan mnie i tak wyrzuci. Nie ma sensu
przychodzić dwa razy w tej sprawie. Proszę spraw¬dzić swój los.
- Nie mam losu - powiedział Samsonow. - Tak tylko pa¬trzę, czy
przypadkiem nie wygrałem. Czy pan zawsze okrąża człowieka z tyłu?
- Zawsze. Pan chciał wygrać nie kupiwszy uprzednio losu? - A cóż to za
sztuka wygrać, kiedy się kupiło los?
- Pan mnie zawstydza.
- Pan w sprawie samochodu? - W ogólnych sprawach.
- Zaczynaj pan.
- Mnie przysłał do pana pański kolega z Eskadry. Pan był w czasie wojny
w Anglii, prawda?
- A cóż to ma do rzeczy?
- Powiedział mi, że jak będzie źle, żebym przyszedł do pana. Jest źle.
- Jak on się nazywa?
- Nie wiem. Nie wymienił swojego nazwiska, kiedy go o to - zapytałem.
Bał się, że go zadenuncjuję. Powiedział mi, abym się powołał na tego,
który miał siedem strąceń.
- Myślałem, że stamtąd się nie wraca - powiedział Samso¬now. - On jest
chyba pierwszym.
- Nie rozumiem.
- Przecież on nie żyje.
- Żyje. Wypuszczono go właśnie teraz. jechaliśmy razem przez całą noc.
Dużo opowiadał.
- A pan na niego nie doniósł? - Nie miałem czasu. Samsonow popatrzył na
mnie.
- Przepraszam - powiedział. - Czy mógłby pan zapalić pa¬pierosa?
- Zapalić papierosa? - Pan pali, prawda?
Zapaliłem papierosa; tym samym ruchem, którym zapalałem zawsze, a potem
schowałem zapałki do kieszeni.
- To straszne - powiedział Samsonow.
- Wiem - powiedziałem. - Jest nawet monolog Czechowa „O szkodliwości
nałogu palenia”. Nie pamiętam tego, niestety. Ale powiem panu wiersz
Wiktora Hugo „Po bitwie”. Opracowa¬ny przeze mnie w celach wolnej
deklamacji.
Wystąpiłem naprzód i lewą rękę położyłem na piersi. Przez chwilę
milczałem.
- Zapomniałem - rzekłem. - Powiem panu co innego.
Obojętności jakże nie pragnąć na tym świecie, Gdzie wszystko niszczy
się, kruszeje, przemija, Gdzie nigdy razem nie bywa się przecie...
Samsonow powstrzymał mnie ruchem ręki.
- To potem - powiedział. - Użyłem niewłaściwego słowa. Pan mi kogoś
przypomina. Pan jest do niego niesamowicie po¬dobny.
- Ten pański kolega z pułku też mi powiedział, że mu ko¬goś przypominam.
„A czas umierający odchodząc syczy jak żmija...”
- Proszę?
- Dalszy ciąg. - Czego?
- Wiersza, który zacząłem mówić - powiedziałem. - Każdy idiota by się
tego domyślił. To był wasz wspólny znajomy?
- Przyjaciel.
- I ten człowiek już nie żyje?
- Nie. Skazano go na śmierć, a potem zaproponowano podpisanie prośby o
łaskę. On podarł ten papier i rzucił im w twarz. - Tu jest jedna z tych
rzeczy, których się nie wie na pewno. - Tak mówią ludzie, a ja go
znałem. To do niego podobne. - Niewiele by go to kosztowało. I tak by mu
wprowadzili ku¬li w tył czaszki. Dla czego oni zabijają ludzi w tak mało
zabawny sposób? Przecież o wiele lepiej byłoby z plutonem egzekucyjnym,
z kapelanem i z kotem. Bo gdyby pański kolega miał kota, to mógłby go
oddać kapelanowi do potrzymania, kiedy by już stał przed plutonem
egzekucyjnym. Osoby duchowne bardzo lubią zwierzęta.
- Ten człowiek zrobił to chyba dla sławy - powiedział Samsonow. - Czy
pawie mi pan Wreszcie, po co pan tu przyszedł? - Potrzebuję mieszkania I
lekkiej pracy. wieczory muszę mieć wolne. Ten pański kolega z pułku
powiedział mi, że pan jest wariat. ,Ja też jestem wariat. Rozumie pan?
Samsonow popatrzył na mnie. Byłem już zmęczony; chciałem, aby mi dał w
zęby i abym mógł już odejść. Myślałem, że będziemy się teraz bić przez
parę minut i że coś się będzie działo; a potem mógłbym zmyślić jakąś
historię i wieczorem mógłbym to już opowiadać siedząc w dymie i wrzasku;
i mógłbym wszystkim mówić, że to powiło o kobietę i pytałbym się
słuchających o godzinę, a oni dziwiliby się wraz ze mną, iż ta kobieta
nic przyszła jeszcze. Ale kapitan Samsonow nic poruszył się nawet.
- Odwróć się pan profilem - powiedział wreszcie. Odwróciłem się.
- Czekałem na pana - powiedział Samsonow. - Zawsze Wiedziałem, że pan
przyjdzie.
- Nie rozumiem.
- Wystarczy, że ja rozumiem.
Nie powiedziałem niczego; patrzyłem w jego szalone oczy i wiedziałem, że
czeka mnie jakaś Zabawa.
- Czy ma pan prawo jazdy? - zapytał Samsonow. - Mam.
- Dobrze pan jeździ?
- Jestem przyzwyczajony do ciężarówki. Jeżdżę nieźle. Raz wilku
wjechałem w chłopską chatę. Akurat zabierali się do kolacji i ten chłop
prosił Boga, aby pobłogosławił im przy wieczerzy. - A co pan chce robić
wieczorami?
- Pisać książkę.
- O czym?
- O Szymonie Cyrenejczyku. O człowieku, który chciał się ubić, ale nie
miał siły. Zabił innego, gdyż myślał, iż z chwilą kie¬dy popełni
zbrodnię, będzie miał siłę skończyć z sobą. Ale rów¬nież i potem nie
miał siły. Wiedział, iż czekają go jeszcze miesiące strachu, ucieczek i
oczekiwania, zanim go nie złapią i nie stracą.
Wpadłem w patos i było mi dobrze; patrzyłem przed siebie myśląc o tym,
aby oczy moje były puste i bez blasku jak oczy posągu; to się niekiedy
udaje, jeśli patrzy się ponad głową swego rozmówcy i myśli o czymś
zupełnie innym.
- Nie znam się na literaturze - powiedział Samsonow. Pa¬trzył wysoko
ponad moją głową; również i jego oczy były puste i bez blasku. - Czy pan
już dużo napisał?
- Nie - powiedziałem. Uniosłem głowę nieco wyżej. Samso¬now także;
musiałem opuścić wzrok, wtedy on opuścił także. Przez chwilę patrzyliśmy
na siebie i nikt z nas nie wiedział, co robić.
- Niech pan patrzy w lewo, a ja będę patrzyć w prawo ¬powiedziałem
wreszcie.
- Jak pan się w ogóle nazywa? - zapytał Samsonow, a ja mu powiedziałem.
- Czy to pan napisał takie opowiadanie o kobie¬cie, której mąż jest w
szpitalu, a która ma młodego kochanka? - Ja.
- I ten kochanek pisze listy o tej kobiecie do jej męża?
- On musiał - powiedziałem. - Chodziło o to, aby mu pisać listy, gdyż to
go trzymało przy żuciu. Ta kobieta nie umiała pisać, więc ten chłopak
jej dyktował. Właśnie dlatego tu jestem. Rozumie pan?
- Nie.
- Nie wymyśliłem tego opowiadania. Ci ludzie żyli naprawdę. Ten człowiek
siedział w więzieniu i dostał gruźlicy, po czym go wypuścili i poszedł
do szpitala. Ja żyłem z jego żoną i dyktowa¬łem jej te listy. Po czym
napisałem o tym opowiadanie, bo mi się to wydało w jakiś sposób urocze.
Po czym on wrócił, dowiedział sio o wszystkim i popełnił samobójstwo. On
i jego żona.
- To idiotyzm - rzekł Samsonow.
- Ja to samo mówię. Oni powinni żyć i dręczyć się nawzajem. To byłoby o
wiele lepsze. Samobójstwo to banał. Ale cóż mogę na to poradzić. .A w
dodatku ten człowiek był moim kolegą redakcyjnym tak jak: i jego żona, i
dlatego wywalili mnie. Mówić Wiktora Hugo? Przypomniałem sobie.
- Proszę?
- Czy mam mówić wiersz „Po bitwie” Wiktora Hugo?
- To potem - powiedział Samsonow i podniósł się. - Tam, przy garażu jest
pokój i łóżko polowe. Sam tam czasem sypiam. Może pan tam mieszkać.
Praca u mnie lekka; umyć samochód, zmienić koło, nasmarować.
Skomplikowane naprawy przeprowa¬dzam sam. Płacę marnie, bo i sam marnie
zarabiam. Miałem tu chłopaka do pomocy, ale odszedł, bo dostał lepszą
pracę. Chodź¬my, pokażę panu pokój.
Wziąłem walizko i poszedłem za Samsonowem. Pokój był mały i czysty,
oprócz składanego łóżka stała tam szafa i niewielki stół. - Przy tym
stole może pan pisać swoją książkę - powiedział Samsonow. - Wikt panu
nie będzie przeszkadzać.
- Chciałbym w to wierzyć - powiedziałem. - Najgorsze, że nie mam dużo
czasu. Muszę się śpieszyć, a pisanie nie idzie mi lekko.
- Gdzie się pan spieszy? - O W m innym razem.
- Mów pan do mnie trochę grzeczniej, dobrze?
- Przepraszam - powiedziałem. - Nauczyłem się mówić w ten sposób w
szkole aktorskiej.
- Pan jest aktorem?
- Nie - powiedziałem. - Chciałem nim być. Mam zły głos. Nic się na to
nie dało poradzić.
- Chodźmy teraz do garażu - powiedział Samsonow. Prze¬szliśmy do garażu,
a tam stał samochód; sześciocylindrowy ka¬briolet o długiej masce
przepasanej dwoma rzemieniami. Opony były nowe; lakier i karoseria
utrzymane były również w dobrym stanie.
- Ładny wóz - powiedziałem. - To jest chyba rocznik trzydzieści osiem
albo może nawet trzydzieści sześć. Dobrze pan koło niego chodził.
- Jest jeszcze w porządku. - Ile pan za niego zapłacił?
- To nie mój samochód - powiedział Samsonow. - Niepo¬trzebny mi wcale. I
tak nie ma dokąd jechać.
Rozejrzałem się wokół.
- Rozumiem - powiedziałem. - Pewnie dlatego pan nic ma telefonu. Bo nie
ma do kogo zadzwonić. A czarny garnitur - bodzie panu potrzebny tylko
raz. I buty Z papierowymi podeszwami. Spojrzał na mnie.
- Panu wpierw - powiedział. - A telefon mam. - Jak pan to poznał?
- Pańskie żyły na szyi są rozdęte. I wiąż trzyma się pan lewą ręką za
serce. Wygląda pan jak tragik teatru żydowskiego w Gali¬cji. Czy dobrze
pan jeździ?
- Mówiliśmy już o tym.
- Pokaż pan swoje prawo jazdy. - Nic potrzeba.
- Dlaczego?
- Ostemplowane dwa razy. Za nieostrożną jazdę. Do widzenia, kapitanie.
Powstrzymał mnie ruchem ręki.
- Proszę poczekać - powiedział. - Chcę zobaczyć pańskie prawo jazdy.
Pokazałem mu; obejrzał je dokładnie i uśmiechnął się przy tym, a ja
patrzyłem na niego.
- Więc jak to było? Pan pracował jako kierowca ciężarówki w górach,
prawda?
- Tak - powiedziałem. - I kiedyś zjeżdżałem z przyczepą pełną drzewa, a
nie miałem na przyczepę hamulcy i tam siedział mój pomocnik, który miał
hamulec ślimakowy. Pan rozumie ¬rączka i gwint, a on przed każdym
zakrętem czekał na mój wrzask i zaczynał hamować. Potem ja wrzeszczałem
znowu i on odkręcał ślimak. A kiedyś zjeżdżałem z góry i po zakręcie
zaczą¬łem wyrównywać, ale jemu zaciął się gwint i zleciał. A ja
patrzy¬łam za nim, jak leci trzysta metrów w dół, i krzyczałem z całych
sil: „Janek, chwyć się oburącz za jądra i wyrwij je energicznym
szarpnięciem.”
- Dlaczego?
- Ponieważ i tak już nigdy nic byłyby mu potrzebne. Wtedy właśnie
ostemplowano mi prawo jardy po rai pierwszy.
- Więc kto był winien?
- Ja - powiedziałem. - Powinienem mu przypomnieć, aby nasmarował ślimak
tak, aby gwint nie zardzewiał.
- Bardzo dobrze - rzekł Samsonow. - Tylko pan zapomniał, że ja jestem
inżynierem od samochodów. Więc w tych przyczepach do przewozu drzewa nie
używa się hamulca o gwin¬cie ślimakowym, tylko po prostu drąga
żelaznego, którym blo¬kuje się szczęki. To jest prymitywne ale jeśli
kierowca zgra się z pomocnikiem, to można jakoś jeździć. Pan po prostu
jechał za szubko przez zakręt i pańskiego pomocnika diabli wzięli.
Prawda?
- I nic jak tylko prawda - rzekłem. - Dobrze.
- Co dobrze?
- Że pan tak potrafi kłamać.
- Ale czy zwrócił pan uwagę, jak szczerze patrzyłem panu przy tym w oczy
i jak smutny stawał się mój głos.
- Tak. Bardzo dobrze.
- A potem na koniec wymyśliłem tę trywialną historię o tym, że radziłem
mu, aby pozbył się genitalii. Pan rozumie, dlaczego? Ponieważ pomyślałem
o jego młodym życiu, które zakończył tak śmiesznie z mojej winu, i męka
moja stała się nie do wytrzymania. Dlatego skończyłem brutalnie i po
chamsku. To po prostu tak, jakbym włożył rękę do pieca. Pan rozumie?
- Tak. Bardzo słusznie. Pan to świetnie opowiedział. A więc wtedy
ostemplowano panu prawo jazdy po raz pierwszy za nieos¬trożną i zbyt
szybką jazdę. Czy wyrażam się ściśle?
- Tak.
- A za drugim razem?
- Drugim razem przejechałem przez most pełen ludzi. - Jechał pan szybko?
- Nie. Skierowano nas na kolektywizację i pojechałem cięża¬rówką do
miasta, aby zabrać agitatorów, a koło mnie siedział ofi¬cer bezpieki i
gwarzyliśmy. A potem dojechaliśmy do tej wsi, w której mieli przemawiać
agitatorzy, a chłopi jakoś się o tym przedtem dowiedzieli i wyszli na
most, aby nie dopuścić tych szczekaczy na wieś. I ja zatrzymałem wóz,
gdyż nie chciałem prze¬jechać po ludziach. Ten oficer zaczął do nich
przemawiać, ale chło¬pi nie chcieli słuchać i on kazał mi jechać przez
ten most pełen ludzi, a ja nie chciałem, więc on przyłożył mi rewolwer
do głowy i przejechałem przez nich jak przez błoto.
- To niedobrze.
Dlaczego? Świetna sytuacja.
- Kiedy ja myślałem, że odebrano panu prawo jazdy po raz drugi za
nieostrożną jazdę.
- Pan mi nie pozwolił skończyć. Wszystko było w porządku. Ten oficer
bezpieczeństwa pochodził właśnie z tej wsi i dlatego go tam wysłano, aby
przemówił jak swój do swoich. Więc kiedy oni wyszli na most, to ja się
przejechałem po jego braciach, którzy przyszli go witać z widłami.
Świetna historia. Pointa, napięcie, dramatyzm. Rasowa komedia. Nie
rozumiem pana.
- Przecież nie dlatego panu ostemplowano prawo jazdy po raz drugi, że
pan przejechał po tych ludziach. Miał pan rewolwer przyłożony do głowy i
musiał pan słuchać.
- Tak, ale ja potem wiozłem ich z powrotem do miasta i by¬łem zupełnie
pijany. I ci agitatorzy również. I tak, ze śpiewem na ustach,
wylecieliśmy z zakrętu. Wtedy odebrano mi prawo jazdy na dwa lata, ale
nie robiono mi sprawy sądowej. Pan rozumie: kierowca, którego zmuszono
do zabicia ludzi, mógł tego nie wy¬trzymać nerwowo. Wszystko skończyło
się dobrze.
- No i mógłby pan przez głupotę powiedzieć zbyt wiele na sprawie sądowej
- rzekł Samsonow.
- O to właśnie chodziło.
- Więc pan jeździ jak wariat? - Owszem, panie kapitanie.
Samsonow patrzył na mnie przez chwilę i uśmiechał się. W pal¬cach lewej
ręki trzymał pasmo włosów i nie mówiliśmy nic; zdawa¬ło mi się, że
zupełnie zapomniał o moim istnieniu. Schowałem moje prawo jazdy do
kieszeni i wyciągnąłem do niego rękę, ale nie poruszył się nawet.
- Do widzenia - rzekłem. - Idę dalej. - Nigdzie pan nie idzie.
- A więc zostaję.
- Ten wóz ciągnie bardzo dobrze - rzekł wskazując na ka¬briolet.
- Nigdy nie jeździłem czymś takim.
Patrzyliśmy chwilę na siebie. Samsonow wciąż uśmiechał się w sposób,
który wydawał mi się wyjątkowo wstrętny. Pewien by¬łem, że chwilami nie
pamiętał o mnie wcale i myślał o czymś in¬nym. Nagle ocknął się i
zapytał:
- Więc pan chciał zostać aktorem? - Chciałem.
- Tym wozem będziesz pan jeździł od czasu do czasu - po¬wiedział. -
Dotychczas ja nim jeździłem. Od jutra to pańska rzecz.
- Czy mógłbym wiedzieć, jaki to ma związek z tym, że chcia¬łem zostać
aktorem?
- Wystarczy, że ja wiem.
- Pan to już mówi po raz drugi.
- I po raz ostatni. Jeśli pan tu naprawdę chce zostać i mieć wieczory
wolne do pracy.
Podszedłem do samochodu i oparłem się z całej siły o zderzak;
amortyzatory były dobre i twarde.
- Można zęby zgubić - powiedziałem.
- Jest za to dobry na zakrętach. :Niemcy wiedzą, jak budować sportowe
wozy.
- Ile on jest wart?
- Tego się nie da zapłacić.
- Są przecież jeszcze ludzie z forsą.
Nie odpowiedział; wsiadłem do samochodu i położyłem ręce na kierownicy,
i poruszyłem nią patrząc na koła; nie było luzu ani w kierownicy, ani na
sprzęgle. Obejrzałem tablicę instrumentów; wsadziłem nawet rękę do
skrzynki na rękawiczki, a potem spoj¬rzałem na Samsonowa i musiałem się
wzdrygnąć.
- Czy pan jest pewien, że ja tu mogę zostać? - zapytałem. ¬Mogę stąd
odejść.
- Proszę zostać. Niech pan się trochę prześpi.
- To byłoby najlepsze ze wszystkiego - powiedziałem. Wzią¬łem swoją
walizkę i chciałem już odejść, lecz Samsonow pow¬strzymał mnie.
- Czy naprawdę ta kobieta zabiła się? - zapytał.
- Pan mówi o tej kobiecie, o której ja pisałem? Tak. Ona i jej mąż.
Mówiłem panu o tym. Ale nie myślę, abym ja był przyczyną. Zresztą, kto
wie. Nie chciało im się po prostu dłużej żyć z nami. - Trudno ich za to
winić.
- Nie powinni się jednak zabijać - powiedziałem. - To zu¬pełnie zmienia
sprawę. Widzi pan, w moim opowiadaniu oni się najpierw nienawidzą, a
potem wspólnie czytają te listy. Pan pa¬mięta, że ona oddaje się temu
chłopcu po raz pierwszy, kiedy on jej dyktuje list do jej męża i pisze o
tym, co ona czuła, kiedy oddawała się mężowi po raz pierwszy. Potem
kochanek odchodzi, wraca mąż i znów czytają ten list, i jest im tak
dobrze, jak nigdy przedtem.
- Pan mówi o swoim opowiadaniu - rzekł Samsonow. - To nieważne. Ja się
pytam, jak było naprawdę. Czy pan rzeczywiście przeżywał z nią jakby to
samo, co z jej mężem?
- O tak. W ten sposób zaczęły się nasze zabawy. Najpierw dyktowałem jej
ten list, udawałem jej męża... no i tak się to wszystko skończyło.
- Dobrze - powiedział Samsonow. - Niech pan pośpi tro¬chę, a potem
powiem panu, co robić. - Odszedł już; w drzwiach przystanął jeszcze i
obrócił się ku mnie. - To nie będzie trudne - powiedział.
- Bardzo na to liczę. Zresztą pan kiepsko płaci. Uśmiechnął się.
- Zapłacę najlepiej, jak tylko potrafię - rzekł.
Rozebrałem się i położyłem na wąskim, polowym łóżku. Było gorąco i
oddychałem z trudem; wszystko pachniało benzyną i smarem. Mimo to
wkrótce zasnąłem.
Obudziłem się pod wieczór i wciąż jeszcze było bardzo gorąco. Tak
gorącego lata nie pamiętałem od dawna, a zanosiło się na to, że i jesień
będzie ciepła. Wstałem; obmyłem się trochę, a kiedy już skończyłem,
zobaczyłem kartkę leżącą na stole. Spałem tak moc¬no, że nie słyszałem
Samsonowa. Napisał: „Wyszedłem. Piwo jest w kanale. Proszę umyć BMW.
Samsonow.”
Poszedłem szukać piwa do kanału. Zapaliłem przenośną lampę i zszedłem w
dół schodami lepkimi od smaru. Podniosłem lampę i zobaczyłem stojące w
kącie trzy butelki piwa. Chciałem otwo¬rzyć jedną z nich, ale nie miałem
klucza. Oparłem więc korek bu¬telki o jakąś wystającą cegłę i uderzyłem
weń wierzchem dłoni; butelki nie udało mi się otworzyć; uderzyłem
silniej po raz drugi i wystająca cegła upadła. Chciałem ją wsunąć na
swoje miejsce i uniósłszy cegłę na wysokość swojej twarzy zobaczyłem, że
jest ona przykrywką do dość kiepsko pomyślanego schowka. Leżał tam
rewolwer w naoliwionej szmacie; nic więcej. Włożyłem cegłę na swoje
miejsce i wszedłem na górę. Niedobre było to piwo i pi¬jąc je
pomyślałem, że trzeba będzie powiedzieć o schowku moje¬mu kapitanowi.
Ktoś wszedł na podwórko. Myślałem, że to Samsonow, lecz był to jakiś
człowiek, którego nie znałem.
- Czy tu mieszka Dorota? - zawołał tubalnym basem. - Dorota? -
powiedziałem. - Chyba nie.
- Dorota, ta kurwa - powiedział bas.
- Nic. Tu mieszka kapitan Samsonow, dyplomowany inżynier od naprawy
samochodów.
- A to najmocniej pana przepraszam - powiedział bas.
- Proszę pana uprzejmie - powiedziałem i patrzyłem chwilę za nim. Szedł
trzymając się muru i pomyślałem sobie, co nastąpi, kiedy skończy się
mur. Tylko .Anioł Stróż byłby w stanic prze¬prowadzić go przez jezdnię i
roześmiałem się przypomniawszy sobie o tym, jak kiedyś ksiądz w szkole
zapytał mnie o to, jak wyo¬brażam sobie Anioła Stróża. Poprosiłem go o
dzień zwłoki i w dwa dni później, za radą Wuja Józefa, powiedziałem mu,
że Anioł Stróż to taki gość ze skrzydłami, który prowadzi mnie, kiedy
idę pijamy przez kładkę ponad przepaścią. Ksiądz zrobił straszną
awanturę i omal mnie wtedy nie wyrzucono; wyrzucono mnie zresztą w dwa
miesiące później, oczywiście nie bez sprawy Wuja Józefa. Kiedyś w czasie
lekcji nie uważałem i zniecierpliwiony nauczyciel uderzył mnie w twarz,
a ja powiedziałem to Wujowi, który zjawił się w szkole następnego dnia,
przyprowadziwszy z sobą jakichś dwóch panów o wyglądzie zawodowych
dusicieli. Wszyscy mej byli w świetnych humorach; wszyscy trzej trzymali
w rękach długie bykowce z solidnego rzemienia.
- Czy to pan uderzył mojego siostrzeńca w twarz? - zapytał Wuj Józef
nauczyciela.
Nauczyciel począł się usprawiedliwiać; Wuj przerwał mu jednak wspaniałym
gestem.
- To nieładnie bić dzieci po twarzy - powiedział zamachnąwszy się,
bykowcem. - Czy umie pan śpiewać?
- Śpiewać?
- Tak. Proszę śpiewać, dopóki ja nie skończ.
Wuj rozpiął rozporek i swobodnie odlał się na środek klasy, a nauczyciel
śpiewał tenorem, zachęcany przez dusicieli czyniących odpowiednie gesty.
Wreszcie Wuj skończył i zapiąwszy starannie rozporek sprawdził, czy
wszystkie guziki są zapięte; i wyglądał przy tym jak aktor wstępujący na
scen.
- Teraz może pan wziąć ścierkę i wytrzeć to - powiedział do nauczyciela.
- Jeśli już pan tak dba o wychowanie dzieci, to niech pan je również
przyzwyczaja do porządku. - l znów zamachnął się bykowcem. Nauczyciel
wziął z kąta jakąś szmatę i wykonał polece¬nie Wuja. - To już znacznie
lepiej - powiedział Wuj. - Jeśli panu kiedykolwiek przyjdzie ochota
uderzyć mojego siostrzeńca w twarz, proszę pamiętać, że zjawię się tutaj
znów. Zobaczymy, co okaże się silniejsze; pańska bezmyślność czy moja
pomysłowość. ¬Uchylił kapelusza i wyszedł; dusiciele poszli za nim.
Stałem pod drzewem, którego liście twarde były od kurzu, i pi¬łem piwo
wprost z butelki. Chciałem już iść po następną, lecz usłyszałem
zbliżające się kroki i zobaczyłem Samsonowa. Przez chwilę myślałem, że i
on jest pijany; szedł mamrocząc coś do sie¬bie i kiedy wszedł w krąg
światła, zobaczyłem jego tak wstrętny mi uśmiech. Samsonow podszedł do
mnie, oparł się ciężko o wąt¬łe drzewo, a wtedy osypało się nieco kurzu
na nasze twarze. - Wyspał się pan?
- Dziękuję. Pan był tak uprzejmy i zostawił mi kartkę. - Znalazł pan
piwo?
- Znalazłem i rewolwer. Cegła wypadła.
Milczał; znów potrącił gałązki drzewa i znów osypał się kurz. - Gorąco
tutaj - rzekł po chwili Samsonow. - Beton na¬grzewa się w ciągu dnia.
Bierz pan szlauch; polejemy podwórko wodą.
- Skończę najpierw moje piwo - rzekłem. - Przynieś pan i dla mnie
butelkę.
- Sam pan sobie przynieś - powiedziałem. - I weź pan ze sobą lampę
elektryczną. I zaplącz pan kabel tak, żeby nastąpiło krótkie spięcie i
żeby pana szlag trafił za pańską głupotę. Wytrącił mi butelkę z ręki.
- Proszę wziąć swoją walizkę i wynosić się stąd - powiedział. - To szkło
zamiotę sam.
Zgarnąłem szkło nogą na bok, potem odwróciłem się ku niemu. - Jeśli ja
wezmę swoją walizkę, to pan nie będzie mógł zabrać swojej -
powiedziałem.
- Nie wybieram się nigdzie.
- To nie będzie zależało od pana, jeśli ja doniosę. Nielegalne
posiadanie broni. W, niektórych wypadkach piętnaście lat. Tam dostanie
pan wszystko; ubranie, wikt i opierunek. A teraz przy¬nieś pan i dla
mnie butelkę. Pan rozlał moje piwo.
Patrzyliśmy chwilę na siebie, potem Samsonow wziął lampę i odszedł.
Stałem wciąż pod drzewem patrząc za nim i wdychając gorzki zapach piwa
rozlanego na ciepłym betonie, a skądś docho¬dził glos radia i tam
śpiewano, że w deszczowy wieczór piloci usiądą za stołem i wypiją, gdyż
niewiele rzeczy można robić w deszcz. Wtedy raz jeszcze pomyślałem, że
niedługo przyjdzie deszcz i zabije zapach drzew, gorącej smoły i wiatru;
i tylko psy pachnąć będą w deszczu.
Również i ten człowiek, który zginął przeze mnie, bał się deszczu, gdyż
pochodził ze wsi i jak każdy człowiek ze wsi był przesadny, i bał się,
że deszcz go zabije, jak zabijał zawsze tych wszystkich cho¬rych na
gruźlicę, a ja dyktowałem te listy jego żonie i prosiłem go, aby nie bal
się deszczu i aby nie myślał wcale o tym, gdyż teraz już medycyna poszła
tak daleko naprzód, iż będzie mógł śmiało żyć, nawet gdyby deszcz padał
każdego dnia; i prosiłem go, aby myślał tylko o tym, jak pierwszy raz
był razem z żonę w łóżku; i o tym, jak bardzo była z nim szczęśliwa, i
jak bardzo zawsze będzie z nim szczęśliwa, kiedy już wróci ze szpitala.
I o tym, co ona czuła; a po¬tem przerywaliśmy pisanie i kochaliśmy się
znowu; a potem to we¬szło już nam w przyzwyczajenie. A teraz nie ma już
ani Barbary, ani Jana; teraz czekałem już sam na deszcz, którego on sil
bał.
My wszyscy byliśmy biednymi ludźmi; i on, i ja, i Barbara. I nasz kraj
był biedny; i tylko dlatego jego lekarz wpadł na ten pomysł z listami,
gdyż nie mieli telefonu. Więc lekarz powiedział do Barbary, aby pisała
do niego codziennie, gdyż stan psychiczny gruźlików jest czasem
decydujący, jeśli chodzi o ich stan fizyczny; i tak Barbara zaczęła
pisać te listy, a ja kiedyś spotkałem ją idącą do domu i ona powiedziała
mi, że każdego dnia musi pisać jeden cho¬lerny list, i że ma tego dosyć,
a wtedy ja jej powiedziałem, iż jej pomogę, i ona śmiała sil ze mnie; a
pewnego dnia zacząłem jej dy¬ktować list i mówiłem o tym, co ona czuła,
idąc po raz pierwszy z nim spać, i patrzyłem na jej pełne usta, które
zrobiły się nagle suche, i tak to się zaczęło.
Samsonow wrócił i podał mi butelkę.
- Pan ma dziwne poczucie humoru - rzekł.
- Wiem. Ja jeszcze w grobie będę bawić się grzechotką. - I cóż pan
zamierza?
- Nic nie zamierzam. Po cóż panu broń? Nie trzymałby pan tego, gdyby pan
nie miał pozwolenia.
- Jeśli się ma broń i wie się, jak jej używać, to nic trzeba
poz¬wolenia.
- Nie moja rzecz - powiedziałem. - Ja się wyprę w razie czego. Ale pan
się nie wyprze. Ten garaż należy do pana. - Sta¬liśmy przez chwilę w
milczeniu, a ja słuchałem wciąż tej piosenki o pilotach dobiegającej z
otwartego okna; pomyślałem sobie, iż to nic było radio, a tylko płyta
gramofonowa. Powiedziałem do Samsonowa: - Zapomnieliśmy się trącić. - I
wyciągnąłem ku niemu swoją butelkę.
- To nie moja broń - powiedział Samsonow. - To broń mojego kolegi.
Pamiątka z wojny. Pan tego nie zrozumie. Pan nie był na wojnie. 1 nic
jest pan oficerem.
- A on panu powiedział: „nie komuniści mi dali broń, i nie komunistom ją
oddam.”
- Tak było.
- Dlaczego nie trzyma jej u siebie? - Nie wziął ze sobą walizki.
- Oddaj mu pan to, kiedy wróci.
- Nie wierzą w duchy - powiedział Samsonow. - I panu bym także nic
radził.
- Dlaczego pan go chce pamiętać? - Był dla mnie jak brat.
- Pan go aż tak kochał?
- Pan mnie nic zrozumiał - powiedział Samsonow. - Nic zna pan tej
opowieści o dwóch braciach, z których potem jeden musiał nosić piętno na
czole?
- Ale który z was jest Kainem?
- On.
- Przecież go już nie ma - powiedziałem. - Sam pan to oświadczył. A może
pana nie zrozumiałem dobrze?
- Pan mnie dobrze zrozumiał - powiedział Samsonow. ¬Dobranoc.
Odszedł; wróciłem do swego pokoju i rozpakowałem walizko. Miałem tam
obraz Madonny, na którym Wuj Józef napisał kiedyś: „Kochanemu
Grzegorzowi na pamiątko wspólnie spędzonych no¬ry i dni w Górnej Galilei
- Maria.” Dedykacji nie dało się niczym zmyć. Powiesiłem obraz na
ścianie i położyłem się, lecz długo jeszcze nie mogłem usnąć. Wciąż
jeszcze było gorąco i słyszałem tę pieśń o pilotach dochodzącą do mnie
przez okno, a kiedy je zamknąłem, nie było wcale lepiej; a potem nagle
spadł deszcz i usnąłem.
Obudziłem się następnego dnia dość późno, szybko dokonałem ablucji i
wyszedłem na podwórze. Samsonow stał w cieniu drzewa i patrzył w niebo,
a poszedłszy za wzrokiem jego, zobaczyłem klucz odchodzących na południe
ptaków.
- Odlatują już - powiedział Samsonow. - Za miesiąc nie będzie ani
jednego.
- Nie - powiedziałem. - Tym razem potrwa to dłużej. Myś¬lę, że aż do
października. Lato było gorące.
Samsonow nalał sobie herbaty, po czym podał mi kartkę wy¬dartą z
notatnika.
- Zna pan dobrze Wrocław? - zapytał. - Mieszkałem tutaj.
- Pojedzie pan na Parkową dwa. Tu jest nazwisko tej osoby. Przeczytałem:
Weronika Rackmann.
- Niemieckie nazwisko - powiedziałem. - Zabawne. Pan ma rosyjskie, ta
pani niemieckie, moje także nie jest polskie.
- Proszę uważać na panią Rackmann. Pije za dużo. - Czy to ona będzie
prowadzić wóz?
- Pan. Mimo to proszę uważać. Ona będzie chciała z panem pić.
- Skąd pan to wie? Pani Rackmann nie widziała mnie nigdy na oczy.
- Będzie tak, jak ja mówię. Czy pan wie, gdzie jest miasto B.? - Znam
drogę.
- Wieczorem pan wróci. I proszę powiedzieć pani Rackmann, że od dzisiaj
pan ją będzie wozić, o ile ona sobie tego życzy. Z tym, że oczywiście ja
będę panu płacił.
Wsiadłem do samochodu i paląc papierosa czekałem, aż roz¬grzeje się
silnik. Samsonow patrzył na mnie uśmiechając się tym swoim dziwnym
uśmiechem.
- Dlaczego pan chciał zostać aktorem? - zapytał nagle. - Żeby się ukryć
między ludźmi.
- Byłby pan chyba niezłym aktorem.
- Mam zły głos. Tego się nie dało naprawić.
- Proszę już jechać. Dzień jest ładny, szkoda czasu. I proszę jej
koniecznie powiedzieć, że od dzisiaj pan ją będzie wozić, a nie ja. To
bardzo ważne. Nie zapomni pan?
- Nie - powiedziałem.
Wyjechałem; jadąc powoli, patrzyłem na drzewa, które były jeszcze
zielone, i oczywiście zabłąkałem się; tak, iż musiałem przystanąć i
spytać o drogę. Wreszcie znalazłem ulicę Parkową. W narożnym kiosku
kupiłem parę gazet i idąc poprzez ulicę zo¬baczyłem zabawną scenę;
chodnikiem naprzeciw siebie szło dwóch ślepców i zderzyli się ze sobą,
ale żaden z nich nie powiedział ani słowa; poczęli się tylko ostukiwać
laskami i rozeszli się bez słowa.
Znalazłszy dom, wszedłem po schodach i zadzwoniłem; nikt jednak nie
odpowiadał. Musiałem zmrużyć oczy, gdyż światło pa¬dające przez okno
klatki schodowej oślepiało mnie. Czekałem przez długą chwilę; wreszcie
zadzwoniłem po raz drugi. Wtedy nagle otworzono drzwi sąsiedniego
mieszkania; jakiś staruszek popatrzył na mnie i szepnął:
- To pan? To pan?
- Tak, to ja - powiedziałem. Każdy człowiek na moim miejscu powiedziałby
tak samo. Tylko Wuj Józef nie. Wuja Józe¬fa nakryła kiedyś ciotka z inną
kobietą w łóżku i Wuj Józef powiedział, że to po prostu nie on.
Ten staruszek znów popatrzył na mnie.
- To pomyłka - powiedział. - Pan, rzecz prosta, zechce mi wybaczyć.
Wrócił do siebie zatrzasnąwszy drzwi. Zadzwoniłem po raz trzeci i
otworzyła mi dziewczynka.
- Dzień dobry, Małgosiu - powiedziałem. - Chciałbym mówić z panią
Rackmann.
- Skąd wiesz, że nazywam się Małgosia?
- Na ścianie ktoś napisał: „Małgosia to skarżypyta.” Stoję tu już od
pięciu minut i przeczytałem wszystko, co napisane jest na ścianach. A
teraz idź i poproś panią Rackmann.
Małgosia odeszła; usłyszałem kroki na korytarzu i jakaś kobieta stanęła
w drzwiach, ale nie widziałem jej twarzy, gdyż słońce pa¬dające z boku
oślepiało mnie.
- Pani Rackmann? - zapytałem.
Nie odpowiedziała, a ja stałem rozkraczony, ze zmrużonymi oczami i
pamiętałem o tym, że ona mnie widzi, i nie wiem dlacze¬go myślałem o tym
filmie, w którym jakiś dezerter zginął w obronie dziewczyny, której nikt
nie znał i nikt nie kochał; a potem myślałem o ornym jeszcze filmie, w
którym jakiś buntownik ginął o sto kroków od statku, na którym uciec
miał z Irlandii; więc odszedłem jeszcze o krok w tył, aby jej nie
widzieć i aby ona mogła zobaczyć mnie lepiej, i zapytałem:
- Czy to pani Rackmann?
- Tak - powiedziała. - Proszę wejść.
Wszedłem za nią i przyjrzałem jej się; była młoda i dość nawet ładna,
lecz zdziwiło mnie jej uczesanie; tak czesały się kobiety przed pięcioma
laty. Nie wiedziałem, ile ma lat; przypuszczałem, iż wygląda na starszą,
niż jest. Nie mogłem tego wiedzieć; Wuj Józef uczył, że o kobiecie nie
wie się niczego, jeśli nie patrzy się na nią przez mężczyznę, z którym
żyje.
- Przysłał mnie tutaj pan Samsonow - powiedziałem. - Sa¬mochód jest na
dole. Inżynier Samsonow powiedział, że mam z panią jechać do miasta B.
Nie odezwała się; stała przypatrując mi się w milczeniu i trzymała w
palcach pasmo włosów, tarmosząc je tym samym ruchem, jak to czynił
Samsonow.
- Myślałem, że pani na mnie czeka.
- Tak panu powiedział inżynier Samsonow?
- Źle się wyraziłem. Myślałem, że pani czeka na Samsonowa. Pan Samsonow
powiedział mi, że pani czeka na niego, więc myśla¬łem, że pani czeka na
mnie czekając na Samsonowa, ponieważ nie mogła pani wiedzieć, że zamiast
Samsonowa, na którego pani czekała, przyjadę ja; więc myślałem, że czeka
pani na mnie. Czy wyrażam się jasno?
- Pan pracuje dla niego? - Od wczoraj.
- Proszę, niech pan wejdzie do pokoju.
Przeszedłem z korytarza do pokoju; było tam jeszcze nie po¬sprzątane,
ale nie to mnie zdziwiło; ten czysty i biały pokój nie pachniał kobietą,
a przecież widziałem nie zasłane jeszcze łóżko, a ona stała o krok ode
mnie i nie czułem wcale jej zapachu, i tego mi brakowało. Nad łóżkiem
wisiała jakaś fotografia; ktoś tam wy¬pinał pierś pokrytą medalami, ale
nie przyjrzałem się temu bliżej.
- Proszę, niech pan przejdzie do drugiego pokoju - powie¬działa. - Ja tu
tymczasem posprzątam.
- Pojedziemy do miasta B.? - zapytałem.
- Tak. Muszę się tylko przygotować.
- Nie musi pani brać płaszcza. Dzień jest ładny. Możemy na¬wet opuścić
dach.
Przeszedłem do następnego pokoju i usiadłem w fotelu, a za chwilę weszła
Małgosia i usiadłszy na podłodze poczęła mi się przyglądać czarnymi
oczkami.
- Masz oczy jak węgielki - powiedziałem. - Wiem o tym.
- Tak? To świetnie. Możemy uważać temat za wyczerpany, a ja tymczasem
przeczytam gazetę.
- Zreperuj mi skakankę - powiedziała. Wziąłem skakankę i obejrzałem ją.
- Wyrzuć to - powiedziałem. - Kupię ci inną. Tej nie opłaca się już
reperować. A teraz daj mi czytać, kochanie. Małgosia wyszła, a ja
zacząłem czytać gazetę i przeczytałem sprawozdanie z procesu jakichś
ludzi, którzy w czasie wojny wal¬czyli w podziemiu przeciw komunistom i
teraz dopiero zostaną powieszeni; i nie mogłem powstrzymać się od
śmiechu, myśląc o Wuju Józefie, który przed samym Powstaniem Warszawskim
wstąpi! wreszcie do jakiejś organizacji podziemnej i otrzyma! pew¬nego
dnia rozkaz zlikwidowania bojówki komunistycznej i spotkawszy się ze
swymi druhami - bojownikami ustalił, iż rozpoczną działania o godzinie
dwunastej w nocy, lecz była dopiero czwarta; tak wiec udano sil wraz z
karabinami maszynowymi, granatami i dynamitem do najbliższej
restauracji, aby posilić się przed akcją skromnym, żołnierskim
poczęstunkiem, który przeciągną! się w dwu¬tygodniowe pijaństwo
połączone z występami o charakterze artys¬tycznym, a kiedy wreszcie
otrzeźwieli, okazało się, iż komunistów zlikwidowała inna, konkurencyjna
organizacja polityczna i tylko dlatego Wuj Józef żył jeszcze teraz z
nami; zdrowy, piękny i udzielający nam przy każdej okazji moralnych rad
i wskazówek.
Myślałem o tym wszystkim siedząc w fotelu i wtedy nareszcie Weronika
Rackmann wróciła.
- Jest jeszcze jedna rzecz - powiedziałem. - Inżynier Sam¬sonow kazał mi
powiedzieć, że od dzisiaj ja panią będę wozić gdzie trzeba, z tym
oczywiście, że on będzie płacić.
- Samsonow kazał to panu powtórzyć? - Jestem przecież jego pracownikiem.
- I powiedział, że to on będzie panu płacić?
- Mówił mi o tym dwa razy i kazał mi to powarzyć. Nic nie powiedziała;
patrzyła na mnie długo i uporczywie, i widziałem w jej oczach wyraz
nienawiści, ale wiedziałem już, że nie była to nienawiść w stosunku do
Samsonowa.
- Zawsze przypuszczałam, że Samsonow jest podły - powiedziała wreszcie.
- Nic wiedziałam jednak, że aż do tego stopnia. - Mam mu tu powtórzyć? -
zapytałem. - Będę bardzo szczęśliwy.
- To dla mnie obojętne. Niech pan teraz przejdzie do pierwszego pokoju,
a ja tu tymczasem posprzątam.
Przeszedłem do pokoju, w którym uprzednio byłem, i pod¬szedłszy do okna
Oparłem się o framug, i patrząc na pełną słońca ulicę uświadomiłem
sobie, że coś się tutaj zmieniło w ciągu tego czasu, kiedy myślałem o
Wuju Józefie; tak więc odwróciłem się i popatrzyłem na pokój, i wtedy
zrozumiałem, iż fotografia tego z medalami na piersiach znikła nagle ze
ściany; wisiała tam teraz reprodukcja Matisse'a. I teraz pomyślałem
sobie, że się już o niej nic dowiem niczego.
Ona wróciła ubrana w jasny płaszcz., a głowę owiązaną miała chustką i
wyglądała lepiej niż poprzednio.
- Możemy jechać - powiedziała. Nic ruszyłem się z miejsca.
- Pani lubi kwiaty?
- Kwiaty? Nie wiem. Chyba tak jak każdy.
- Na oknie pełno kwiatów - powiedziałem. - I na ścianie także kwiaty. -
Wskazałem ręką na reprodukcjo Matisse'a wiszą¬cą ponad łóżkiem. - Te
kwiaty wyglądają zupełnie jak nowe. - Chciał pan powiedzieć: jak świeże.
- Nic. Chciałem powiedzieć: jak nowe. I tak właśnie powiedziałem. Żyjemy
pod Słońcem Stalinowskiej Konstytucji I mam zagwarantowaną wolność
słowa. Nich pani zdejmie tego Matisse'a i powiesi z powrotem fotografię.
Reprodukcja niedobra.
Patrzyła na mnie spokojnie i bez obrazy; jej włosy wysunęły się nagle
spod chustki i kosmyk opadł jej na czoło, i wtedy pomyślałem sobie, że
powinienem ten kosmyk z powrotem wsunąć pod chustkę i tak też uczyniłem.
- Tak będzie lepiej - powiedziałem. - Mały niezgrabny ruch. Te małe
rzeczy najwięcej znaczą.
- A co znaczy ten mały i niezgrabny ruch?
- Tego jeszcze nie wiem - powiedziałem. - Pani to wie le¬piej. To
przecież pani mnie nie cierpi. A ja się tylko dowiem, dlaczego.
Poszliśmy do samochodu; otworzyłem jej drzwi i zamknąłem je za nią,
kiedy już wsiadła. Silnik był już chłodny; czekałem więc przez chwilo i
patrzyłem w lusterko nastawiając je tak, aby wi¬dzieć jej twarz; i
manewrowałem tym lusterkiem tak długo, aby ona widziała, iż chcę ją
widzieć i że to idzie mi niezgrabnie.
- Jedźmy już - powiedziała.
- Silnik jest jeszcze chłodny. Inżynier Samsonow kazał mi dbać o ten
wóz.
- Pan nie jest zawodowym kierowcą? - Dorabiam sobie w ten sposób.
- Kim pan jest z zawodu?
- Świadkiem.
- Czy to dobry zawód?
- Świetny. Jestem świadkiem w procesie przeciwko człowie¬kowi.
Uśmiechnęła się.
- Pan pisuje opowiadania? - Próbuję.
- Jeśli pan rzeczywiście jest świadkiem w procesie przeciwko
człowiekowi, nie myślę, aby pańskie rzeczy ukazały się drukiem.
- Pani mi to właśnie wyjaśniła.
- Więc dla kogo pan pisze?
- Zapomniałem pani powiedzieć, że jestem idiotą. - I dlatego pan właśnie
pisze?
- Przedtem chciałem zostać aktorem. Nie udało mi, się nigdy. Opowiem
pani o tym kiedy indziej.
- Pan nie może wiedzieć, czy spotkamy się jeszcze.
- Więc opowiem pani wtedy, kiedy pani już nie będzie. Mnie tylko n to
chodzi, aby opowiadać.
- I aby grać?
- Tak. Czy pani pije herbatę z cukrem? - Tak.
- To dobrze. Ale ja piję bez cukru. Możemy teras pojechać na kawę, pani
zamówi swoją kawę, a ja pani oddam swej kawałek cukru. Potem ja wyjadę z
tego miasta, wrócę tutaj za pół roku, znów się spotkamy i pójdziemy na
kawę, a wtedy ja w milczeniu położę przed panią kostkę cukru. I nie
odezwę się ani słowem, a pani już będzie wszystko wiedzieć o tym, co
przeżyłem w ciągu tego pół roku. Dobrze?
- Pójdziemy na kawę w mieście B.
Przejechaliśmy w milczeniu parę kilometrów, a droga przed nami prosta
była i obsadzona drzewami, a ja pomyślałem sobie, że dobrze by było
jechać tędy za miesiąc lub dwa, kiedy drzewa, zie¬lone teraz i lekkie,
ugną się już pod ciężarem rdzy.
- Nie lubię tego wszystkiego - powiedziałem do niej. - Za ładnie tu i za
czysto. Nie ma ściernisk. Nikt tu pewnie nie pali ognisk. Chciałbym
kiedyś pójść ścierniskiem i zjeść trochę pie¬czonych kartofli. I zapytać
się pastuchów, jaka jutro będzie po¬goda, i dostać od nich po głowie.
- Dlaczego?
- Dla kompozycji - powiedziałem. - Żeby w jakiś sposób zamknąć zdanie.
Niech pani na mnie nie zwraca uwagi.
- Dlaczego pan chce pisać?
- Pani mnie o to pyta poważnie?
- Nie. Dla kompozycji. Pan prowadzi wóz, a ja z panem roz¬mawiam. Pan
patrzy na mijane drzewa i wypowiada swoje myśli. Obraz się zamyka.
Nic nie odpowiedziałem. Uśmiechnąłem się gorzko i popatrzy¬łem na drzewo
rosnące u skrzyżowania dróg.
- Nie lubię tych drzew - powiedziałem. - Nie wiem, co pa¬ni
odpowiedzieć. Postanowiłem poświęcić życie głupstwu... Czy pani patrzy
na mnie?
- Tak.
- Czy oczy moje są puste? - Tak. Proszę mówić.
Nie zdążyłem jej odpowiedzieć; o mało nie wyrwało mi kierow¬nicy z rąk;
całe szczęście, iż trzymałem ją mocno i udało mi się ją odepchnąć od
siebie; zjechałem na bok i popatrzyłem na Weroni¬kę. Była blada, lecz
trzymała się dzielnie.
- Guma poszła - powiedziałem. - Szczęście, że nikt nie nadjeżdżał, bo
rzucało mną. Dziękuję pani.
- Za co?
- Że nie chwyciła mnie pani za rękę. Byłoby z nami kiepsko. A w ogóle
mało jest zajęć dla dorosłych ludzi.
- Tego już nie rozumiem.
- Pani mnie pytała, dlaczego wziąłem się do pisania. Być może, iż mogłem
tego nie robić. Tak czy owak teraz jest zbyt późno, aby o tym mówić.
Wysiadłem z wozu i od razu dostrzegłem, co się stało; jakiś koń zgubił
podkowę z hacelami; podkowa tkwiła teraz w mojej przedniej gumie.
Wyrwałem podkowę i pokazałem ją Weronice.
- Śmiało - powiedziała. - Zaczynaj pan.
- Powiadają, że podkowa przynosi szczęście. Czasem to różnie wygląda.
- Mogłoby być gorzej.
- Ale zawsze się tak przecież mówi w takich wypadkach. Zdjąłem marynarkę
i rzuciłem ją na siedzenie; otworzyłem bagażnik, i wyjąłem stamtąd
zapasowe koło i lewar. ,
- Nie musi pani wysiadać - powiedziałem. - Za pięć minut jedziemy dalej.
.
- Niech pan weźmie rękawice - . powiedziała. . Podszedłem do niej i
wziąłem grube, skórzane rękawice; wciągnąłem je, lecz nie umiawszy
poradzić sobie z zatrzaskiem, wyciągnąłem ku niej ręce.
- Proszę zapiać - powiedziałem.
Patrzyła na mnie i twarz jej nagle stała się biała, a ja wciąż jeszcze
.stałem z wyciągniętymi rękami. .
- Już po wszystkim - powiedziałem. - Nie musi się pani bać.
Najważniejsze, że nikt nie nadjeżdżał z przodu.
- Dlaczego pan chciał zostać aktorem?
- Żeby się schronić przed ludźmi - powiedziałem. - Nie wiem, dokąd przed
nimi można uciec, a boję się żyć z tymi ludźmi.
- Dlaczego?
- Są tacy jak ja - powiedziałem. - Proszę zapiąć te zatrzaski.
Wróciłem do bagażnika i wziąłem stamtąd korbę od lewara; a potem, kiedy
zmieniłem już koło i zamknąłem bagażnik, usiadłem przy Weronice i
począłem ściągać rękawiczki.
- Proszę nie ściągać rękawic - powiedziała Weronika. ¬Niech Pan prowadzi
wóz w rękawicach.
- Są brudne.
- To bez znaczenia. W rękawicach lepiej prowadzić. Kierownica nie
wyślizguje się z rąk.
- Baśnie. To może ważna rzecz dla kierowców wyścigowych, ale mnie nie
wolno jechać więcej niż siedemdziesiąt. Pobrudzę kierownicę i właściciel
zrobi mi piekło. Nawet nie wiem, kto to jest.
- Nikt panu nie zrobi piekła. Ten wóz jest mój. - Dlaczego pani sama nie
prowadzi?
- Nie nauczyłam się nigdy. Uważałam, że tak jest zabawniej. Położyłem
ręce na kierownicy i wtedy znów dojrzałem jej wzrok, i ten dziwny wyraz
nienawiści w stosunku do mnie, a przecież znaliśmy się tylko od dwóch
godzin i jadąc teraz, i rozmawiając z nią myślałem, że jest wszystko w
porządku.
- Dlaczego pani na mnie patrzy tak cholernie? - zapytałem. - Nie jestem
przecież inspektorem z urzędu podatkowego. A w dodatku pani wcale nie ma
pieniędzy.
Uśmiechnęła się.
- Ten uśmiech też już znam - powiedziałem. - Znam czło¬wieka, który
uśmiecha się cały czas tak jak pani, kiedy na mnie patrzy. Nie
wiedziałem, że jestem aż tak zabawny. Dotychczas mówiono mi co innego.
- Panu się zdaje - powiedziała. - Jedźmy już.
- Nic mi się nie zdaje. Nie wiem, co jest pomiędzy panią a Samsonowem.
Nie wiem, dlaczego patrzycie na mnie tak, jak¬byście mieli jedną parę
oczu do spółki. Wiem natomiast co inne¬go: nic mnie to wszystko nie
obchodzi.
- A więc proszę się nie zajmować moją osobą - powiedziała. - Pańska
rzecz to prowadzenie samochodu. Za to właśnie będzie pan płacony.
Wyszedłem z samochodu i zatrzasnąłem drzwi; przeszedłem na drugą stronę
i usiadłszy tam na kamieniu, zapaliłem papierosa. - Zabiorę się jakoś do
Wrocławia - powiedziałem. - Kapitanowi powiem, gdzie pani stoi. Na
wieczór panią ściągnie.
Z daleka nadjeżdżała jakaś ciężarówka; stanąłem na skraju drogi i
podniosłem rękę. Wtedy Weronika wyszła z samochodu i podeszła do mnie.
- Proszę mi poprawić włosy - powiedziała.
Poprawiłem jej włosy; ten kosmyk, który wymykał się wciąż spod chustki.
Kierowca ciężarówki zahamował.
- Nawalił panu wóz? - zapytał.
- Nie. Pokłóciłem się z żoną. A teraz już jest wszystko dob¬rze. Na
jakiś czas,.
- Babę trzeba trzymać krótko przy zębach - powiedział kie¬rowca i
odjechał.
- Pani ma ładne włosy - powiedziałem. - Wiem o tym.
- Wszyscy mówią to samo? - Tak. Jedźmy dalej.
- A ja mam prowadzić w rękawiczkach?
Wiatr od pola rozrzucił włosy Weroniki i pochyliła się ku mnie; więc
poprawiłem znów jej włosy i staliśmy przez chwilę naprzeciw siebie, a
potem znów nadeszła fala wiatru.
- Pobrudzę pani włosy - powiedziałem. - Czy on zawsze robił tak samo?
- Jedźmy już - powiedziała. - Przykro mi, że się uniosłam. Nie
odpowiedziałem i nie rozmawialiśmy już, a ja przez cały czas czułem jej
wzrok na moich rękach opartych na kierownicy i tak przyjechaliśmy do
tego miasta, które zostało zburzone pod¬czas wojny i którego nie
odbudowano jeszcze. W środku miasta, gdzie niegdyś znajdował się rynek,
umiejscowił się jakiś przejezd¬ny cyrk i przejeżdżałem teraz obok
karuzeli. Dyrektor cyrku do¬szedł do przekonania, iż miasto jest tak czy
owak nędzne, i nie obudował karuzeli; w takt hałaśliwej muzyki okręcał
się szkielet.
- Dobre - powiedziałem. - Jak się nazywał ten, który ma¬lował pijanych
ślepców?
- Breugel?
- Jego tu trzeba. Gdzie jedziemy?
- Przy końcu ulicy jest gospoda - powiedziała. - Tam jest zawsze jeden
pijany ślepiec. To pana zabawi na jakiś czas.
- Jak długo mam na panią czekać? - Wrócę wieczorem.
- Będę się świetnie bawić - powiedziałem. - Nawet nie wziąłem niczego do
czytania.
- Tak czy owak spędzi pan miło czas.
- Nie będę pić z tym ślepcem, jeśli o to pani chodzi. A po za tym mam
uważać na panią.
- Nie myślałam o wódce.
- Rozumiem. Mam z nim grać w szachy. A w ogóle nie powi¬nienem za dużo
wiedzieć, prawda?
Zatrzymałem samochód przed gospodą; ona odeszła. Zamkną¬łem dach i
drzwi, potem wszedłem do gospody. O tej porze było tu pusto; w kącie
przy stoliku spał jakiś staruszek z głową wspartą na pięściach. Podeszła
do mnie kelnerka.
- Macie tutaj porter? - zapytałem. - Na pewno nie macie porteru. A
najlepszy harmonista wyjechał do Warszawy, żeby się wyuczyć na
inżyniera. Szlag by wasze miasto trafił. Dzień dobry.
- Znów ten biały wóz - powiedziała kelnerka, patrząc przez okno na
samochód stojący w ciepłym cieniu zielonego drzewa. ¬Nasze dzieci lubią
pana samochód.
- Często go pani widuje?
- Ten pan, który tu nim przyjeżdżał, siedział zawsze przy tym stole -
powiedziała. - I pił herbatę. Nigdy nie powiedział ani jednego miłego
słowa. Czasami siedział przez parę godzin. Po¬tem przychodziła ta
kobieta i odjeżdżali.
- Czy dostano mój porter?
Odwróciła się od okna i popatrzyłem na nią. Nie miała w sobie tej
bezczelności, jaką miewają zazwyczaj kelnerki przyzwyczajone do
obsługiwania pijaków. Patrzyłem na jej skośne oczy i pełne usta, ale nie
było na sali ani jednego mężczyzny, więc nie widzia¬łem jej dobrze.
Staruszka nie brałem w rachubę; był ślepy; biała laska leżała przed nim
na stole.
- Co będzie pan pić? - Porter.
- Jest tylko zwyczajne piwo. - Dobrze. Pomyślę nad tym.
Odeszła, a ja podszedłem do staruszka i potrząsnąłem nim, a on poderwał
głowę niespodziewanie rześki i radosny.
- Co wiesz o tej dziewczynie, tato? - zapytałem. - Jest ładna.
- Ale jak tam dalej z nią?
Dotknął mojej ręki; przesunął po niej palcami szukając zapewne śladów
reumatyzmu, a potem splótł dłonie.
- Jesteś jeszcze młody - powiedział. - Dasz radę. - Jak ty to wszystko
wiesz?
Uniósł swoją dłoń i przejechał nią po mojej twarzy; czułem na ustach
gorzki smak tytoniu; po czym lego palce cofnęły się znów. - Twarz nic
nie znaczy - powiedział. - Człowieka najlepiej poznaje się po rękach.
- Dlaczego ona się nie uczy, tato?
- Matka nie chce jej puścić z domu. Jest jedyną córką. Wiesz, jak to
jest z rodzicami. Myślą, że w dużym mieście to Bóg wie co. - Jak długo
ona tu pracuje?
- Dwa lata. A mnie jej żal. Jest taka ładna.
- Co wy tu robicie wieczorami? Jest chociaż kino?
- Nie. Teraz przyjechało Wesołe Miasteczko. A wieczorami nie robi się
nic.
- Czasem ktoś kogoś dźgnie nożem i to wszystko, prawda? - Zdarza się i
tak. Nieczęsto. Ludzie nie mają pieniędzy na wódkę. Weźmiesz ją stąd?
- Nie. Nie mam domu.
- Szkoda jej - powtórzył. - To najładniejsza dziewczyna. Jej matka boi
się o nią. Weź ją stąd.
Nie odpowiedziałem mu; już teraz wiedziałem, że jest ładna, młoda i
ciepła jak kot śpiący w cieniu drzewa zmęczonego sierp¬niem, a ten
staruszek znów wyciągnął ku mnie rękę i znów uczu¬łem na ustach cierpki
smak tytoniu. Pewnie nie kupował goto¬wych papierosów; musiał je skręcać
sam.
- Nie - powiedział. - Zostaw ją tutaj. Szkoda jej dla ciebie. Idź z nią,
ale nie zabieraj jej.
- Dobrze - powiedziałem. - Nie wezmę jej. - Szkoda jej dla ciebie.
- Nie wezmę jej - powtórzyłem. - Co tu jeszcze macie oprócz Wesołego
Miasteczka?
- Więzień.
- Macie i to?
- Tu jest największy więzień na Dolnym Śląsku. Nie wiedzia¬łeś o tym?
Nikt nawet nie wie, ile tu ich siedzi.
- Więzienie to już coś jest. Kupić ci piwo, tato? - Dobrze. Nic, nie mów
do mnie „tato”.
- A to dlaczego?
- Nie chcę, żeby ktoś, kto wygląda jak ty, mówił do mnie „tato”. Kup mi
piwo i idź.
Wróciłem do swego stolika; czekałem chwilę, potem dziewczy¬na podeszła
do mnie.
- Jeśli pan chce coś zamówić, to teraz - powiedziała spoj¬rzawszy na
zegarek. - Teraz będę miała trzy godziny przerwy. Pracuję od szóstej
rano.
- Ja miałem trzy lata przerwy - powiedziałem. Pochyliła się ku mnie.
- Byłeś tutaj? - Tak.
- I jak?
- Powiedziałem ci: trzy lata przerwy. - Było ciężko?
- Sama zobaczysz. Uśmiechnęła się.
- Jakie chcesz piwo?
- Jasne. Dla starego też jasne.
Odeszła, a ja patrzyłem za nią i wiedziałem, iż ona czuje mój wzrok.
Poruszała się z gracją dziewczyny z Via Venetto i to było zabawne, gdyż
ja pamiętałem ten film; była to historia o telefo¬nistkach i o tym, że
życic byłoby piękne, gdyby nie tam coś, cze¬go już nie pamiętałem.
Pamiętałem tylko te dziewczyny; i ona pamiętała je także.
Wróciła i postawiła przede mną piwo. - Ty tu mieszkasz?
- Nie - powiedziała. - Mieszkam przy rodzicach. Śpię tylko tutaj w
czasie przerwy.
- Na pierwszym piętrze? Trzecie drzwi z korytarza na lewo? - Na drugim.
- Nic zamykaj drzwi. wypiję piwo i pójdę. Nic chcę, żeby ten stary o tym
wiedział.
- On wic wszystko o mnie.
- Opowiada innym, a jemu stawiają? - Ty postawiłeś mu już przedtem.
- Postawię nut jeszcze raz. Miałem trzy lata przerwy. Odeszła, a ja
pomyślałem sobie o tym, że dobrze by było napi¬sać opowiadanie o tej
dziewczynie i o tych ludziach, którzy wy¬chodzą z więzienia i idą do tej
gospody, aby się napić, i ją tu spotykają, i mówią jej o tym, że
siedzieli po parę lat, patrząc przy tym n a jej usta, które stają się
suche. Pewno było już tutaj cale mnóstwo takich cwaniaków mówiących jej,
iż wyszli z więzienia, a ona przygarniała ich wszystkich; ciepła, silna
i mocna. Tylko Wuj Józef nie potrzebowałby kłamać; on rozegrałby to
wszystko inaczej; ludzie zaczęliby biegać, przysięgać i kłamać; i o Nim
myś¬ląc, do niej poszedłem na górę.
Obudziło nas pukanie do drzwi i musiał to już być wieczór. - Kto tam? -
zapytała dziewczyna.
- Proszę mu powiedzieć, że czekam na dole - powiedziała Weronika
Rackmann i odeszła.
- Tak dobrze mi się spało - powiedziałem. - Teraz znów nie będę spać w
nocy. Ze mną zawsze tak.
- A jak będzie dziecko?
- Już twoja w tym, siostro, głowa, żeby nie było. - Przyjedziesz tu
jeszcze kiedyś?
- Może. Przywieźć ci coś?
- Idź do kina, a potem opowiesz mi. Tu był taki jeden, co dobrze
opowiadał, ale zabił się na motocyklu. Ten opowiadał naj¬lepiej.
- Dobrze. Pójdę do kina. Ale teraz muszę już iść. Będę myśleć o tobie.
- Nie jedź za szybko - powiedziała. - Uważaj na siebie. - Do tamtego też
tak mówiłaś, prawda?
- To był mój pierwszy.
- Dobrze. Będę jechał powoli.
Wyszedłem; Weronika Rackmann czekała przy samochodzie, uśmiechając się
do mnie. Ktoś zapalił światło na górze i wtedy zobaczyłem, iż palto jej
i suknia są ubrudzone błotem.
- Upadła pani?
- Wszyscy upadają - powiedziała. - Jedźmy.
Znów przejechaliśmy przez ten plac, gdzie okręcał się szkielet karuzeli,
a potem wyjechaliśmy na prostą drogę i tam było jeszcze trochę światła;
a ja znów patrzyłem na cienie drzew.
- Co robi pani córka cały dzień?
- Pan myśli o Małgosi? To nie jest moje dziecko. Sąsiedzi ją u mnie
zostawiają.
- Ciekaw jestem, skąd pani mogła wiedzieć, że jestem u tej dziewczyny -
powiedziałem. - Pewnie mnie ten staruszek wy¬śpiewał. To najweselszy
inwalida w całej Polsce Ludowej.
- Nie widziałam tam żadnego staruszka - powiedziała. ¬Jakaś kobieta myła
podłogę, a ja ją zapytałam, gdzie mieszka ta dziewczyna. To wszystko.
- Skąd pani wiedziała, że z nią pójdę?
- Widziałam ją parę razy. Myślałam, że się panu będzie podo¬bać. Musiał
pan przecież spędzić jakoś czas, prawda?
Odwróciłem się ku niej i znów poprawiłem jej włosy; ten zabawny kosmyk,
który wciąż wysuwał się spod chustki chociaż nie opuściłem teraz. dachu
i nie było już wiatru. Patrzyłem na nią; siedziała uśmiechnięta i
spokojna.
- Oboje musieliśmy spędzić jakoś czas - powiedziałem. ¬Pani i ja. Pani
powinna wstąpić gdzieś i oczyścić swoją sukienkę. Co pani zrobi, jeśli
pani mąż to zobaczy.
Nic nie odpowiedziała.
- Pani jest oczywiście zadowolona, że ja poszedłem z tą dziewczyną -
powiedziałem. - Pani wiedziała, że ja to zrobię.
- Wiedziałam.
- A może pani kazała mi specjalnie czekać w tej gospodzie. a nie w innej
- .• .Jest tam pewnie i jakaś inna gospoda w tym mieście? Tylko że tam
nie ma takiej dziewczyny.
- Jest kelner - psycholog.
- Pani mi kazała specjalnie tam czekać?
- Rozmawialiśmy już na ten temat. I doszliśmy do wniosków, musimy oboje
jakoś spędzić czas. Pan Poszedł z tą dziewczyną, a ja poszłam w swoją
stronę. Potem spotkaliśmy się, pan obejrzał moją suknię i wyciągnął pan
odpowiednie w nioski. Czy musimy o tym ciągle mówić?
Nic nie odpowiedziałem, wciąż myślałem o tej dziewczynie; o tych
wszystkich cwaniakach, którzy opowiedzieli jej, iż wyszli właśnie z
więzienia; a ona brała ich wszystkich ze sobą do swego małego pokoju
pełnego suchych kwiatów, świętych obrazów i ciepłego od słońca. I pewnie
wszyscy mówili jej podobne słowa; i ona mówiła im to samo, co mówiła
mnie; a ja, jadą teraz samochodem, nie umiałem myśleć o niej źle; nie
obchodziło mnie to wcale; i pomyślałem sobie po raz pierwszy, że to jest
właśnie początek starości, która przyszła zbyt szybko. Byłem z nią; dużo
o niej wiedziałem: ona dużo umiała, a ja nie myślałem o niej źle.
Wtedy nagle złapał mnie ból; zjechałem na skraj drogi i począłem szukać
swojej nitrogliceryny.
- Chryste. - powiedziałem. - Musiałem ją zostawić u niej. - Co to było?
Nie odpowiedziałem jej. starałem się oddychać spokojnie i niezbyt
głęboko, i po chwili ból minął. Nie ruszałem się jeszcze z miejsca i po
chwili dopiero położyłem rękę na lewarku.
- Co to było?
- Portmonetka z pieniędzmi - powiedziałem. - I co to pa¬nią w ogóle
obchodzi, jeśli już mówimy na cen temat? Cóż panią mogą obchodzić moje
przygody tego typu? Jeśli mi się pani dob¬rze przyjrzy, zrozumie pani
bez trudu, że nucie samego nie ob¬chodzi to wcale. I dlaczego mnie pani
tak nie cierpi? Nie poprawię pani włosów tym razem. Dlaczego pani
pozwala mi się dotykać?
Odsunęła się ode norie, a ja patrzyłem na ciemne pasemko włosów
przekreślające jej twarz.
- Czy pani często robi tego rodzaju eksperymenty z ludźmi? - Nie -
powiedziała, a ja, przyjrzawszy hej się, wiedziałem, iż powiedziała
prawdę.
- Więc ja jestem pierwszym przedmiotem pani arcyciekawych doświadczeń z
zakresu psychologii poznawczej?
- Tak.
- To dziwne.
- I ja myślę, że to dziwne.
- A może to wcale nie jest dziwne. Może to jest prostsze, niżby się
zdawało?
- Być może jest i tak.
- Być może jest to tak proste, iż trudno po prostu w to uwie¬rzyć? -
rzekłem.
- Pewnego dnia zrozumie pan, że we wszystko można uwie¬rzyć -
powiedziała. - t zrozumie pan ku swojemu ubolewaniu, iż nie jest to
kwestia Inteligencji ani wyobraźni, a tylko czasu.
- Ja już wierzę - powiedziałem. - Uwierzę zawsze we wszystko, co usłyszę
o kobiecie.
Przystanąłem przed jej domem; ale tam na górze nie paliło się światło.
- Obiecałem Małgosi kupić nową skakankę - powiedziałem. - Teraz już jest
za późno. Zrobię to jutro.
- Nie - powiedziała. - Nie będzie pan miał okazji. Zechce pan powtórzyć
swojemu kapitanowi, że nie będzie mi pan więcej potrzebny. Samochód
sprzedam w najbliższych dniach. To wszystko.
Wysiadła z samochodu, a ja poszedłem za nią; przeszedł obok nas stary
człowiek z długim kijem i zapalił latarnię gazową, a wte¬dy znów
powrócił z mroku cień kasztana.
- Wiem, dlaczego mnie pani nie cierpi - powiedziałem. ¬Nie wiem jeszcze,
dlaczego Samsonow przysłał mnie tutaj; ale dowiem się także i tego. Nie
jestem niczemu winien. To tylko zbieg okoliczności, który w innym
wypadku byłby po prostu zabawny. Nienawidzę tych ludzi tak samo jak i
pani.
- Myślałam właśnie, że powie pan coś w tym stylu. Pan jesz¬cze powinien
dodać, że niekiedy farsa staje się koszmarem.
- Tak też i jest - powiedziałem. - I powiem pani jeszcze coś zabawnego;
będę się modlił za panią.
Odwróciła się ku mnie. - Pan jest wierzący?
- Powiedziałem tylko, że będę się modlił za panią.
- Ja wierzyłam do dzisiejszego dnia - powiedziała. - Ale teraz nie umiem
już dłużej.
- Któregoś dnia uwierzy pani znów - powiedziałem. - To będzie straszny
dzień. I jeszcze jedno: to ja właśnie będę wtedy przy pani. Ale jak
powiedziałem, to będzie najgorszy dzień, a ja nic bodę umiał pomóc.
Odeszła; ja wróciłem do garażu. Samsonowa nic było; zastałem tylko
kartko: „Piwo tam gdzie wczoraj. Garaż proszę zamknąć na klucz. Niech
pan się na nią nie gniewa. Zostawiam panu dwie as¬piryny; weź pan przed
zaśnięciem; nie ma się podobno katza. Samsonow.” Aspirynę położyłem na
nocnym stoliku; potem wy¬prowadziłem samochód z garażu i pojechałem w
kierunku miasta.
Zatrzymałem samochód przed restauracją ,Monopol” gdyż myślałem, iż
spotkam tam Wuja Józefa; nie było go jednak. Pod¬szedłem do baru, a
barman zapytał mnie:
- Co pan pije?
- Jeden dalekobieżny.
Nalał mi; wypiłem i poprosiłem o drugi.
- Pan z Warszawy? - zapytał ktoś z tyłu. Nic chciało mi się odwracać;
patrząc przed siebie powiedziałem: - Tak.
- Bardzo przyjemnie.
Nic odwróciłem się i tym razem. Wypiłem pół kieliszka i pa¬trząc na
odbicie swej twarzy w lustrze poza barem, zapytałem: - Komu?
- Za to właśnie pana lubię - powiedział ten człowiek i pod¬szedł do
mnie. - Można pana zaprosić?
Był dobrze odżywiony i wyglądał na całkowicie zadowolonego z siebie.
Poznałem go: był dobrze prosperującym ginekologiem czerpiącym zyski z
wiadomego procederu. Tak właśnie sobie po¬myślałem: z wiadomego
procederu, gdyż takiego zwrotu używa¬liśmy w naszej redakcji, a ja tam
jednak pracowałem.
- Dobry wieczór panie doktorze - powiedziałem. - Nie poznałem pana. Nie
było mnie tu przez jakiś czas.
- Nie wygląda pan dobrze - powiedział. - Dalej to samo? - Pan przecież
wie, że z tego się nie wyłazi.
- Kiedy pan miał zrobiony po raz ostatni EKG?
- To bez znaczenia. Wiem, że nie będę robił następnego. I pan to także
wie.
- Szybka jazda samochodem nie jest dla pana. - O czym pan mówi?
- Widziałem pana dzisiaj z tą idiotką. Znów ją pan wiózł do więzienia?
- Nie wiem, czego ona tam szuka.
- Ona sama tego nie wie. Major Rackmann został skazany na śmierć. Czy
pan wie, że już nawet strażnicy przestali ją przega¬niać? Ona tam włóczy
się godzinami, a dzieci łażą za nią i śmieją się z niej. Uważają ją za
wariatkę.
- Pan powiedział przed chwilą: idiotka.
- Ludzie skazani za zbrodnie polityczne nie wracają - po¬wiedział. -
Mogę pana zapewnić o tym jako lekarz.
- Dlaczego pan ją nazywa idiotką?
- Dzieci rzucają w nią błotem. Całe miasto śmieje się z tej kobiety.
- Pan też.
- Wierzę w konieczność historyczną. Przyszłe pokolenia nie będą mieć
tego rodzaju problemów.
- Kiedy byłem tu po raz ostatni, był pan katolikiem - po¬wiedziałem. -
We wszystkich czterech Ewangeliach nie ma ani słowa o konieczności
historycznej. Za to jest dużo o miłosierdziu.
- Nic mam podstaw po temu, aby wątpić w praworządność ¬powiedział. - Nie
radziłbym tego i panu. Żyjemy w trudnych czasach. Natychmiastowy osąd
jest często bez wartości. Na to trzeba poczekać.
- On się już nie doczeka - powiedziałem. - Pan mnie za¬pewnił o tym
przed chwilą jako lekarz.
- Nie będę rozmawiał n tego rodzaju sprawach w nocnym lo¬kalu.
- Porozmawiajmy o innych. - Rozejrzałem się; barman od¬szedł gdzieś i
byliśmy sami. - Moja mała ma kłopoty - powiedziałem.
- Moja cena trzy tysiące.
- Dobrze. Zgłoszę się do pana. Po to tu między innymi przyjechałem. Moja
cena sto tysięcy. Pańska ręka zawiodła. Ona już nigdy nic będzie rodzić.
A teraz przestańmy już o tym mówić. Barman wraca.
Popatrzył na mnie.
- Mój biedny przyjacielu - powiedział. - Pan jest jedynym człowiekiem,
któremu się wydaje, iż, jego żarty są zabawne.
- W mojej sytuacji dobre i to. Żyję sam.
- I jeszcze jedna rzecz - powiedział. - Chcę kupić ten sa¬mochód. Od lat
marzę o wozie. Pan był kiedyś zawodowym kie¬rowcą, prawda?
- Dwa lata. W górach.
- W jakim stanie jest to BMW?
- W najlepszym. Czy to właśnie panu pani Rackmann chce sprzedać ten
samochód?
- Rozmawialiśmy parę razy na ten temat. Bardzo długo nie chciała o tym
słyszeć. Przedwczoraj powiedziała mi, że chyba jed¬nak sprzeda. jest
pusta.
Nic nie powiedziałem; patrzyłem na barmana obracając swój kieliszek w
ręku.
- Więc pan powiada, że dzieci rzucają w nią kamieniami ¬powiedziałem.
- Tak mi opowiadano.
- I pewnie psy szczekają za nią, kiedy idzie. jak za Ryszardem, który
był wstrętny. Ale on był tylko garbusem. I tylko kró¬lem. - Odwróciłem
się ku niemu i zapytałem: - Pan naprawdę wierzy w konieczność
historyczną, panie doktorze?
- Powiedziałem panu: przyszłe pokolenia nie będą miały tych problemów.
- Dobrze. Dlaczego pan chce kupić ten samochód? To spor¬towy wóz. Nie
bardzo nadaje się dla pana. Dlaczego pan sobie nie kupi jakiejś
limuzyny?
- Marzę o sportowym samochodzie.
- Czy pani Rackmann powiedziała panu swoją cenę?
- Dwieście tysięcy. To dużo. Wpłacę sto dwadzieścia, a resztę później.
- Postaram się to panu załatwić. A teraz muszę już iść. ¬Odwróciłem się
do barmana: - Proszę o rachunek.
- Ja zapłacę - powiedział doktor.
- Tym razem ja zapłacę za pana - powiedziałem. - Panu będą bardzo
potrzebne pieniądze.
Wyszedłem; wciąż jeszcze było ciepło; więc pojechałem nad Odrę, aby
popływać trochę przed snem, ale w połowie drogi za¬wróciłem i pojechałem
na ulicę Parkową; odszukałem dom Weroniki i wszedłem tam na podwórze.
Stałem chwilę w ciemności, patrząc na jej sukienkę suszącą się na
sznurze; była już teraz upra¬na i me było na niej śladów błota.
Dotknąłem jej; była już prawie sucha i nie zachowała nic z jej zapachu,
i stałem tak chwilę, trzy¬mając w ręku cienki materiał, a ktoś pijany na
dworze wrzeszczał: „Ty jesteś moje słodkie kochanie i ja będę cię
pierdolić...” Potem wróciłem do domu.
Samsonow zjawił się dopiero około południa ubrany w płaszcz, chociaż
dzień znów był gorący. Wyglądał na zmęczonego; oczy jego były podkrążone
i wpadły.
- Dzień dobry - powiedziałem. - I noc do świtania przepłacze z kochania,
Małgorzata z... nie pamiętam skąd. Z jakiegoś francuskiego miasta.
- Wyjeżdżam na parę dni - powiedział. - Wrócę pod ko¬niec tygodnia.
Będzie pan myć i smarować samochody. Jeśli się trafi jakaś skomplikowana
naprawa, proszę powiedzieć, że musia¬łem wyjechać.
- Tak zrobię - powiedziałem. - Widzę, że jest pan w świet¬nym nastroju,
kapitanie. Zupełnie jak Judasz w czasie ostatniej wieczerzy. Życzę panu
szczęśliwej podróży.
- Czy bardzo pana przeklinała wczoraj?
- Wszystko odbyło się tak, jak pan sobie tego życzył. Powie¬działa mi,
żebym już nigdy...
- Rozumiem. Czy powiedziała coś więcej? - MA zamiar sprzedać samochód.
- Będzie jej potrzebny jeszcze dzisiaj. Proszę go wymyć i za¬tankować. -
Podał mi kopertę; schowałem ją do kieszeni. - To pieniądze na benzynę -
powiedział. - Umyj pan teraz wóz i zdejm pan kombinezon. To jej się nie
będzie podobać.
- Myśli pan, że ona przyjdzie tak szybko?
- Pewnie jest już w drodze. Będzie pana błagać o przebaczenie za
wczorajszy dzień.
- To nie w jej stylu.
- Mimo to będzie pana błagać - rzekł Samsonow. - Prze¬bacz pan jej.
- Pan niepotrzebnie taszczy ze sobą tę walizkę. Pan nigdzie nie wyjeżdża
i nie ma pan żadnych interesów do załatwienia. Ale jeśli pan już tyle
rzeczy potrafi przewidzieć, powinien pan wie¬dzieć, że w niczym pan nie
umie nam przeszkodzić. Ani jej, ani mnie.
- Myśl, że ja tu jestem, będzie dla niej przykra. Proszę jej powiedzieć,
że wyjechałem.
- Powiem jej. To zresztą bez znaczenia. Ta kobieta jest obłą¬kana i nic
może sprawić jej przykrości. I jeszcze jedno: chciałbym pojechać a dzień
do Warszawy. Czy mogę wziąć ten samo¬chód?
- Pan chce mnie zostawić? - zapytał Samsonow. Jego twarz drgnęła. - Nie.
Chcę pojechać tylko na jeden dzień i wrócić.
- Dobrze. Do widzenia.
- I jeszcze jedno. Pan powinien zamieścić w gazecie ogłoszenie
następującej treści: „Wszystkie ciosy życia przyjmuję z szyderczym
uśmiechem. Samsonow.” Mogę to panu załatwić.
Samsonow zatrzymał się. Wiedziałem, że tak zrobi, większość ludzi idzie
w kierunku drzwi, po czym zatrzymują się nagle i odwracają.
- Panu się naprawdę zdaje, że jest pan lepszy ode mnie? ¬zapytał. -
Przecież pan również wie o wszystkim, co się dzieje dokoła, a mimo to
śpi pan, je pan i na pewno chciałby pan mieć jakąś małą słodką kobietkę
i być z nią szczęśliwy, prawda?
- Nic. Wszyscy marzą o szczęściu. To wystarczający powód dla mnie, aby
trzymać się od tego z daleka - powiedziałem. ¬Ale ma pan rację. Dziś nic
ma gorszych ani lepszych. A świętych tak czy owak zawsze wszyscy uważali
za wariatów.
Poszedłem do swego pokoju; umyłem się i zdjąłem kombine¬zon. Nie
usłyszałem pukania do drzwi, a kiedy odwróciłem się, ona patrzyła na
mnie z uśmiechem, o którym zapewne myślała, iż jest żartobliwy. To nie
jej wina, iż nie mogła widzieć w tej chwili własnej twarzy.
- Dzień dobry - powiedziałem. - Niech pani usiądzie na tym krześle.
Muszę umyć ręce benzyną. Zaraz poprawię pani włosy.
- Pan wiedział, że ja przyjdę? - Nie.
Znów się uśmiechnęła. - Pan nie umie kłamać.
- TO nie moja wina.
- Przykro mi, że uniosłam się wczoraj. Pan to chyba rozumie. - Ja już
wiele rzeczy rozumiem. Nie rozumiem jeszcze tylko Samsonowa. Ale i w tym
nit ma nic szczególnego.
- Nic - powiedziała. - O Samsonowie powiem panu sama. Może już dzisiaj.
- Proszę nic mówić. To za wcześnie.
- Samsonow na pewno wyjechał, prawda?
- Miał do załatwienia sprawy nic cierpiące zwłoki. Pani to powinna
rozumieć.
Podszedłem do niej i chciałem poprawić jej włosy, ale odsunęła moją
rękę.
- Przepraszam - powiedziałem. - To na pewno nic stało się tutaj.
- Pomysł Samsonowa jest dobry - powiedziała. - Ale dużo dobrych pomysłów
nit udaje się później.
- To tak jak z pisaniem - powiedziałem. - Na początku jest pomysł i
wtedy wszystko jest świetne. Potem zarzyna się pism i wtedy jest już
gorzej. A kiedy człowiek wreszcie skończy, widzi się tylko zmarnowany
pomysł i nic więcej.
- I co się wtedy robi?
- Przychodzi czas wstydu. Niektórzy piją, inni zamykają się w domu.
Każdy się dręczy na SWÓJ sposób. A potem przychodzi nowy pomysł i znów
zaczyna się zabawa od początku.
- Z takim samym końcem?
- Przeważnie. Miernoty Pocieszają się szybciej. - Samsonow nic jest
miernotą.
- I ja tak myśl. Alt teraz jest jego najpiękniejszy czas. Teraz jest
pewny, że uda mu się wszystko, Oczywiście nie uda mu się nic. Tylko on o
tym jeszcze nic nit wir. Chce pani herbaty?
- Proszę - powiedziała, a kiedy wróciłem z herbatą, zapytała mnie: -
Dlaczego pan chciał zostać aktorem?
- Mówiłem pani już o tym. Chciałem schować się przed ludźmi. Czy major
Rackmann nie pragnął tego samego?
- Miał kiepskie życie - powiedziała. - Nie myślę, aby mu ktoś powiedział
coś dobrego.
- I pani także nic? - Nie umiałam.
- Kiedy go skazano?
- W czterdziestym dziewiątym roku.
- Oczywiście skazano go za szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa? .
- Tak.
Dostała pani zawiadomienie o wykonaniu wyroku?
- Nie. To niczego nit dowodzi. Czasem przysyłają w parę lat później.
Znam kilka takich wypadków.
- Tak.
- Czy on to właśnie odrzucił prośbę o łaskę? - Tak.
- Głupio.
- Bez znaczenia. Zabiliby go i tak. Odstawiła szklankę i wstała.
- Chciałbym wziąć samochód pani na jeden dzień - powiedziałem. - Chcę
pojechać do Warszawy i wrócić. Dobrze?
- To jest teraz pański samochód - powiedziała. - Czy możemy spotkać się
na moście Grunwaldzkim dziś o siódmej wieczór?
- Dobrze.
- Proszę wziąć ze sobą samochód.
- Na moście nie wolno mi parkować.
- Przyjdę punktualnie - powiedziała i wyciągnęła do mnie rękę.
- Nie żegnajmy się - powiedziałem. - Lepiej się witać niż żegnać. On
przecież na pewno tak mówił. Słyszałem, że piloci są przesądni.
Staliśmy naprzeciw siebie i było bardzo gorąco; I widziałem małe
kropelki potu na jej twarzy, lecz nie szpeciło jej to i uśmiechnąłem się
do niej raz jeszcze, pomyślawszy o tej dziewczynie, którą spotkałem
wczoraj, w dniu. w którym przeszedłem wzgórze.
- Przykro mi, że nie potrafię pani kochać - powiedziałem. - Mnie także
przykro. I ja nie umiem pana kochać.
- Spotykałem już różnych ludzi. Było wśród nich wielu dziw¬nych. Ale nie
spotkałem jeszcze nikogo, kto chciałby zabawić się w Pana Boga. No cóż,
niechaj nam Pan Bóg dopomaga przy wie¬czerzy. Powiadają przecież, że
sowa jest córką młynarza.
- Piekarza.
- Oczywiście, piekarza. O siódmej będę na panią czekać. Weronika
odeszła, a ja patrzyłem jeszcze przez chwilę za jej białą sukienką i
pomyślałem sobie, że wszystko to szybko zapomnę, lecz nie zapomnę tej
jej białej sukienki brudnej wczoraj od błota. I o tych wszystkich
dzieciach myślałem, biegnących za nią z wrzaskiem i śmiechem, kiedy szła
sama poprzez miasto, który zadręczyła głupotą.
O szóstej zamknąłem garaż, a o siódmej byłem punktualnie na moście
Grunwaldzkim; spojrzałem na swój zegarek i w tej samej chwili rozległ
się dźwięk dzwonów. Stałem przez chwilę obok samochodu, rozglądając się
za nią, a potem otworzyłem maskę i wziąłem do ręki śrubokręt. W minutę
później podjechał do mnie milicjant.
- Nie wiecie, że na moście nic wolno parkować? - Silnik się zagrzał -
powiedziałem.
- Żeby was tu nic buło - powiedział. Kopnął rozrusznik swego motocykla i
odjechał. Zobaczyłem Weronikę; jechała na damskim rowerze. Musiała
widzieć mnie z daleka, bo tylko jeden Samochód stał na moście; jej
własny. Widziałem, że jedzie dobrze; a mimo to wpadła z rozmachem na bok
samochodu zarysowując lewe drzwi pedałem swego roweru.
- Zarysowała pani mój samochód - powiedziałem. - Mając w dodatku do
dyspozycji całą szerokość mostu.
- Pan powinien wiedzieć, że na moście nie wolno parkować. - Wcale nic
parkuję. Musiałem poprawić coś w silniku. Proszę do norie nic mówić
podniesionym tonem.
- Nie widziałam pańskiego samochodu. Myślałam o czym innym.
- Jadąc na rowerze najlepiej myśleć o tym, co się widzi przed sobą. A
teraz pojedziemy do najbliższego garażu i tam powiedzą nam, ile będzie
kosztować lakier. A pani będzie tak uprzejma i zapłaci.
- Nic nie zapłacę. Panu nie wolno parkować na moście. Wyszarpnąłem jej
rower z ręki.
- Wobec tego poczekamy na milicjanta.
Staliśmy naprzeciwko siebie; w tej chwili zapaliła się latarnia i
światło rzuciło nasze cienie poprzez most. Patrzyłem na jej twarz i nie
wiedziałem, co robić dalej. Ona patrzyła na swój ro¬wer; był zupełnie
nowy; kupiła go dziś po południu; na ramie na¬lepiona była kartka z
ceną. Wtedy zrozumiałem; wyciągnąłem rę¬kę i wysunąłem spod chustki
pasmo jej włosów; tak, aby opadło na twarz.
- Tak jest lepiej - powiedziałem - chciałem zobaczyć, jak pani wyglądać
będzie z tym cienkim skrzydełkiem na twarzy. Pani powinna się źle
czesać. Nikt pani nie powiedział tego, prawda? - Nie.
Otworzyłem delikatnie jej dłonie zaciśnięte na ramie roweru; uniosłem go
wysoko ponad głową i przerzuciłem poprzez poręcz mostu. Widziałem
rozbiegające się kręgi; potem woda ucichła. - Dlaczego pan to zrobił?
- A po cóż nam rower - powiedziałem wskazując ręką na samochód. - Mamy
przecież ten wóz.
- Jest pański.
- Od tej chwili będzie nasz. Proszę, niech pani siada. Odwio¬zę panią do
domu.
Wsiadła.
- Nie jadę wcale do domu - powiedziała. - Odwiozę panią, dokąd pani
chce.
- Proszę jechać na ulicę Nożowniczą. - Dobrze. Jak pani na imię?
- Weronika.
- Nazywam się Rackmann. Edward Rackmann - powiedzia¬łem. - Może
pojedziemy napić się czegoś?
Wyciągnąłem ze schowka rękawiczki i wciągnąłem je na dłonie. - Dlaczego
pan nosi rękawiczki? - zapytała Weronika. ¬Przecież jest ciepło?
- Lubię prowadzić w rękawiczkach. - To pretensjonalne.
- Nie Test to wcale takie głupie. W rękawiczkach trzyma się silniej
kierownicę.
- Niech pan je zdejmie.
Zdjąłem rękawiczki i włożyłem je do schowka.
- Pojedziemy napić się czegoś?
- Nie. Pojedziemy na Nożowniczą. Mój narzeczony czeka na mnie.
- Świetnie - powiedziałem. - Pojedziemy na Nożowniczą, a potem pójdziemy
napić się czegoś.
- Przecież powiedziałam panu, że mam tam narzeczonego. - Właśnie po to
tam jedziemy. Powiedzieć mu, że od tej chwi¬li nic jest pani jego
narzeczoną, a potem pójdziemy się upić.
- Pan podejmuje szybkie decyzje.
- W mojej sytuacji, muszę. Jestem myśliwcem. Majorom. A poza tym nie mam
czasu być czarujący. Wszyscy moi koledzy już siedzą czekając na krawat.
Obróciła się ku mnie.
- Pan był w Anglii w czasie wojny? - Tak.
- To zabawne.
- Rozmaicie można myśleć o wojnie.
- Mój narzeczony jest także lotnikiem. Inżynierem lotnikiem. - Zaraz
będziemy na Nożowniczej - powiedziałem.
- Mój narzeczony przeprowadzi z panem długą serdeczną rozmowę na temat
mego roweru.
- Będziemy mówić krótko.
- Nie lubię tej oficerskiej pozy.
- Powiedziałem już pani; nic mam czasu, aby być czarującym. Nie wierzę,
aby commies zapomnieli o mnie. Pozerem też nic je¬stem. Bywam tylko
przesadnie bezczelny jak każdy nieśmiały człowiek. Który numer?
- Nożownicza dwa. Zatrzymałem wóz przed domem.
- Proszę tu poczekać - powiedziałem. - Nie będę nawet wchodził na
piętro. Jest ciepło, wszystkie okna są otwarte. Usły¬szy mnie.
Nie odchodziłem jeszcze; wziąłem w dwa palce pasmo jej włosów i bawiłem
się nimi.
- Pan bardzo staro wygląda, majorze - powiedziała Weronika. - Wiem.
Proszę wysiąść i iść tam do niego.
- Panu zabrakło odwagi?
- Nie będziemy ze sobą długo - powiedziałem. - Nie chcę, aby mnie ktoś
pamiętał i płakał za nucą. Lepiej niech pani idzie do niego.
Nie powiedziała niczego; wzruszyłem ramionami i przeszedłszy przez bramę
wszedłem na podwórko. Okna domu były ciemne; z wyjątkiem dwóch
oświetlonych.
- Samsonow - powiedziałem głośno. - Nie czekaj na We¬ronikę. Nie
przyjdzie do ciebie ani dziś, ani jutro. Przykro mi, ale tak jest.
Stałem oparty o ciepłą ścianę domu i czekałem. W chwilę póź¬niej
dojrzałem bladą twarz Samsonowa.
- Przykro mi - powiedziałem. - To ja, Rackmann. - Czy wiesz, co ciebie
czeka? - zapytał Samsonow. - Wiem. La późno, aby to zmienić.
- Nie możesz jej wziąć ze sobą tam, gdzie idziesz - powie¬dział
Samsonow. - Czy ona o tym wie?
- Powiedziałem jej o tym.
Samsonow nic odpowiadał; patrzałem z dołu na twarz jego ma¬jaczącą w
teatralnym kręgu lampy.
- Przykro mi - powiedziałem. - To wszystko, co umiem powiedzieć.
- I dlaczego mnie to spotkało? - zawołał nagle Samsonow. - A dlaczego
nucie spotka to, co ma norie spotkać? - powie¬działem. - W tym miejscu
krąg się zamyka.
- A ona będzie teraz wlec się za tobą, prawda? „Choćbym też chodził w
dolinie śmierci, nie będę się bał złego, albowiem tyś ze mną laska twoja
i kij twój, te mnie cieszą...” Po to ci jest po¬trzebna, prawda?
- Myśl o tym, jak tylko chcesz - powiedziałem. Podwórzem poszedłem ku
bramie; światło na górze zgasło.
Poszedłem do samochodu; wsiadłem i powiedziałem do niej: - Teraz
pojedziemy gdzieś potańczyć?
- Nie przypuszczałam, że umie pan raczyć - powiedziała Weronika. -
Wygląda pan tak niezgrabnie.
- Oczywiście, źle się wyraziłem. Nie umiem tańczyć. Uczono mnie co
prawda, ale nie nauczyłem się nigdy. Zagadka życia. - Za to dobrze pan
jeździ. Jak długo pan ma ten samochód? - Krótko. Nic jest nowy, ale w
zupełnie dobrym stanie.
- Czy w Anglii trudno było panu jeździć po lewej stronie? - Nie. Ja i
tak jeżdżę zawsze pijany. Nie widzę doprawdy wielkiej różnicy.
Dojechaliśmy na miejsce, a była to mała restauracja nad Odrą i
przypuszczam, iż był tam niegdyś Klub Wioślarski. Usiedliśmy przy
stoliku obok wody, w której odbijały się już gwiazdy, a ja poprosiłem
kelnera o wódkę.
- Słyszy pani? - Co?
- To granie? - Kto gra?
- Jak się nazywają te zielone zwierzęta, co grają na skrzyp¬kach i
skaczą wysoko?
- Polne koniki - powiedziała i uśmiechnęła się. - Jak można zapomnieć,
że zwierzę ze skrzypkami jest polnym konikiem, pa¬nie majorze?
- Przecież nie było mnie tu tyle lat - powiedziałem. - I du¬żo się
mówiło po angielsku. Nic rozmawialiśmy wtedy o polnych konikach. Proszę,
niech pani nie poprawia włosów.
- Zawsze myślałam, że ludzie z dala od kraju myślą właśnie o takich
rzeczach, o których opowiadano im w dzieciństwie ¬powiedziała Weronika.
- O tych wszystkich bajkach o rycerzach i zwierzętach... Czy ja wiem? O
wąskich ulicach, po których straszno chodzić. Czy nie było tak?
- Tak było - powiedziałem. - Powiem pani, o czym ja myś¬lałem. ,Jako
dziecko chodziłem do szkoły taką ulicą, gdzie był wąs¬ki parkan o
długości może stu metrów. Latami chodziłem tą ulicą i nigdy nie przyszło
mi na myśl, co kryje się za tym parkanem. Potem dorosłem i zapomniałem.
Dopiero w czasie wojny przy¬pomniałem sobie o tym i zacząłem myśleć co,
na Boga, mogło by za tym płotem? Myślałem o tym w dzień i w noc, i
myślałem często, iż zginę i nigdy się nie dowiem. I to było dla mnie
straszne.
Umilkłem, było teraz cicho; brzegiem rzeki szedł jakiś stary człowiek w
podkasanych spodniach, niosąc dwa puste wiadra. - Niedobry dla nas znak
- powiedziała Weronika. - Puste wiadra przynoszą nieszczęście.
- Krótko będziemy razem - powiedziałem. - Nie będzie na to czasu.
- I co było dalej?
- Po powrocie do kraju wróciłem najpierw do Warszawy. I oczywiście
pobiegłem na tę ulicę, aby zobaczyć, co było za tym płotem.
- I co tam było?
- Pusty plac.. Nigdy nie było tam niczego.
Kelner przyniósł wódkę. Nalałem; uniosłem swej kieliszek i ona także
uniosła. Ręka jej drżała i para kropel upadło na obrus. - Ty się boisz -
powiedziałem. - Przecież jestem przy to¬bie. I zostanę przy tobie.
Wypiła wódkę, ale wciąż jeszcze nie odstawiała kieliszka. Pa¬trzyła na
norie; wyjąłem kieliszek z jej dłoni i postawiłem na stole. - Ty nie
wiesz, jak to jest z tymi, co wracają z Zachodu - powiedziała. - Pewnego
dnia commies przychodzą po nich i nig¬dy nie wracają.
- „Tak jest na całym świecie - powiedziałem. - Jeśli m꿬czyzna idzie na
wojnę, to nigdy już nie wraca. Może zresztą nie przyjdą po ranie.
- Każdy z tych, którzy nie wrócili do domu, myślał tak sarno. -
Najlepiej nic myśl o tym.
- Dlaczego musiałam ciebie spotkać?
- To śmieszne pytanie. Każda kobieta w tym mieście mogłaby mnie o to
samo spytać. Jestem niewinny.
- Nie mów, że jesteś niewinny - powiedziała Weronika. ¬To nic nie
znaczy. „teraz mówisz to ty, a potem powiedzą to ci ludzie, którzy cię
zabiorą. A potem na ich miejsce przyjdą jeszcze inni i powiedzą to samo.
Jeśli powiesz jednym, że jesteś niewinny, stajesz się winnym wobec
innych. Nikt nie jest niewinnym wobec wszystkich.
- Dobrze, że o tym wiesz - powiedziałem. Znów wyciągnąłem ku niej rękę i
pochyliła głowę, a ciężkie jej włosy opadły. ¬Oczywiście, że pewnego
dnia przyjdą i po omie. Jeśli chcesz, to zawiozę cię do domu, a potem
pójdę do twego narzeczonego i powiem mu, że to był tylko głupi żart. 1
oczywiście odkupię ci rower. Wstań i odejdź.
Nic poruszyła się; patrzyła na mnie, ale jej ręce nie drżały jak przed
chwilą.
- Dlaczego jesteś taka spokojna? - gestem zdecydowana.
- Tu nie ty będziesz decydować i nie ja. Niczego nie możemy uczynić, aby
sobie dopomóc. Nie wiem, dlaczego wybrałem sobie ten zawód, ale tak się
już stało. Ja zabijałem innych, a pewnego dnia oni przyjdą i zabiją
mnie.
- Ale do tego dnia zostaniemy razem.
Wypiła; ja także wypiłem swój kieliszek i nalałem znowu. - Dlaczego masz
starą twarz? - zapytała.
- Nie wiem. Wielu ludzi pytało mnie o to i nigdy nie potrafi¬łem
odpowiedzieć.
- Piłeś dużo?
- W Anglii piłem dużo. Wszyscy pili. Podobno łatwiej się umiera. Tak
mówią.
- Ale ty będziesz trzeźwy - powiedziała. - To nie to samo, kiedy w nocy
wolno ci pić w kantynie, a rano zginąć. Będziesz trzeźwy przez wiele
miesięcy. I na końcu też będziesz trzeźwy.
- Ale za to już po wszystkim nie będę miał katza. To już coś jest.
- Nie chcę mieć z tobą dziecka - powiedziała. - Musiałoby być podobne do
ciebie, a ja musiałabym patrzyć, lak rośnie, i myśleć o tobie.
- Nie chcesz mnie pamiętać?
- Nie. ,Jeśli cię zabiorą, będę się starała nie myśleć więcej o tobie.
- Krótko będziemy razem - powtórzyłem. - Może zdarzyć się i tak, że nie
będziesz mogła czasu mule zapamiętać.
- Jeśli oni rzeczywiście mają przyjść po ciebie, to dobrze, aby przyszli
jak najprędzej.
- Oni mają czas - powiedziałem. - Rzecz w tym, że my go nie mamy. Nie
mówmy już o tym.
- Teraz? Jest godzina jedenasta.
- Chciałabym się wykąpać - powiedziała Weronika. - Zapłać i chodźmy.
Znam tutaj takie jedno miejsce. Dużo piasku, płytka woda i na pewno
nikogo nie będzie.
- Dobrze - powiedziałem. - Jedźmy się kąpać. Zapłaciłem i wyszliśmy.
Szedłem z nią brzegiem rzeki i wyda¬wało mi się, iż słyszałem, jak rzeka
oddychała, a gdzieś przed nami szedł ten człowiek niosący dwa wiadra i
słyszałem również ich cichy brzęk; a potem z miasta przypłynął ciężki
jęk dzwonów i nie słyszałem już ani rzeki, ani kroków starego.
- To tutaj - powiedziała Weronika.
- Chyba nie wejdę do wody. Nie mam kąpielówek. - Ja też nie mam
kostiumu. Ale jest ciepło.
Zdjęliśmy nasze ubrania i wypłynęliśmy na środek rzeki, a po¬tem
chcieliśmy wrócić, ;tle prąd zniósł nas o kilkadziesiąt metrów i
leżeliśmy obok siebie zmęczeni i mokrzy, i byłe mi zimno, więc ona
położyła się na mnie.
- Nie jest ci chłodno?
- Już teraz nie - powiedziałem.
- Jesteś taki szczupły.
- Teraz nie czuję już chłodu.
Dlaczego oni tam każą rozbierać się ludziom? - zapytała. - Mają głupie
pomysły. Nagi człowiek zawsze wstydzi się ubranych. Pewnie o to im
chodzi.
- I mnie nie będzie wtedy - powiedziała. - I nie będę mogła się położyć
na tobie, aby cię o chronić przed zimnem i przed wstydem. W będziesz
trząsł się z zimna, a oni będą się śmiać. Czy będziesz wtedy pamiętać,
że położyłam się na tobie i że było ciepło? .
- Tak - powiedziałem. - Będę pamiętać.
- Teraz ty połóż się na mnie - powiedziała. - .Jeśli to już wszystko ma
.się stać, to niech to stanie się teraz i tak. Chcę widzieć gwiazdy i te
drzewa po drugiej stronie rzeki, kiedy odwrócę głowę. I czuć ziemię pod
sobą, a nie jakiś skrzeczący tapczan czy łóżko. Twardą i ciepłą ziemię.
Wzięła liść, który zerwała uprzednio, i trzymała go w ustach, a potem
leżałem koło niej i całowałem jej usta gorzkie od zieleni, i paląc
papierosa patrzyłem na chwiejące się po drugiej stronie rzeki srebrne
teraz trzciny.
- Jeśli cię zabiorą, to przyjdę tu jeszcze kiedyś z innym mężczyzną -
powiedziała. - Na to samo miejsce. I będę z nim robić to samo, co z
tobą. Pamiętaj, że ja ci o tym powiedziałam.
Powiedziałaś przecież, że nie chcesz mnie pamiętać.
- Myślałam, że mi się uda. Ale teraz już wiem, że nie uda mi się nic.
Muszę cię pamiętać. Więc przyjdę tutaj z innym człowiekiem, na tę samą
twardą i ciepłą ziemię, i będę z nim robić to canto, co z tobą. I będę
tak samo gorąca i mokra. Czy jestem bardzo mokra?
- Dotknij mojego brzucha. - Widzisz tę wodę?
- Cały czas patrzę na nią. - I o czym myślisz teraz?
- O tym, że jesteś gorąca i mokra jak rzeka.
- I będziesz o tym pamiętać, że ja tu przyjdę?
- Tak - powiedziałem. - I o tym także będę pamiętać. Będę myśleć o twoim
brzuchu, o tej rzece i o tym, że ziemia była gorą¬ca i twarda. I będę
także pamiętać, że robiąc to z innym mężczy¬zną myślisz o mnie.
- Będę mu mówić te same słowa. - Nie mówiłaś ich wiele.
- Mój Boże, nie znam ich wiele. Powiem mu, że go czuję i że nie mogę
uciec, bo ziemia jest twarda i nie da się oszukać jak jakiś cholerny
tapczan. 1 będę robiła wszystko; aby przychodził, a kie¬dy się zmęczy,
będę go budzić. Czy będziesz o tym myśleć?
- Jeśli jeszcze w ogóle będę mógł myśleć - powiedziałem. - Więc tam nie
było nic? Tam, za tym płotem?
- Nie, Weroniko - powiedziałem. - Tam nie było niczego. Po prostu pusty
plac. Dlatego nic możesz zostać sama, kiedy mnie nic będzie. Pamięć jest
głupstwem jak każda idea. Człowieka można tylko pamiętać poprzez innych
ludzi.
I w milczeniu wróciliśmy do domu.
Po całonocnej jeździe przyjechałem do Warszawy i poszedłem do szpitala,
w którym zmarli Jan i Barbara; poprosiłem o odpis ich aktu zgonu
stwierdzający, iż przyczyną śmierci był gaz; po¬szedłem z tym do
znajomego lekarza i pokazałem mu to.
- Potrzebuję od ciebie świadectwa - powiedziałem. - Oni się ostudzili w
maju; daj mi obdukcję datowaną w kwietniu, że ta kobieta nie mogła mieć
już dzieci. Powód - źle przeprowadzony zabieg przerwania ciąży.
- Po co ci to jest potrzebne?
- Tysiąc złotych - powiedziałem. - Ona nie zapłaciłaby ci więcej. .
Napisał i podał mi to; schowałem świadectwo i dałem mu tysiąc złotych.
- Dlaczego ta kobieta się zabiła? - zapytał.
- To proste - powiedziałem. - Nie chciała żyć z takimi ludźmi jak ty. Do
widzenia.
Napiłem się kawy i pojechałem z powrotem do Wrocławia, i myślałem o niej
i o jej mężu, i myślałem, dlaczego się zabili. Wielu ludzi, których
znałem, zabiło się; zabita się moja stryjeczna siostra, gdyż nie chciała
po prostu żyć z nami; i napisała to nam w liście, który znaleziono przy
niej. I jedna z moich kuzynek za¬biła się także; i także to samo
napisała w swoim liście, jakby to rzeczywiście było potrzebne i jakbyśmy
tego nie byli w stanie po¬jąć bez jej listu, który przykryła nie wiadomo
dlaczego szklanym talerzem. Obie były ładne i młode, i po prostu nie
chciały zostać z nami i patrzyć na to, co dzieje się z tym krajem.
W połowie drogi przystanąłem; kupiłem benzyny, znów napi¬łem się kawy i
jadąc myślałem o tym dniu, kiedy przyszedłem do Barbary i w którym się
to wszystko zaczęło; a potem już nic chciało mi się o tym myśleć i
patrzyłem na słońce, i na coraz dłuż¬sze cienie drzew; na ludzi
pracujących w polu; i wymijałem wozy ze zbożem; a potem przyszedł
wieczór i droga pełna była pijanych chłopów, i musiałem zwolnić i jechać
uważnie; ale i tak przed sa¬mym Wrocławiem wpakował mi się pijany chłop
pod maskę sa¬mochodu; następnego dnia była niedziela, a chłopi
wiedzieli, jak nie marnować czasu.
Z poczty zadzwoniłem do doktora.
- Pani Rackmann jest gotowa sprzedać ten samochód - po¬wiedziałem. -
Mogę przyjść do pana teraz?
- Oczywiście. Czy ma pan jej pełnomocnictwo? - Jasne.
- Będę czekać na pana.
Pojechałem do garażu; ogoliłem się i włożyłem czystą koszulę. Po nie
przespanej znów nocy bolała mnie głowa i musiałem wziąć dwa proszki.
Poszedłem potem do doktora i musiałem chwilę czekać w poczekalni; a
potem on wyszedł i powitał mnie uśmie¬chem, i przeszliśmy do gabinetu.
- Czy to upoważnienie jest potwierdzone rejentalnie? - Nie -
powiedziałem.
- Czym więc mogę panu służyć? Czyżby pani Rackmann rozmyśliła się?
- O tym nie mogę wiedzieć - powiedziałem. - Nigdy jej nie pytałem o to.
Przed paroma dniami spotkaliśmy się w restauracji i uprzedziłem pana, że
przyjdę po pieniądze.
- Dzisiaj me jest pierwszego kwietnia, przyjacielu.
- Dzisiaj jest trzynastego września. Trzynastka nie dla wszyst¬kich jest
szczęśliwa.
- Dla pana na pewno nie będzie - powiedział; podszedł do drzwi i zamknął
je na klucz; klucz wsadził do kieszeni. - Teraz proszę się zachowywać
spokojnie - powiedział. - Jako student boksowałem w wadze półciężkiej.
Czasem i teraz trenuję. Tak, dla zabawy.
- Słusznie pan robi. Nigdy nie wiadomo, na co się to może przydać.
- Cieszy mnie, że pan tak myśli.
- Ze mną nie będzie pan miał kłopotów - powiedziałem. ¬Jestem
niezgrabny. Umiem się bić, ale po chamsku.
Doktor wziął słuchawkę i począł nakręcać jakiś numer; przysu¬nął sobie
ołówek i notatnik. Czekaliśmy chwilę.
- Proszę o numer Komendy Głównej Milicji - powiedział: zapisał numer na
kartce i powiedział: - Dziękuję. - Odłożył słuchawkę i zapytał: - Poda
pan mi swoje nazwisko teraz, czy dopiero jak tu przyjadą?
- Teraz - powiedziałem; wyciągnąłem z kieszeni dowód oso¬bisty i podałem
mu.
- Świetnie, że się tak rozumiemy. Dostanie pan za to coś ode mnie. Czy
pan pali?
- Niestety.
Otworzył szufladę biurka i wyjął stamtąd karton papierosów. Podał mi, a
ja przyjąłem.
- Czterysta sztuk - powiedział. - Na pierwszy okres panu wystarczy.
Potem pan będzie niestety musiał odzwyczaić się od palenia.
- Słyszałem, że to bardzo trudno.
- Ma pan chyba kogoś z rodziny, kto panu podrzuci paczkę tytoniu od
czasu do czasu?
- Nie utrzymuję stosunków z rodziną - powiedziałem. ¬Pan rozumie:
różnice światopoglądów, różnice charakterów. W każdym razie dziękuję za
papierosy. To zabawne, że palimy tę samą markę.
- Będzie pan miał dość czasu, aby przemyśleć ten zbieg oko¬liczności,
który wydaje się panu tak szczególny - powiedział. ¬Znów ujął słuchawkę
i nakręcił numer. - Zajęty - powiedział.
- Panie doktorze - powiedziałem. - Interesuje mnie jedna sprawa: jakie
jest stanowisko współczesnej psychiatrii, jeśli chodzi o rozwód?
- Nie zawsze pozytywne. Psychiatrzy zachodni uważają że rozwód nie
rozwiązuje podstawowych zagadnień, ponieważ ludzie wciąż szukają tych
samych ludzi. Pewien określony typ kobiety szuka określonego typu
mężczyzny i vice versa.
- Tak myślałem - rzekłem. - Myślałem o pewnej sprawie, która wydawała mi
się sentymentalna, ale teraz rozumiem to le¬piej. Numer wciąż zajęty?
- Tak.
- Zechce pan i ode mnie przyjąć prezent - powiedziałem. Wyjąłem z
portfelu świadectwo śmierci Barbary i podałem mu. Przeczytał i roześmiał
się.
- Nigdy nie miałem pacjentki o tym nazwisku - powiedział. - Bo też
pańskie pacjentki rzadko podają swoje prawdziwe nazwiska - rzekłem. -
Niektóre się wstydzą, niektóre mają na¬rzeczonych. A niektóre nie chcą
obarczać pana odpowiedzialnoś¬cią. Tak jak ta biedna mała. Jej mąż
siedział w więzieniu, a ona... dalej pan już sam rozumie. Ale mam dla
pana również i inny pre¬zent.
Podałem mu obdukcję lekarską stwierdzającą, że Barbara nie może zostać
matką.
- Pozwoli pan skorzystać z telefonu? - zapytałem. - Przy¬sunąłem sobie
telefon i nakręciłem numer informacji. - Proszę o numer Prokuratury
Wojewódzkiej - powiedziałem. Podano mi numer i zapisałem go. - Pan wie,
że ja jestem siostrzeńcem Wuja Józefa - powiedziałem. - Mogę go panu
polecić. Znakomity karniak. Dzwoniąc do policji nie domyślał się pan o
najprostszym takcie: pan nie - ma ani jednego świadka na fakt szantażu,
a ja panu znajdę stu świadków na fakt, że pan jest entuzjastą idei
Malthusa. Niestety, nie z idealizmu.
- Dotychczas zawsze myślałem, że ludzie dzielą się na dwie kategorie -
powiedział.
- Mianowicie?
- Owce. To pierwsza. Druga - wilki.
- Istnieje również trzecia kategoria. Dziwne, że pan o tym nie pomyślał.
- A więc?
- Szakale. Tych jest najwięcej. I powiem panu, dlaczego: to jest właśnie
ta konieczność historyczna, o której pan mnie infor¬mował. Pamięta pan o
tym, jak powiedziałem panu, że major Rackmann został niesłusznie skazany
na śmierć? Pan mi odpowie¬dział, iż nie widzi pan podstaw, aby wątpić w
praworządność.
Proszę, niech pan dzwoni po policję, a każdy z nas powie, co wie. A
praworządność będzie już wiedziała, co z nami zrobić.
- Ile pan chce? - Kasę.
- Jaką mam pewność, że nie przyjdzie pan tu po raz drugi? - Pański
charakter stwarza tę pewność. I mój także. Jestem tchórzem. Wiem, że
zabiłby mnie pan nie myśląc o tym, co pan robi. Wiem, jak pan korba
pieniądze i jak bardzo pan ryzykował. - Schowałem pieniądze do kieszeni;
podszedłem do okna i odsu¬nąłem firankę. - Proszę, niech pan popatrzy na
ten samochód ¬powiedziałem. - Zanim uzbiera pan znowu tyle forsy, ten
samo¬chód stanie się wrakiem. Ręczę za to. Sam nim jeżdżę.
- I po cóż panu te pieniądze? Jakiś mały interesik, prawda? - Nie -
powiedziałem. - Nie wyglądam chyba na człowieka, który potrafi robić
pieniądze? I co do tego muszę pana rozczaro¬wać. Przepuszczę te
pieniądze w najgłupszy sposób. I będę przy tym myślał, jak cholernie pan
ryzykował. - Wyjąłem z paczki pieniędzy jeden tysiąc i położyłem go na
stole. - To na dzisiejszy wieczór - powiedziałem. - Żeby pan miał się za
co upić.
- Czy pan ma broń? - zapytał.
- O to się zawsze mogę postarać. Zwłaszcza teraz, kiedy mam pieniądze.
- Myśli pan czasami o samobójstwie?
- To jest jedyny problem, jaki może mieć uczciwy człowiek w dzisiejszych
czasach.
- Niech pan o tym nie myśli - powiedział. - Tak czy owak sznur czeka
gdzieś na pana.
Wyszedłem; zszedłem już o piętro niżej i zawróciłem z powro¬tem, i znów
zadzwoniłem do jego drzwi.
- Pan ofiarował mi karton papierosów - powiedziałem. ¬Żegnając się z
panem zapomniałem je zabrać. Leżą na biurku po lewej stronie. Obok
pańskiego telefonu...
Poszedłem przed siebie; samochód zostawiłem przed jego do¬mem i
postanowiłem zabrać go po jakimś czasie. Wróciłem do garażu; nastawiłem
budzik na dziewiątą i zasypiając myślałem o tym, co zrobi dziś wieczór
mój doktor. Być może upije się jak kowal po wypłacie i wywoła awanturę
tak, że na resztę nocy znaj¬dzie przytulisko w komisariacie.
Rzeczywiście wyglądał jak były bokser o niezłym refleksie i dobrej
prawej; ale nie wierzyłem w to, że boksował w półciężkiej. Był zapewne
niezły, lecz najwyżej w półśredniej.
Samochód zostawiłem na całą noc i cały następny dzień przed oknem jego,
a wieczorem pojechałem na stację benzynową.
- Pełen bak - powiedziałem do sprzedającego.
- Znam ten samochód - powiedział. - To wóz pana majora. - Teraz jest
mój.
- Naprawdę?
- Nie ja to wymyśliłem w tej chwili, aby uprzyjemnić panu ciepły,
spokojny wieczór.
- Dobry był gość z pana majora - powiedział. - Szybko jeździł i nie było
miesiąca bez wypadku. I lubił się bawić, a cho¬dził zawsze tam. - I
wskazał ręką na przeciwną stronę ulicy. - Pan go znał?
- Nie. Mówili mi o nim. I co się z nim stało? - Ostudzili go.
- Ludzie go nic lubili - powiedział sprzedający. - Miał po¬dobno
nieprzyjemną twarz. ,
- Pan mi to właśnie wyjaśnił - powiedziałem; przeszedłem przez ulico i
wszedłem do lokalu. Było tam jeszcze pusto; na sto¬likach leżały krzesła
odwrócone do góry nogami, a muzykanci przygotowywali się dopiero do
wieczornych występów i spraw¬dzali rozporki. Wróciłem do szatni i
odnalazłem portiera.
- Życzy pan kupić papierosów? - zapytał. Dałem mu sto złotych.
- Przyjdę tu za jakieś dwa, trzy dni z jedną panią - powie¬działem. -
Jest u was dobra orkiestra, nie? Nic zapomnij pan powiedzieć do norie
„panie majorze”. ,Jasne?
- Tak.
- Tak, panie majorze. - Tak, panie majorze.
Wsiadłem do samochodu i pojechałem na most Grunwaldzki, a Weronika
czekała tam już i jak zawsze, wjeżdżając na ten drewniany i cichy most,
pomyślałem o niej, iż wgląda jak drzewo; i nie umiałem o niej pomyśleć
inaczej. Była smukła i jasna, i giętka niby drzewo.
- Po co wzięłaś ze sobą walizkę? - zapytałem.
- Pojedziemy za miasto. Znam mały, dobry hotel. Przenocujemy tam. Tu nic
można spać w taki upał.
- Dawno nic było tak gorącego lata.
- Czy w Anglii nigdy nie bywa gorąco?
- Nie. Ale w tym, co opowiadają o mgle i o brzydkiej pogo¬dzie, jest
dużo przesady. Bywają i tam piękne dni. Dokąd je¬dziemy?
Powiedziała mi; i znów, lak i pierwszego dnia, kiedy z nią jechałem
wśród zielonych drzew, pomyślałem sobie, iż dobrze by tu buło jechać za
miesiąc lub dwa, kiedy drzewa umierać będą pod złotem i szronem. I być
może będzie tu jeszcze trochę słonecznego blasku w powietrzu jasnym i
jak metal chłodnym.
- Skręć na prawo - powiedziała Weronika.
- To droga do miasta B. - powiedziałem. - Po co mamy tam jechać?
- Zobaczysz. Dlaczego jeździsz tak szybko? I dlaczego w tych cholernych
rękawiczkach. Wyglądasz jak gość z pisma ilustrowa¬nego. Fotografia, a
pod nią podpis: Five o'clock - your time for Martini.
- To nie tak - powiedziałem. - Guiness is good for you. - To na
Piccadilly Circus. Czy możesz zdjąć te rękawiczki? - To naprawdę nic
takie głupie, jakby się zdawało. Kiedy rąbie ci guma i wozem rzuca w
bok, lepiej możesz trzymać kierow¬nicę. Czy naprawdę uważasz, że
wszystko, co ludzie wymyślili, uczynili to tylko dlatego, aby cię
osobiście obrazie?
- Zatrzymaj się - powiedziała.
Zatrzymałem się; wzięła swoją walizkę i przeszła na drugą stro¬nę drogi.
Usiadła tam na białym kamieniu i wyciągnęła przed sie¬bie swoje brązowe
nogi.
- Zapomniałaś jeszcze rozczochrać sobie włosy - powiedzia¬łem.
Potrząsnęła głową i ciemne skrzydełko spłynęło na jej twarz o dziwnym i
pięknym kolorze, jakby spływało na nią światło przez matową szybę.
- Guiness is good for you - powiedziała. - Nie masz racji.
- Guiness is good for you.
- Więc co mam z nimi robić?
- Daj mi je.
- Najpierw wsiądź do samochodu.
- Najpierw dasz mi rękawiczki.
Rzuciłem, a ona złapała je w powietrzu. Drogą jechał śpiący chłop wozem
zaprzęgniętym w parę brunatnych koni o olbrzymich kopytach.
- Obudźcie się, gospodarzu! - krzyknęła Weronika i chłop wyprostował się
nagle. - Tu macie rękawiczki - powiedziała. - Bóg zapłać - rzekł chłop.
- Chcecie jabłek?
- Macie dobre jabłka? - Dobre.
- Ale to nic to samo co przed wojną, prawda?
- Świta prawda - powiedział chłop. Dał nam kilka jabłek i odjechał, a
Weronika usiadła przy mnie i ruszyłem.
- Jestem pewna, że jak mnie nic będzie, to wyciągniesz skądś drugą parę
rękawiczek i będziesz dalej gościem z gazety - powiedziała.
- Schowam je dobrze przed tobą i nigdy ich nie znajdziesz. - Dlaczego
przed wojną wszystko było lepsze?
- Wszystko jest dobre pewnego dnia, jeśli się już dokładnie nic pamięta.
To jest właśnie ta mądrość starców, o której się uczyłaś w szkole.
- Wypowiedziałeś myśl otchłannie głęboką.
- Odpowiedź rodzi się wskutek zadanego pytania. - A kobiety?
- Kobiety rodzą się...
- Chodzi mi o to, czy kobiety, których się dokładnie nic pamięta, także
wydają się dobre.
- Nie wiem tego. Zbyt mało ich miałem i nigdy o nich nie myślę.
- A ta narzeczona twego kolegi? - Która?
- Narzeczona twojego kolegi, którą poznałeś na jej zaręczy¬nach i
uwiodłeś tej samej nocy. O niej mi wczoraj mówiłeś.
- Nic pamiętam. Byłem trochę pijany. Opowiem ci wszystko dzisiaj
wieczór.
- I o twoim dziadku opowiesz mi także? O tym, który był rosyjskim
pułkownikiem i zastrzelił swoją żon ę w noc poślubną, ponieważ nie była
dziewicą.
- Będę o nim mówił przez cały wieczór - powiedziałem, a ona przytuliła
się do mnie I czułem zapach jej włosów, i czerstwy zapach zboża.
- To dobrze, że mnie nie musiałeś zabijać - powiedziała. - Nie myślałem,
że tak będzie. Jesteś już przecież dorosła.
Wszystkiego mogłem się spodziewać z wyjątkiem tej właśnie rzeczy.
- I ja nie myślałam, że to się stanie z kimś, kogo poznam pierwszego
wieczora.
- Żałujesz tego?
- Niczego nie żałuję. - Jeszcze nie.
- Tak - powiedziała. - Jeszcze nie, ale i na to przyjdzie czas. Musimy
żyć szybko. Musimy wszystko przeżyć szybciej od innych. Miłość, gniew i
te wszystkie rzeczy, na które Inni mają tyle lat. Nawet ten twój
samochód musimy zajeździć na śmierć. Trzeba wszystko zrobić tak, żeby w
dniu, w którym oni przyjdą, nie zostało nic.
Nic nie powiedziałem; jechaliśmy szybko, a droga biegła wśród tych
drzew, o których myśląc nie mogłem o niej myśleć.
- Gdyby całe życie można było sprowadzić do jednej godziny -
powiedziała. - To wszystko, na co inni mają trzydzieści czy dwadzieścia
lat. Wszystko zmieścić w jednej godzinie, aby potem nie zostało już
niczego.
- Nawet smutku? - Nie.
- Wielu ludzi chyba pragnie tego - powiedziałem. - Nikt tego nie
potrafi.
- Wszyscy przecież marnują czas. Każdy biegnie sam przez całą drogę i
każdy się spóźnia.
- A wszystko, co czeka na końcu, to ten pusty plac poza par¬kanem -
powiedziała Weronika. - Prawda?
- Trzeba tylko przejść przez tę furtkę i wtedy właśnie wi¬dzisz, że nie
było tam nigdy niczego - powiedziałem. - Tylko wtedy nie można już
wrócić.
- Nie. Musimy tylko biec szybciej od innych. Ale i nasza dro¬ga jest
krótsza. A potem przyjdą oni.
- Ale to nie będzie pewnego dnia - powiedziała. - Oni zawsze przychodzą
nocą.
- Ponieważ są głupcami i wierzą w to, że można jeszcze uciec. Ale nikt
nie ucieka. Cały kraj zamienili w więzienie i nawet tego nie rozumieją.
Niepotrzebnie się szwendają po nocy. Mogliby spokojnie spać ze swoimi
kurwami i przychodzić po nas rano, ogoleni i po wypiciu herbaty.
Dojechaliśmy do miasta i znów przejechałem obok szkieletu karuzeli
obracającego się w takt fokstrota.
- Znam dużo ładniejszych miast - powiedziałem. - Przecież tu nigdy nie
byłeś.
- Jestem tu po raz pierwszy. - Wrócisz tu jeszcze.
- Ale nie wrócę już stąd - powiedziałem. - O to ci przecież chodzi,
prawda?
Zostawiliśmy samochód i wziąwszy się za ręce poszliśmy ulicą, a gmach
więzienia był niedaleko i strażnik stojący na rogu dał nam znak, abyśmy
przeszli na drugą stronę ulicy.
- Popatrz na tego strażnika - powiedziała. - Ma taką jasną głowę. Ma
pewnie matkę gdzieś na wsi i ta modli się o jego jasną głowę.
- Skąd wiesz, że wezmą mnie właśnie tutaj?
- To jest możliwe - powiedziała. - To największe więzienie dla
politycznych na Dolnym Śląsku.
- Pewnie nie wolno im palić i czytać. - Ty dużo palisz?
- I dużo czytam.
Staliśmy na rogu ulicy; dzieci bawiące się piłką kopnęły ją zbyt wysoko
i strażnik odkopnął ją z powrotem. A potem rzuciły piłką we mnie, a ja
podałem ją Weronice i ona ją im odrzuciła.
- I jak się to wszystko stanie? - powiedziała. - I po co chcesz to
wiedzieć?
- Chcę wiedzieć wszystko.
- Chcesz iść za mną aż tak daleko? - powiedziałem i poło¬żywszy. jej
rękę na ramionach przyciągnąłem ją ku sobie patrząc w jej ciemne oczy. -
Wyglądają, jakby były pełne miodowych gwiazd - powiedziałem.
- Powiedziałeś przecież, że to krótka droga.
- Dopóki idziemy razem, a pewnego dnia stanie się daleka, a ty nie
będziesz mogła iść za mną.
- Mogę iść sama za tobą.
- Nie myśl o tym. Dopóki będzie żyło jedno z nas, żyć będzie nasze
utrapienie. Tak długo, jak będziesz mnie pamiętać.
- Powiedz mi. żak to będzie.
- Pewnej nocy obudzą mnie i będzie ich czterech albo pięciu -
powiedziałem. - Dwaj rzucą się na mnie, aby mnie trzymać, co nie będzie
wcale potrzebne, a potem jeden z nich zaproponuje mi papierosa i
przeczyta mi potwierdzenie .wyroku przez Sąd Najwyższy. Myślę, że wezmę
tego papierosa i wtedy dwaj z nich ujmą mnie pod ręce i zaczniemy iść
korytarzami. Więzienie ma zapach podobny do szpitalnego i ja wtedy będę
myślał o tobie, i o tym, jak pachniała ta gorąca ziemia, i o tym, jak ty
pachniałaś, Weroniko, kiedy byłaś już zmęczona. I o tym, jak cię to
bolało, kiedy byliśmy ze sobą po raz pierwszy, i o tym, jak rozgryzłaś
ten liść i jak gorzko pachniały twoje ciepłe usta. I wtedy już chyba
zaczniemy schodzić schodami w dół i będzie tam stało jakieś wiadro,
które jakiś z nich potrąci nogą, i to wiadro pocznie to¬czyć się w dół z
takim blaszanym hałasem. I wtedy om spojrzą po sobie, a ci dwaj jeszcze
mocniej chwycą mnie pod ręce, jakby się przestraszyli tego blaszanego
hałasu. I wtedy ten trzeci zstępujący za nami wyciągnie swój pistolet, a
oni odskoczą w bok. I wtedy będę miał jeszcze ostatnią sekundę, aby
myśleć o tobie, i może zdążę raz jeszcze pomyśleć, że wracam teraz do
ziemi, w której jest twoja krew, a potem ten stojący na górze strzeli, a
ja już będę tam, gdzie kończą się wszystkie schody. I wtedy cen trzeci
strzeli jeszcze raz, ale będzie musiał przykucnąć i strzelić w moją
głowo z boku, aby nie było rykoszetu. A potem jeden do drugiego powie:
Sierżancie, skąd do cholery wzięło się to wiadro? I to będzie już
wszystko.
- A ty nie powiesz im niczego? - Nie.
- Nie powiesz im nic o Bogu?
- Do nich nie będę mówić o Bogu. Jak w tej murzyńskiej pieśni o
Chrystusie, którego przybili do krzyża i który nie po¬skarżył się nawet
jednym słowem.
- Ale przecież poskarżył się nawet i On - powiedziała Weronika. -
Powiedz im coś o Bogu.
- Nie. To o tobie będę myśleć do ostatka.
Nie odpowiedziała mi; patrzyła za dziećmi goniącymi piłkę w kurzu i w
resztce słońca.
- Dlaczego mi nie wierzysz? - zapytałem. - Wierzę ci. Nie o tym
myślałam.
- Więc o czym?
- Czego pragnę najwięcej. Aby Bóg mi dał silę. - Aby pamiętać?
- Aby im me przebaczyć. Tego się boję.
- Nie są warci przebaczenia. Każdy umie zabić, ale tylko prawdziwi
ludzie umieją darować życie. - Zamilkłem na chwilę; przypomniałem sobie,
iż nie mam zapasowej koszuli i że jutro będę musiał włożyć tę samą; i to
mnie gniewało, gdyż mogłem przecież wziąć koszulę Samsonowa, byliśmy
bowiem jednakowego wzrostu. Potem powiedziałem: - Nie myśl o nich. Nie
są tego warci. Być może stanie się i tak, że pewnego dnia zdobędą świat
i zginą. Po nich przyjdą mrówki, co byłoby najlepsze ze wszyst¬kiego.
- Może szczury?
- Nie. Szczury to temat banalny, oklepany. To ich myślenie. Strzeż się
tego. Mrówki i tylko mrówki.
- Skąd ci przyszło to wiadro do głowy?
- Znam commies. Żadnej sprawy nie potrafią załatwić porząd¬nie, a
dobrych chęci im nie brakuje.
Wróciliśmy do samochodu i jadąc już z powrotem, spotkaliśmy na drodze
wiejskie wesele; młodych ludzi i młode kobiety pachną¬cych wódką i
zbożem, i potem; a ja wciąż patrzyłem na zielone drzewa i nie mogłem
tego zrozumieć, gdyż czułem także zapach ściernisk i dymu, którego nie
widziałem; i myślę, że tak jest ze wszystkimi, którzy wiedzą, że nie
zobaczą już tego, co by chcieli. Tego dnia wziąłem trzy pastylki
nitrogliceryny i wiedziałem, że nie potrwa to już długo; i to chyba było
tak, jakbym musiał z jed¬nego ciemnego pokoju przejść w drugi ciemny
pokój; i chyba tyl¬ko tak.
Przyjechaliśmy do innego małego miasta; do jednego z ruch czystych
śląskich miast o domach wyglądających jak zabawki dla dzieci i
pomyślałem sobie, iż nie lubię śląskich miast. Lubiłem te w okolicy
Warszawy, te, w których odbywają się jarmarki; wrzas¬kliwe końskie
targi; płaczliwe procesje pełne wesołych złodziei, a wszystko to dzieje
się w zapachu nawozu, czarnego chleba i ki¬szonej kapusty; i zawsze
znajdzie się tam bezczelny inwalida o drewnianej nodze, który potrafi
grać na harmonii i który jest wiecznie pijany i bezzębny.
Walizkę wniosłem na górę i poszliśmy coś zjeść, a buła tu miła gospoda
nad jeziorem i tam usiedliśmy w ogrodzie. Nie czułem się dobrze; nie
słyszałem rżenia koni; modlitw straszliwych żebra¬ków i pijackich
pieśni; a jezioro, na które patrzyłem, było spokoj¬ne i ciche jak sen
dziecka, i pewien jestem, że nie utopił się tu nigdy nikt.
- Dlaczego tu nie ma żab? - powiedziałem. - Czy po to jechaliśmy
pięćdziesiąt kilometrów?
- Po co ci żaby?
- Żaby powinny być w jeziorze. - Żeby skrzeczeć?
- Tak. Właśnie po to, aby skrzeczały - powiedziałem, a kie¬dy do nas
podszedł kelner, rzekłem mu: - Chciałbym mówić z kierownikiem lokalu. -
Kelner odszedł. - Za grzeczny jesteś, sukinsynu - powiedziałem. - Nic
podoba mi się to miasto.
Kierownik lokalu przyszedł po chwili w towarzystwie kelnera i usiłował
zachować powagę i dostojeństwo, lecz skłonił się zbyt głęboko i gdyby
nie ramię kelnera, wpadłby do sadzawki wraz ze stolikiem.
- Chwała Bogu, że pan jest przynajmniej pijany. Cały czas się
wściekałem, że nie ma tu u was harmonisty z drewnianą nogą. Takiego
harmonistę nazywają zawszy „Olek Hulajnoga”, prawda? Co można zjeść?
- Jest cielęcina na zimno. - Dobrze.
- Wódki nic będzie? - Będzie.
Odeszli, a popatrzywszy na wężowy ślad ich kroków poczułem się weselszy.
.
- Słyszysz? - powiedziała Weronika. - Zielone zwierzęta grające na
skrzypcach i skaczące wysoko. Czy jest ci teraz lepiej? - Tak -
powiedziałem. - Teraz jest lepiej.
Oparłem głowę na rękach i patrzyłem na jezioro, lecz nie czu¬łem się
dobrze; moje serce pracowało ciężko i wiedziałem, iż zaraz przyjdzie
ból. A potem ponad las popatrzyłem i widziałem ciężką chmurę ku nam
nadchodzącą i pomyślałem, iż trzeba mi rzeczy, której nic lubi
najbardziej: deszczu. Wtedy mógłbym oddychać bez bólu i może nie
musiałbym brać nitrogliceryny.
- O czym myślisz? - O deszczu.
- Nic chcesz mi powiedzieć?
- Mogę ci powiedzieć - powiedziałem. - ludzie myślą, że technika terroru
jest straszna i skomplikowana. Wcale tak nie jest. Kiedy się pierwszy
raz uderzy bezbronnego człowieka w twarz, to trzeba albo zabić siebie,
albo uderzyć po raz drugi. Za pierwszym razem nie ma się racji; ale
kiedy uderzysz po raz drugi, to masz ją na pewno, ale nie masz już
żadnej innej. I nic więcej nic da się powiedzieć na ten temat.
- Czy będziesz tak samo myśleć, kiedy będą bić ciebie? Czy też będzie to
proste i jasne jak teraz, kiedy siedzisz ze nutą? Nic odpowiedziałem
jej. Ta chmura, potrzebna mi tak bardzo, przeszła bokiem i widziałem już
wspinający się na niebo księżyc. - Dlaczego nic nie mówisz?
Ująłem jej twarz w swoje dłonie i uniosłem ku górze.
- Wróć między żywych - powiedziałem. - Wróć do Samso¬nowa, wróć, do kogo
chcesz, ale wróć do żywych. Nie wierz w to, że uda ci się mnie
zapamiętać.
- Może zostawią clę w spokoju. Może przecież być i tak. - Nie -
powiedziałem. - Wróć między żywych. Wstań, odejdź stąd i zapomnij o
mnie. To nieprawda, że Istnieją rzeczy, których się nie zapomina.
Zapomina się i matkę, i ulicę, którą chodziło się do szkoły, i ulicę,
przy której był kościół. A potem zapomina się pierwszego mężczyznę i
ból, który ci sprawił, i śmierć rodziców, i grób rodziców. Zapomina się
miasta, które zostały spalone, i miliony ludzi, którzy zginęli w
przekonaniu, iż są niewinni. I zapomina się nawet to ich głupie i święte
przekona¬nie o własnej niewinności. Dlaczego myślisz, że uda ci się
zapa¬miętać jednego człowieka? Wstań i odejdź.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy to wszystko nie było zbyt
patetyczne; to o miastach i o ludziach, którzy zginęli. Gdzieś o tym tak
przeczytałem; nie pamiętałem już gdzie. Postanowiłem powiedzieć to samo,
ująwszy rzecz lekko i wykwintnie.
- I jeszcze coś ci powiem - powiedziałem. - Powiem ci, jak wygląda
płonące miasto z góry. Jak kupa tlejących się szmat. I to wszystko. A
przecież wiesz, że tam, w dole, palą się ludzie, a inni szwendają się w
dymie i szukają swoich sztucznych szczęk, które wypadły im w czasie
wstrząsu. I co to w ogóle jest? Nadlatując na cel nie myślisz o nich
wcale, gdyż cel jest rzeczą bezosobową. Tylko słyszysz, jak twój
nawigator mówi: „Four”, , Three”, „Two”, „One”, a potem już sobie
dopowiadasz: „Zero”. I to jest wszystko, co pamiętasz, a potem idziesz
do kantyny i twój kolega, który dzisiaj nie latał, upił się i mówi ci:
„twoja Shirley roz¬mawiała dzisiaj bardzo długo z kapitanem Mellerey.
Mellerey powiedział jej, że ma w domu kolekcję biletów tramwajowych i
Shirley bardzo chciałaby to obejrzeć.” I wtedy nie obchodzą cię już nic
ci na dole. Wstań i odejdź stąd.
- Musi być jednak coś, czego się nie zapomina - powiedziała Weronika, a
ja patrzyłem w jej oczy i były tam już te miodowe gwiazdki; i światło
jeziora, i resztka słonecznego blasku od chodzącego już od nas; a usta
jej były niby listki, a ja siedziałem z nią tutaj, trzymając jej gorącą
i kruchą rękę; i nudziłem się jak pies.
- O tym gdzieś przeczytałaś - rzekłem. - ja ci tego nie powiedziałem.
Wzięła moją rękę i pocałowała ją. Nie powiedziałem nic; potem delikatnie
wyciągnąłem swoją dłoń i poprawiłem jej ciemne i sypkie skrzydełko
włosów.
- Gdybym przynajmniej był innym człowiekiem - powiedzia¬łem. - Ale i to
nie. jestem najzwyklejszym z ludzi i nie umiem popełniać rzeczy
szalonych. Nie umiem przejść przez. życie jak burza, mnożąc nienawiść
możnych i rozpacz biedaków. Nie umiem nit z tych rzeczy, które zachowują
człowieka w pamięci innych. Lubię tylko szybko jeździć, czytać książki i
trochę alko¬holu od czasu do czasu. Ale to już twoja rzecz, jeśli ci to
wystarcza
. Pamiętaj, że ja ci sam o tym powiedziałem.
- Dobrze - rzekła. - Będę o tym pamiętać.
Nalałem jej i sobie, a wódka była zimna jak lód i nie w gardle, ale w
żołądku dopiero poczułem ten jasny i giętki płomień. Wiedziałem, iż
upiję się dziś wieczorem i było mi dobrze, gdyż lubi¬łem ten ciemny
wiatr, który niósł moją wyobraźnię jak piasek i prowadził mnie przez
całą drogę; lecz wiedziałem, iż pewnego dnia ucichnie ten wiatr.
- O Nim teraz myślę - powiedziałem. - jeśli On naprawdę istnieje, wierzę
w to, że nie pozwoli mi umrzeć na trzeźwo. To moja jedyna sprawa z Nim.
A resztą mogą zająć się diabli.
I nie byłoby mi wcale źle, gdyby nie myśl, że nie umiałem Mu dać nic, a
On dał mi tyle; tyle książek, tyle samochodów, którymi jeździłem; i tyle
górskich dróg, które przejechałem wylatując z zakrętów i łamiąc żebra
cudze i swoje; i dał mi ciemne jeziora i chłodne lasy; i dał mi ten
piękny kraj, n którym można było myśleć bez końca i nad którym można
było płakać i wyć; a ja nie miałem nic dla Niego, tylko moje zniszczone
serce, którego na¬czynia wieńcowe nie przyjmowały krwi, i to tylko
mogłem Mu odda. I dał mi jeszcze Weronikę, która zostanie sama, zdrowa i
silna; pełna ciepłej i jasnej krwi, i która nigdy nie będzie nosić mego
dziecka pod swym serem dzikim i głupim. A dał mi to wszystko na moje:
utrapienie.
- Ciągle myślisz o tym, że nie ma żab w jeziorze? - zapytała Weronika.
- Myślę, że chciałbym ci tyle powiedzieć. Coś, co mogłabyś naprawdę
zapamiętać, ale nie znam takich słów i nigdy ich nie znałem. Kiedyś może
skończy sio ten hałas i terror, ale twoja mi¬łość i twoje serce
zostanie. I te parę dni, które spędzimy ze sobą. „to tak, kiedy czasami
budują dom. I przyjdzie dziecko, i dotknie wilgotnego betonu ręką. Potem
w tym domu zamieszkują ludzie, i rodzą się, i umierają, i przychodzą
nowi, ale ten mały ślad ręki zostaje na zawsze. To chyba jakoś tak...
Nie umiem mówić o mi¬łości.
Byłem już trochę pijany nalałem jej i sobie, i znów wypiliśmy, a przy
sąsiednim stoliku także pili i hałasowali jacyś ludzie, a spoj¬rzawszy w
ich stronę zobaczyłem, iż pokazują sobie jakieś papiery i dokumenty.
- Pijani Polacy zawsze pokazują sobie dokumenty - powiedziałem do
Weroniki. - Nie wiem, dlaczego tak jest. Przepraszam cię na chwilę.
Wstałem i podszedłem do nich, i wyrwawszy z kieszeni portfel pokazałem
im swoją książeczkę wojskową.
- To wszystko, co mam przy sobie - powiedziałem. - Pra¬wo jazdy
zostawiłem w samochodzie.
Jeden z nich porwał się ku mnie chwyciwszy nóż, lecz kompani osadzili go
na miejscu. Skłoniłem się i wróciłem do Weroniki. - Kocham cię -
powiedziała.
- I po co było mi rodzić się człowiekiem - powiedziałem. ¬Gdybym był
kroplą w morzu, żyłbym wiecznie w chłodnej czy też ciepłej wodzie, ale
wiecznie żywej, wiecznie rozkołysanej, a ty przychodziłabyś do mnie. Bo
ty jesteś jak rzeka. Teraz wiem, skąd mi to przyszło do głowy. I tak
byśmy się spotykali.
- Obiecałeś mi coś - powiedziała. - Opowiedzieć o twoim dziadku. O tym,
który zastrzelił swoją żonę w noc poślubną.
- Chryste - powiedziałem. - Na pewno miał rację, ale już zapomniałem,
czym to umotywował.
- Ponieważ nie była niewierna. Twój dziadek był rosyjskim pułkownikiem.
No i czasy były inne.
- My, Rackmannowie,. niechętnie o tym mówimy. Każda ro¬dzina ma
kościotrupa w kredensie. To zresztą wcale niezabawne. - Kiedy ja się
muszę śmiać - powiedziała Weronika. - Myś¬lę o tym, jak twój dziadek
przyłożył jej rewolwer do skroni i po¬wiedział: Giń, nieszczęsna. Albo
coś równie idiotycznego. Jak jej było na imię? Tatiana?
- Tatiana.
- A może zapytał: Czy modliłaś się już dzisiaj wieczór, Tatia¬no? I
potem dopiero strzelił?
- Nie myślę, aby tak powiedział. To był wesoły hulaka i do¬prawdy nie
wiem, czy czytał książki. Pamiętam, że w salonie u babki wisiał jego
portret: twarz sołdata, włosy siwe i gęste.
- Przecież wczoraj mówiłeś, że golił głowę. Tak jak pruscy oficerowie.
- W młodości. A więc zabił ją, a potem poszedł do swego dowódcy i
zameldowało tym. Dowódca zapytał dziadka, dlaczego to zrobił;
powiedział, iż doznał ujmy na honorze. Wtedy dowód¬ca zawezwał lekarza
pułkowego, aby dokonał obdukcji zwłok. Dziadek odrzucił propozycję.
- Dlaczego?
- Ponieważ, choć martwa, była wciąż jego żoną. I doznał no¬wej obrazy:
nie uwierzono przecież jego słowu. Wróciwszy do domu zabarykadował się i
wzięto go siłą. Zdegradowano go i ze¬słano do twierdzy, potem znów się
ożenił.
Wuj Józef poszedł przed wojną do domu publicznego, a potem odmówił
zapłaty motywując to tym, iż panienka nie była niewinna i wyszła z tego
heca, a potem wszystkie kurwy goniły Wuja Józefa miotając klątwy, a Wuj
Józef wbiegł do kościoła i powiedział księ¬dzu, że jest prześladowany za
wiarę w kobietę i miłość, i ksiądz wyszedł do tych kurew, i zaczął mówić
do nich pięknie o miłości i przebaczeniu; i niektóre z kurew aż się
popłakały; i potem Wuj Józef pił razem z tym księdzem, który też płakał
i mówił, że to najpiękniejszy dzień w jego życiu; a potem obaj wrócili
do tego burdelu. Ale o tym opowiadał Wuj Józef i ja nie wiedziałem, czy
to prawda, i powiedziałem mu to, na co Wuj Józef powiedział mi su¬rowym
głosem, iż prawda jest zawsze po strome piękna i musi być kształcąca; i
wtedy oczywiście uwierzyłem mu.
- Opowiedz mi teraz o tej dziewczynie, którą uwiodłeś w dniu hej
zaręczyn - powiedziała Weronika.
- Nie chcę mówić o innych kobietach, kiedy jestem z tobą ¬powiedziałem.
- Nie chcę ich wcale pamiętać.
- Sam powiedziałeś, że nie mamy dużo czasu - rzekła. ¬A ja chciałabym
wiedzieć wszystko o tobie.
- Dlaczego pytasz o rzeczy śmieszne? Uśmiechnęła się.
- To, co jest śmieszne dzisiaj, nie musi być śmieszne jutro
¬powiedziala. - Nie wiem, czy to będzie śmieszne, kiedy już cie¬bie
zabiorą.
- Opowiem ci o tym innym razem.
- Chcę, żebyś opowiedział to teraz. Nie chcę, żebyś myślał o innych
kobietach, kiedy już będziesz tam. Pójdę z tobą tak da¬leko, hak tylko
będą mogła, ale kiedy już będziesz tam, nie myśl o nich już więcej.
- Jeśli w ogóle będę mógł myśleć - powiedziałem. - Może to wszystko
odbędzie się zupełnie inaczej. Może po prostu będę się tylko dziwić
przez cały czas i nie będę czuć nic prócz zdziwie¬nia. Kiedy po raz
pierwszy ktoś zacznie rozdeptywać ci palce, myślisz, że to nieprawda; a
potem przychodzi zdziwienie, że człowiek może coś takiego zrobić z
drugim człowiekiem. Ale nie bardzo masz czas to przemyśleć, bo właśnie
oddają ci mocz na twarz i ty znowu myślisz, że to nieprawda, bo przecież
ten czło¬wiek rozkraczony nad tobą ma takie samo serce, nerki i ten sam
wstyd. Kiedy mam więc o tobie myśleć, Weroniko? Może wtedy, kiedy każą
mi stać na czubkach palców przez wiele godzin i będą uważać, abym nie
stanął całą stopą na ziemi? Albo wtedy, kiedy zaczną mnie bić żelaznym
prętem między nogi? Nie, Weroniko. Będę starał się jakoś wykręcać, jeśli
to możliwe, a jeśli to będzie niemożliwe, to będę myśleć o tym, aby
poddawać się tym uderze¬niom i unikać ich wściekłości. O tym będę
myśleć. Ale kiedy mnie postawią po kolana w wodzie, to będę tylko myśleć
o tym, aby trzymać się ściany i nie upaść. Nie umiem ci przysiąc
wierności, kochanie.
- I nie będziesz w ogóle o mnie myśleć?
- Któregoś dnia przestaną mnie bić i odczytają mi wyrok śmierci. Wtedy
będę znowu mógł myśleć o tobie, bo zostanie mi jeszcze trochę czasu.
Dotknęła mojej twarzy.
- To nieprawda - powiedziała. - Co?
- Że będą ci oddawać mocz na twarz.
Nic nie odpowiedziałem; przypomniałem sobie Jana który mi o tym mówił. 1
przypomniałem sobie, co mówiła mi Barbara o tym, jak budził się w nocy i
ryczał; tak, iż trzeba było kupować mu proszki nasenne, a on brał je
każdego wieczoru i przyzwyczaił się do nich, a lekarz nie chciał mu
dawać więcej niż dwa dziennie i wszys¬cy ludzie z naszej redakcji
chodzili do lekarza i skarżyli się na bez¬senność, i kupowaliśmy te
proszki w różnych aptekach, używając różnych nazwisk. 1 myślałem o tym,
że kiedy Barbara jeździła cza¬sem do matki, to ja chodziłem do Jana i
spałem z nim, ponieważ bał się nocy. A potem poszedł do szpitala
psychiatrycznego i tam go podleczyli, a potem znów musiał się leczyć w
sanatorium dla gruźli¬ków; i krążył między szpitalem dla wariatów a
szpitalem dla gruźlików i w końcu Barbara zeszła się ze mną. Tylko że to
wszystko razem było bardzo kiepskim opowiadaniem; i dopiero ja, wziąwszy
te pieniądze od mego kochanego, zwariowanego, wysportowanego doktora -
automobilisty, dorobiłem do tej opowieści pointę; i udało mi się zrobić
z melodramatu groteskę, a nie było to wcale rzeczą prostą i łatwą. .
- Nie - powiedziałem. - To nieprawda.
Poszliśmy do hotelu i ona wkrótce usnęła, a ja nie mogąc spać zszedłem
na dół i obudziłem portiera.
- Ma pan papierosy? - zapytałem.
- Nie te jednak, które pan zawsze palił - powiedział, a ja przypomniałem
sobie, iż mód dowód osobisty leży w samochodzie, i zrozumiałem, że
zameldowała mnie pod swoim nazwiskiem.
- Jak tam było? - zapytał portier. - Męczyli?
- Kto myśli takie rzeczy, nie powinien o nich głośno mówić -
powiedziałem.
- Nie czuje się bólu - powiedział jakiś człowiek, a ja odwró¬ciłem się
ku niemu i zobaczyłem bladą twarz i ciemne oczy Sam¬sonowa, który
siedział w mroku i wyglądał teatralnie. - To jest jedna z pomyłek, o
których ludzie nie wiedzą - powiedział. ¬Ponieważ biją tak bardzo, że
już naprawdę nie boli.
Podszedłem ku niemu i oparłszy się o ścianę zapaliłem papiero¬sa, a
zapałkę w ciemność odrzuciłem.
- Czego tu chcesz, Samsonow - powiedziałem. - Przecież wiesz, że ona nie
wróci do ciebie.
- Chcę być blisko niej - powiedział. - Tylko że człowiek taki jak ty nie
może tego zrozumieć. Odejdź stąd. Nie przyszed¬łem tu do ciebie.
- Ona ciebie nie zawoła.
- Zawoła. Kiedy ciebie już nie będzie.
- Nie - odpowiedziałem. - Nigdy do ciebie nie wróci. Chodź ze mną.
Schodami poszedłem na górę, czując na szyi gorący oddech je¬go, a potem
otworzyłem drzwi do pokoju, w którym ona spala i w którym było trochę
światła; i stałem tam w milczeniu, czując na szyi gorący jego oddech, i
patrzyłem na jej twardy i brązowy brzuch, i na jej smukłe nogi, które
kiedyś, kiedy była mała, musia¬ły być cienkie i śmieszne.
- Może to ci pomoże zapomnieć - powiedziałem. - Nie.
- To dziwne, jak ona zasypia - powiedziałem. - Spokojnie i cicho jak
dziecko. I wygląda tak samo jak za dnia. Zawsze bałem patrzyć się na
śpiące kobiety. Wiesz, niektóre mają takie jasne twarze, które stają się
straszne w czasie ich snu. Myślałeś kiedyś o tym?
- Zostaw ją - powiedział Samsonow. - Jest jeszcze czas dla niej. Tylko
ty już nie masz czasu. Wszystkich z naszego pułku aresztowali. Z
wyjątkiem dwóch tylko ludzi.
- Dlaczego mam ją zostawić? - powiedziałem. - Daje mi sen, daje mi
spokój i lubię na nią patrzyć. Chcę o niej myśleć wtedy, kiedy już będą
mnie zabijać.
- Czy pomyślałeś, co się stanie z nią?
- Nic. Zapomni. Nie mam prawa myśleć, że jestem lepszy od innych.
- Odejdź od niej - powiedział Samsonow. - Tak czy owak musisz od niej
odejść. I nawet w nią nie wierzysz.
- W nikogo nie wierzę - powiedziałem. - Nie wierzę w żad¬nego człowieka,
ponieważ znam prawdziwą historię ludzi, a jest nią lęk. Tak więc jedni
uciekają, a inni usiłują zdobyć władzę nad ludźmi, aby ich dręczyć.
- Czy czujesz rozpacz?
- Nie - powiedziałem. - Jestem już poza rozpaczą. Samsonow począł się
śmiać; zamknąłem drzwi; podszedłem do niego i spojrzałem mu w twarz.
- Myślę o tym, co oni tam z tobą będą robić - powiedział. ¬Czy ty wiesz,
że po tym wszystkim, kiedy już cię będą prowadzić na śmierć, nawet nie
będziesz pamiętać, co oni z tobą robili? Właśnie dlatego, iż jesteś już
poza rozpaczą. I nawet gdybyś kie¬dyś wrócił, to nie będziesz wcale
pamiętać, co oni z tobą robili. Ale ty nie potrafisz nawet zginąć hak
człowiek.
- Ile razy ty ginąłeś, Samsonow?
- Ty tego nie zrozumiesz - powiedział szeptem i począł schodzić w dół
schodami. - Ty tego nigdy nie zrozumiesz. Wyszedł na dwór, a ja
poszedłem za nim i zapaliwszy papierosa pomyślałem sobie, iż dobrze by
było mieć samochód i wyjechać stąd na zawsze, skończywszy z tą idiotką
śpiącą teraz na górze i skończywszy ze wszystkimi tutaj pojechać tam,
gdzie żyją ludzie śródziemnomorscy; ciemnowłosi, cienkokostni i cwani.
Tam żyć i tam jeździć samochodem z jednego miasta do drugiego; wciąż
jednak brzegiem morza, aby wieczorami czuć zapach soli, ryb i zapach
smoły idący od przewróconych dnem do góry łodzi. I jeszcze czuć zapach
tanich kobiet i zmęczonych pracą m꿬czyzn; i tam pić z nimi piwo, i
wino, i opowiadać im o sobie zmyślone rzeczy, i zmyślać dalej w trakcie
rozmowy.
I byłbym radzieckim lotnikiem, który uciekł na Korei do Ame¬rykanów; ale
o trzy kilometry dalej byłbym synem milionera z Texasu wyklętym przez
ojca, z którego drugą żoną gorszący dla całego miasta miałem romans; i
mówiłbym im, iż potrzebny mi rewolwer, aby skończyć ze sobą, gdyż mam
raka i porzuciła mnie żona; lecz trzy kilometry dalej byłbym człowiekiem
pracującym dla firmy filmowej i szukałbym najładniejszej dziewczyny, aby
uczynić z niej gwiazdę; i nie skłamałbym nigdy i nikomu. Dano ci życie,
które jest tylko opowieścią; ale to już twoja sprawa, jak ty ją opowiesz
i czy umrzesz pełen dni.
Odrzuciłem papierosa i wróciwszy do Weroniki patrzyłem przez chwilę na
jej twarz czystą i jasną, a potem położyłem się koło niej i uczułem na
swej twarzy jej włosy, a potem jej rękę. - To nieprawda - powiedziała.
- Co?
- Że będą ci oddawać mocz na twarz.
Nic nie powiedziałem i czułem już tylko na ustach jej włosy, i kruchą
jeb dłoń, i mokry twardy jej brzuch; powiedziałem wresz¬cie:
- Tak mówią ludzie. Ale nikt nie wie, co jest prawdą, a co nie, dopóki
się tam nie jest.
Wszystko pachniało teraz nią; ten pokój o drewnianym suficie; koszmarne
papierowe kwiaty o kolorze krwi wciśnięte w wazon; i kot, który
przypętał tu się i patrzył na mnie żółtymi oczami, mrucząc słodko, a ja
wdychałem jej zapach leżąc na hej mokrym, gorącym i twardym brzuchu,
gorętszym, twardszym i bardziej mokrym od wszystkiego, co zaznałem, i
pomyślałem sobie, iż to jest tak, jakbym szedł za nią brzegiem rzeki
przez dolinę.
Obudziliśmy się późno i poszliśmy na śniadanie do tej samej knajpy, w
której jedliśmy kolację, a tego ranka ujrzałem pierwsze żółte liście.
Chłodne przeświecało je słońce i wydawały się deli¬katne i kruche jak
dłonie dziecka.
- Dobrze spałeś? - zapytała; twarz jej wciąż była jeszcze peł¬na snu,
nieco bardziej okrągła, i to było ładne.
- Dobrze.
- Ja też dobrze spałam. Wolałabym spać jeszcze godzinę dłu¬żej.
- Prowadzimy świetną rozmowę.
- Nie myśl o tym. Dlaczego by tak nie mówić? Inni ludzie mówią tak przez
trzydzieści lat. O pogodzie. O tym, że kawa jest zimna. O tym, że nie ma
niedzieli bez deszczu. Ja też chciałabym tak mówić. To nasza sprawa; że
nie mamy czasu. Idziemy po wy¬palonej ziemi i szkoda każdego łyka wody.
Kelner przyszedł i przyniósł nam jajka w szklance. Twarz miał
posiniaczoną i oko podbite.
- To miasto wcale nie jest takie złe - powiedziałem.
- Taki rok na moich wrogów - rzekł kelner. - Mogłoby być gorzej.
- Wczoraj wieczorem, kiedy przyjechaliśmy tutaj, widziałam kościół -
powiedziała Weronika. - Widziałam schody prowadzące do głównego wejścia.
W nocy obudziłam się i myślałam o tym, żeby wziąć skądś jakieś wiadro, a
ty wszedłbyś na schody i strącił je kopnięciem. Chciałam cię obudzić.
- Dlaczego tego nie zrobiłaś?
- Nie wiem, co żyje dłużej - powiedziała. - Opowieść czy obraz.
- Nie myśl o tym - powiedziałem.
- Lubię patrzyć na ciebie, kiedy mówisz te swoje idiotyzmy -
powiedziała. - Masz nieruchomą twarz i martwe oczy. Mam ci powiedzieć,
jak wyglądasz?
- Powiedz.
- Jak maska pośmiertna kogoś, kto męczył się długo. - Już mi o tym
kiedyś powiedziano.
- I kim była ta kobieta?
- Skąd wiesz, że to była kobieta?
- Nikt nie potrafi tak obrazić jak kobieta, z którą się żyje i o której
się myśli, że cię kocha - powiedziała Weronika.
- Irlandka.
- Opowiedz mi o niej.
- Nie umiem od rana sięgać do skarbnicy wspomnień - po¬wiedziałem. -
Muszę się napić jeszcze trochę kawy.
- Nie mamy wiele czasu.
- Mimo to opowiem ci jeszcze trochę. Nazbiera się tych rze¬czy dość, aby
zwariować. Pochyliła się ku mnie.
- Ty masz broń? - Nie.
- Wczoraj powiedziałeś mi, że masz broń, którą dałeś komuś do
przechowania. Może byłeś trochę pijany.
- Nie byłem pijany. Mam u kogoś broń.
- Moglibyśmy pójść nad rzekę - powiedziała. - Kiedyś, kie¬dy wieczorem
nie będzie już tam nikogo.
- Nie. i - Więc nie boisz się ich wcale?
- Nie - powiedziałem. - Nie boję się ich wcale. Nie umiem ci powiedzieć,
dlaczego. Można powiedzieć, że człowiek w nie¬bezpieczeństwie boi się
tylko rzeczy nieznanych, i to będzie prawda. Można również powiedzieć,
że człowiek prześladowany boi się, ponieważ wie, co go czeka. I to też
będzie się zgadzać. Istnieje również trzeci wariant: człowiek boi się po
prostu wszyst¬kiego, jeśli żyje w odpowiednim czasie i w odpowiednim
miejscu. Ten wariant jest najgłupszy. Ale jest także najprawdziwszy.
Znów uśmiechnęła się, a ja po raz pierwszy tego poranka po¬prawiłem jej
włosy.
- I ty, który przez sześć lat zabijałeś innych ludzi, będziesz teraz
czekać, aż przyjdą, aby zabić ciebie? Po prostu czekać i myśleć o tym,
że którejś nocy zjawi się dwóch urzędników, którzy nawet nie pokażą ci
swojej broni, ponieważ i tak bodą pewni, że nie poruszysz się nawet?
Takich dwóch niedożywionych urzędników
o popsutych zębach i nieświeżych oddechach jak ci wszyscy, którzy zbyt
mało śpią. Bo nie będzie przecież niczego więcej. Tylko tych dwóch
łapsów i ich ziewający szofer na dole. I może jeszcze trzeci łaps, który
będzie tak miły i powie: „Tylko bez głupich kawałów” i klepnie się tam,
gdzie porządni ludzie mają tyłek. Ale jestem pewna, iż nie będzie to
nawet aż tak ciekawe.
- Pewnie masz racy - powiedziałem. - Pewnie nie bodzie i tego.
Patrzyłem ponad jej głową na liście jasne i żółte, a kiedy zegar począł
wydzwaniać godzinę, spojrzeliśmy w stronę kościoła, po¬nad którym
kluczem odlatywało stado ptaków.
- Im dobrze - powiedziałem. - A my zostaniemy z tobą, ziemio ojczysta,
na wieki.
- Cóż to takiego?
- Radziecka piosenka o odlatujących ptakach. To śpiewa żoł¬nierz, który
czołgał się z karabinem po błocie i zamarzaj na jo¬dzie. Dobre słowa. I
dalej jest jeszcze o tym, że on to wszystko przejdzie raz jeszcze, kiedy
go ziemia zawoła.
Znów pochyliła się ku mnie; ptaki odleciały już i tylko domyśla¬łem się
jeszcze szumu ich skrzydeł.
- Weź rewolwer od tego człowieka - powiedziała. - Dzisiaj nie. Jutro też
nie. Ale może pojutrze.
Wróciwszy do hotelu zapłaciłem rachunek i zniosłem na dój walizkę.
Weronika stała przy samochodzie i zawiązywała chustko; naturalnie nie
umiała dać sobie rady z włosami, a ja na nią patrzyłem przez chwilę.
- To jest najgorsze - powiedziałem. - Co?
- Ktoś inny poprawiać będzie twoje włosy. Nie wiem, dlacze¬go nie myślę
o innych rzeczach.
Nie odpowiedziała mi; otworzyłem bagażnik i położyłem tam walizkę, i
wtedy nagle jakiś stary człowiek o wyglądzie wieśniaka podszedł do
Weroniki.
- Czy pani mnie pamięta?
- Mój Boże, nie wiem - powiedziała. - Zdaje się...
- Pan major wstał kiedyś w nocy i zawiózł moją synową do szpitala -
powiedział stary. - Wiem, co się stało z panem ma¬jorem.
Nie odpowiedziała; widziałem tylko, że zbladła, a ten stary człowiek
począł zdejmować ze swojej szyi krzyż z łańcuszkiem. Trwało to długo, a
ja patrzyłem na jego czarne i od reumatyzmu poskręcane ręce. Zdjął
wreszcie łańcuszek i podszedł do niej; wi¬działem, iż chciała się
cofnąć, ale nie zrobiła tego; ona także pa¬trzyła na jego czarne dłonie
i wyglądała jak ktoś dotknięty przez płaza. Skończył był wreszcie i ten
zwyczajny chłopski krzyżyk wisiał na jej szyi.
- Niech im Pan Bóg wybaczy - powiedział.
Chciałem podejść, lecz nie zdążyłem: zamachnęła się i z całej siły
uderzyła go w twarz.
Wróciłem do Wrocławia i po południu poszedłem napić się ka¬wy. Samochód
postawiłem pod oknem mojego doktora i piechotą poszedłem do restauracji
„Monopol”. Wciąż jeszcze gorąco było i idąc do restauracji zatrzymałem
się i patrzyłem na robotników reperujących jezdnię; ich ciężkie ramiona
lśniły od potu. Jeden z nich pił piwo wprost z butelki; zobaczył mnie,
otarł szyjkę i podał mi flaszkę. Wypiłem łyk i oddałem mu butelkę; nie
po¬wiedzieliśmy ani słowa do siebie i ruszyłem dalej.
Wszedłem do restauracji i skierowałem się wprosi do baru, było tam cicho
i chłodno, i dwóch tylko ludzi siedziało przy stoliku; Wuj Józef i jego
ordynans. Nie bardzo wiedziałem, z czego ten ordynans żyje i
przypuszczam, że nikt tego nie wiedział. Myśla¬łem, iż załatwiał jakieś
ciemne sprawy i utrzymywał Wuja Józefa. Rozmawiali o czymś, a ja
przystanąłem z boku.
- Czego się napijemy, Bronek? - zapytał Wuj Józef. - Wiśniówki, panie
mecenasie.
- Myśl dobra. A co weźmiemy na zakąskę? - Sałatę śledziową, panie
mecenasie.
- Sałatę śledziową do wiśniówki?
- Na befsztyk za gorąco.
- Sałatę śledziową do wiśniówki - powiedział Wuj Józef nie wierząc
sobie. - Won od mojego stolika. Za piętnaście minut możesz wrócić.
- Tak jest, panie mecenasie - powiedział ordynans. Wstał i odszedł.
Podszedłem do Wuja.
- Siadaj - powiedział Wuj Józef. - Chcesz się napić wiś¬niówki?
- Za wcześnie. Proszę o kawę.
Barman podał nam kawę i kieliszek wiśniówki.
- Byłem parę dni temu u ciebie - powiedziałem. - To wte¬dy, kiedy
poszedłeś inkasować pieniądze za pianino. Znam kogoś, kto czeka na
ciebie. Już od wielu dni jesteś w drodze. Widzę to po twojej twarzy.
- I cóż z tego, że wyszedłem na parę dni - powiedział Wuj Józef z
rozdrażnieniem. - Mojżesza gnano przez pustynię lat czterdzieści, ale i
on nie doszedł. Ukazano mu tylko ziemię, ku której szedł, i powiedziano:
„Tać jest ziemia, którąm przysiągł Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi,
mówiąc: «Nasieniu twemu oddam ją; pokazałem ją oczom twoim, ale ty do
niej, nie wej¬dziesz...” Czymże jest to pianino i parę dni wobec wizgi
tej spra¬wy? A zresztą czas jest ideą, którą zajmują się głupcy. Ważne
jest tylko najbliższe pięć minut, w czasie których nie wiadomo, co z
sobą począć.
- Zawstydzasz mnie jak zwykle - powiedziałem. - Teraz napiję się z tobą
wiśniówki.
Patrzyłem na Wuja Józefa, który nie zmienił się nic; wychudł nieco i
bruzdy na jego pięknej twarzy pogłębiły się nieco. I był jak zwykle
wykwintny: ciemnopopielate ubranie, biała koszula i czar¬ny krawat.
- .Jest coś, czego nie rozumiem - powiedziałem. - Od ty¬godnia hulasz
noc i dzień, a wyglądasz, jakbyś przed chwilą wy¬szedł od krawca.
Nie odpowiedział mi.
- Pan mecenas ma u nas w garderobie parę zapasowych ubrań i koszul -
powiedział barman. - O piątej pan mecenas przebie¬rze się w wieczorowe
ubranie. Zresztą, o ile wiem, pan mecenas ma w wielu lokalach dyżurne
ubrania.
- O tym nie pomyślałem.
Wuj Józef zwrócił się nagle ku mnie.
- Nasz kochany doktor poinformował mnie, że zająłeś się szantażem -
powiedział. - Jako twój ewentualny obrońca nie będę cię zawracał z
drogi, którą obrałeś. O ile masz oczywiście na pokrycie kosztów obrony.
- To rzecz zrozumiała, Wuju.
- Jednak pamiętaj o tym, że zbrodnia, tak jak i sztuka, ma swoją logikę
i do wyników naprawdę zastanawiających można dojść tylko wtedy, kiedy
się tę logikę odrzuci. Pamiętaj także o tym, że przestępca jak i artysta
przechodzi upadki właśnie wte¬dy, kiedy inni myślą, iż znajduje się u
szczytu. I pamiętaj o naj¬ważniejszym: nadchodzi dzień, w którym
zbrodnia staje się cnotą jak każde z nędznych, ludzkich przyzwyczajeń, a
wtedy nastaje czas nudy. I po cóż ci potrzebne te pieniądze?
- Nie wziąłem tych pieniędzy dlatego, iż mi są potrzebne ¬powiedziałem.
- Nie są mi potrzebne do niczego i wziąłem je właśnie dlatego. Nie wiem
nawet, czy zdążę je przepić w sposób stosowny.
Popatrzył na mnie.
- Więc jest aż tak źle?
- O ile lekarzom można wierzyć.
- Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego pijesz - powiedział Wuj Józef. -
Pijaństwo to rzecz dobra, nawet wskazana, ale dla umysłów wytwornych.
Pijąc, należy strzec się w rozmowie tema¬tów wulgarnych; nie należy
jednak wpadać w ekstazę religijną. Ty zaś pijesz i milczysz. Zawsze
byłeś starcem. Pamiętam dobrze, że już jako dziecko byłeś starym
człowiekiem. I nie zmieniłeś się wcale. Masz trochę siwych włosów. I to
także przyszło zbyt szybko. A teraz, jak słyszałem, wdałeś się w romans
z wdową po poruczniku kirasjerów. To w twoim stylu.
- Nie ma już kirasjerów, wuju. Ten człowiek był majorem lotnictwa.
- Wdowa - powiedział Wuj Józef jakby w zamyśleniu. - W tym jest pewna
myśl. Już od wielu lat marzę o tym, aby zostać czarującym wdowcem, i jak
każdy marzyciel skazany jestem na klęskę. Ale i w klęsce można znaleźć
smak, jeśli pragnęło się sil¬nie. I cóż z twoim majorem?
- Ostudzili go. Jak idą twoje sprawy, wuju?
- Źle. Mam teraz klienta, który zarąbał siekierą całą rodzinę, a potem
podpalił chatę. Zabawny człowiek. Wrócił niedawno z .Rosji, nieźle
opowiada.
- Wszyscy, którzy wracają z Rosji, nieźle opowiadają - po¬wiedziałem. -
Rosja we wszystkich rozwija talent gawę¬dziarski.
- Właśnie. Opowiadał mi, że w czasie wojny pracował jako więzień na
barce. W czasie burzy zniosło ich o kilkadziesiąt kilo¬metrów. Nikomu z
nich nawet nie przyszło do głowy uciekać. Poszli do najbliższego
więzienia i błagali, aby ich zamknęli, gdyż zdychali już z głodu.
Ponieważ? był to czas wojny, przegnano ich stamtąd kopniakami.
Przyznasz, że w tym coś jest: więzień dobi¬jający się z rozpaczą do
bramy więzienia od strony ulicy. Można by o tym napisać tragedię, ale
Charlie Chaplin też by z tego zro¬bił dobrą rzecz. Starzejąc się,
przestanę wierzyć założeniom sztuki.
- I co będzie z tym człowiekiem?
- Powiedziałem ci: zarąbał całą rodzinę. Poszło im o jakąś krowę. Nie,
nie o krowę. O młotek.
- Zrobisz coś dla niego?
- Bez wątpienia. Jeśli będę miał dobry dzień, to czterokrotną karę
śmierci zamienią mu na dwukrotną. Dziwny człowiek. Bar¬dzo boi się
umierać i wciąż o tym mówi, i pyta.
- I co mu powiedziałeś?
- Powiedziałem: „Drogi panie, nawet jeśli uczynią to nie¬zręcznie, to i
tak się pan na tym nie pozna, gdyż wieszają pana po raz pierwszy.”
- Nieładnie opowiadać człowiekowi cudze fraszki w takiej chwili. Czy
będziesz musiał być obecny przy jego egzekucji? - Jako jego obrońca,
tak. O ile wyrazi życzenie.
- Piąta godzina, panie mecenasie - powiedział barman. Wuj Józef wstał.
- Trzeba się przebrać w ciemne ubranie - powiedział. ¬Żegnaj, Grzegorzu.
Jeśli chcesz mnie spotkać, me szukaj mnie nigdy w domu. Czasy, w których
ludzie mieli domy, skończyły się i nigdy już nie wrócą. Znajdziesz mnie
zawsze tam, gdzie tańczą i śpiewają. Przykro mi, że nie mogę ci
poświęcić więcej czasu.
- Nigdy mnie przecież nie lubiłeś - powiedziałem. - Na li¬tość boską,
nie mów, iż jest ci przykro...
- Widziałem w tobie człowieka naszych czasów - powiedział Wuj Józef. -
Ani specjalnie mądrego, ani specjalnie głupiego. Umiejącego mówić o
wszystkim, nie znając przy tym samego sie¬bie. Być może, iż mylę się
zresztą. Być może zdarzy się i tak, że zaznasz w życiu powodzenia i
tego, o czym będziesz myślał, iż jest miłością. Ale nie zaznasz nigdy
rozpaczy, bez której nie moż¬na kochać świata i siebie naprawdę. I nie
zrozumiesz nigdy, iż życie powinno być opisem buntu. - Podał mi rękę,
którą ucało¬wałem ze czcią; wiedziałem, że pod wieczór Wuj Józef
zamienia się w moralistę, jak to zwykle bywa z sadystami. - A teraz
żegnaj - powiedział Wuj Józef kreśląc nade mną znak krzyża. - Jest już
godzina piąta. Jeśli spotkasz kiedyś twoją ciotkę a moją żonę, pozdrów
ją ode mnie słowami pełnymi szacunku. Kiedyś przecież wrócę. Wszyscy
wracają kiedyś do miejsc, z których chcieli uciec. Brzęk kajdan, którymi
skuty jesteś z drugim człowiekiem, milszy jest czasem od samotnej pieśni
na drodze. Jeśli nadał kroczyć bę¬dziesz po drodze zbrodni, zabaw się
czasem w filantropię, aby pomnożyć rozpacz biedaków. To niezbędne dla
odświeżenia wy¬obraźni. Idę teraz do klozetu, aby się przebrać. Pierwsi
chrześci¬janie zstępowali do katakumb, aby chwalić Pana; ja muszę swoich
obrządków dokonywać w pisuarze. Również i na to nie ma rady. Zostaje
przynajmniej iluzja, iż właściwy porządek świata trudny jest do
zakłócenia. Zegnaj. Zapłać rachunek.
Nucąc począł zstępować schodami w dół; zapłaciłem i poszed¬łem na
Wzgórze Partyzantów, i mając jeszcze trochę czasu do spotkania z
Weroniką, oparłem się o poręcz mostu i patrzyłem na wodę. Pracowałem
kiedyś jako rybak i to był dobry czas. Wstawa¬liśmy o trzeciej rano,
kiedy noc dopala się jeszcze, oczekując chłodnej jasności dnia, i
wypływaliśmy płosząc dzikie łabędzie unoszące się ciężkim i długim lotem
spośród trzcin, i zdawało nam się niekiedy, iż czujemy na naszych
zmęczonych twarzach pęd powietrza wznie¬cony ich twardymi skrzydłami.
Odlatywały zawsze w kierunku wschodzącego słońca, a ich zawodzenie
odbijało się od wody ciężkiej jeszcze pod mrokiem nocy. Lubiłem te ptaki
i lubiłem ich śpiew; a potem pracowaliśmy na innym jeziorze.
Tam wypływaliśmy po węgorze; nasze ręce stwardniały od sieci i wioseł;
nasz zarobek był marny i ledwo starczało na jedzenie i pa¬pierosy. W
sobotę wieczorem chodziliśmy do gospody, aby napić się piwa, i tam
pokazano nam chłopka o jastrzębiej twarzy; wiejskiego zucha potrafiącego
w mig pracować, zaśpiewać i wsadzić nóż pod żebra z zimnym, rozważnym
spokojem chłopa. Był to wiejski Casa¬nova; wróci! był z wojska i już po
trzech miesiącach dwie dziew¬czyny były przy nadziei. Przyszło mu się
żenić, jak sam powiada!. I jak sam powiada!, postanowił sprawę
rozstrzygnąć po bożemu. Po¬wiedział tym dziewczynom, iż wypłynie łódką
na jezioro, a która pierwsza do niego dopłynie, z tą się ożeni. I tak
też zrobi!; pod wieczór wszyscy poszli na jezioro; on wypłynął tyłem ku
zachodzą¬cemu słońcu i odpływał coraz dalej, podczas gdy one oślepione
słońcem nie widziały ruchu jego wioseł.
Ten chłopak lubił o tym opowiadać, a opowiadał dobrze i spo¬kojnie,
rozważnie dobierając słowa, aby jego opowieść była prosta jak słowa
Ewangelii i ci wszyscy słuchający go chłopi o czerwonych od piwa
twarzach i zimnych, zmęczonych oczach mogli go zrozu¬mieć. Nie pamiętam
już, jak się nazywał, lecz pamiętam jego ja¬strzębią twarz i ciężkie
dłonie, które trzymał przed sobą splecione na stole i które rozchylał od
czasu do czasu, opowiadając o zachodzą¬cym nad jeziorem słońcu. I jego
uśmiech pamiętam; jasny i szczęśliwy uśmiech dziecka, któremu dobrą
opowiedziano bajkę. I o nim teraz myślałem, przechylony poprzez poręcz
mostu, i patrząc na od¬bicie swej twarzy w wodzie, usłyszałem bicie
zegarów.
Poszedłem po samochód stojący. pod oknem mego doktora, a potem
pojechałem do garażu, a Samsonow siedział na krześle grzejąc się w
słońcu i czytając gazetę.
- Sprawdza pan wyniki loterii państwowej? - zapytałem. - Właśnie.
- I jak?
- Nic nie wygrałem. Proszę cni nie przeszkadzać. Nie przeczy¬tałem
jeszcze tabeli do końca.
- Czy pan gra w pokera? - Czasami.
- Możemy kiedyś zagrać.
- We dwójkę nie ma gry w pokera.
- Wszystkiego, co nam trzeba, to ten trzeci - powiedziałem. - Ale gdyby
on się zjawił, to zabrakłoby wtedy jednego z nas. Jak tam pański
rewolwer? Znalazł pan już inny schowek?
- Jeszcze nie.
- Będzie mi potrzebny. - Proszę tylko uważać.
- Udała się pańska podróż? Gdzie pan w ogóle był?
- Kupiłem silnik do samochodu. Jest w garażu. Może pan go obejrzeć.
Usiadłem obok niego i zapaliłem papierosa, a potem przyjrza¬łem mu się i
pomyślałem, że nie spał chyba od wielu dni i nie¬prędko mu się to uda.
- Czy to się panu opłaca? - zapytałem. - Nie zapłaciłem drogo. To dobry
silnik.
- Myślałem o panu. Wiem, o co panu chodzi w tej zabawie. Nie wiem, czy
to się panu opłaci. Proszę pomyśleć, ile już czasu przeszło. Nie jestem
wcale pewien, czy to się zmieni dla pana na lepsze.
- Czasami nie chodzi o to, aby się zmieniło na lepsze. Naj¬częściej
chodzi o to, aby zmieniło się cokolwiek.
- Nawet i tego nie jestem pewien.
- Pewność jest śmiesznością ciężką do ukrycia.
- Panu nie udało się nawet i to. Zrozumiałem pana wcześniej, niżbym tego
pragnął. I nie ma w tym mojej winy.
- Pan zbyt mało znaczy w tej sprawie, aby być czemukolwiek winnym -
powiedział Samsonow.
- Pan dobrze wie, że ja nie znaczę mało w tej sprawie - po¬wiedziałem. -
Ja w tej sprawie nie znaczę po prostu nic.
- Dobrze, że pan to tak pojmuje.
- Ale znaczę również i wszystko. Widzi pan tę chmurkę? Wygląda jak
wielbłąd, prawda?
- Nie pamiętam już, co mówi Poloniusz w tym momencie. - Poloniusz zgadza
się na wszystko, ponieważ ma w tym swój cel. Tylko ja w tym wszystkim
nic mam celu. Ale też nigdy go nie pragnąłem. Można napić się piwa?
- To moja ostatnia butelka.
- Mnie to nie przeszkadza - powiedziałem. Wziąłem butelkę i napiłem się
trochę. - Nie każdy człowiek potrafi być tak podły jak pan -
powiedziałem. - Ale też nie każdy potrafi się tak męczyć jak pan. -
Upuściłem butelkę i szkło rozsypało się po betonie.
- Stłukł pan butelkę: - powiedział Samsonow. - Pan pozamiata.
Patrzyliśmy chwilę na siebie, a potem wykonałem uspokajający ruch ręką i
powiedziałem:
- Mnie nie musi być przy tym.
- Zbliża się siódma - powiedział Samsonow. - Ona tam już pewnie czeka na
moście.
- Spóźnię się trochę. Czy on się nigdy nie spóźniał? - Nie wiem. Nie
pytałem go to.
- Na pańskie szczęście, me będzie pan już miał po temu okazji. Dobrze.
Jadę na most.
Wsiadłem do samochodu i zapuściłem silnik, i wciąż jeszcze pa¬trzyłem na
Samsonowa.
- „A ja go wytnę z miejsca jego, tego się miejsce zaprze, mó¬wiąc: „Nie
widziałem go.” Hiob. Osiem, dziewięć. Albo: „Takim ja prawem
dziedzicznym wziął miejsce próżne, a noce boleśnie są mi naznaczone.”
Także Hiob. Nieco wcześniej.
Nie powiedział nic i dopiero jak roześmiałem się, spojrzał na mnie i
zapytał:
- Panu się rzeczywiście pańskie słowa wydają zabawne?
- Ani przez chwilę. Myślałem o tym, jak bardzo mnie pan nie lubi. I o
tym, że słowa moje muszą w panu budzić wstręt. A mi¬mo to nie wyrzuci
mnie pan stąd.
- Jest już dziesięć po siódmej - powiedział Samsonow.
- Są kobiety, które nie przestają czekać. Pan o tym wie najle¬piej.
- Jedź pan już.
- Nie mogę. Na podwórku leży rozsypane szkło. Poprzeci¬nam gumy. Tam w
kącie stoi miotła.
Samsonow wstał z krzesła i podszedł ku mnie. - Wysiadaj pan z tego wozu
- powiedział. Wyłączyłem silnik i staliśmy naprzeciw siebie.
- Dobrze - powiedziałem. - Chętnie stąd pójdę. Mnie to nudzi. Czy pan
nie rozumie, że ten człowiek był miernotą? Że nic było w nim niczego
takiego, co człowiek mógłby pamiętać? Że to był nudny, zwyczajny oficer
lotnictwa, który stał się interesujący w chwili, kiedy wiedział, że
przyjdą po niego, aby go ostudzić. Ze cała ich wielka miłość jest czymś
najbanalniejszym, o czym słysza¬łem. I jeżeli ja się w to bawię, to
tylko po to, aby panu sprawi przyjemność, ponieważ nie spotkałem nigdy
człowieka tak podłe¬go jak pan, a czasy są takie, że o inną rozrywkę
trudno. A jeśli ja stąd odejdę, to gdzie pan znajdzie takiego drugiego?
Samsonow poszedł do kąta; wziął stamtąd miotło i zamiótł podwórze.
Wyjechałem, przy drugiej przecznicy zatrzymał mnie milicjant, a ja
przyjrzawszy mu się, ucieszyłem się szczerze. Wy¬glądał tak, jak
powinien był wyglądać łaps: zimne oczy sadysty, twarda szczęka i
uśmiech, który nie pasował do tej twarzy, ale bez którego już nie można
by sobie tej twarzy wyobrazić.
- Jechałem za szybko?
- Pan leciał za nisko - powiedział milicjant. - Macie prawo jazdy?
- Zapomniałem winnej marynarce - powiedziałem.
- Tak właśnie myślałem - rzekł. - A teraz pryskaj pan i bądź pan u mnie
jak sprężyna.
Wjechałem na most o godzinie wpół do ósmej i już z daleka widziałem jej
białą chustę. Nie było tu ludzi i znów pomyślałem o niej to, co myślałem
o niej zawsze: wyglądała jak samotne białe drzewo.
- Policjant mnie zatrzymał - powiedziałem. - Zapomniałem wziąć z sobą
prawo jazdy.
- Wtedy, kiedy jechałeś z Shirley, też zapomniałeś prawa jazdy.
- Wtedy też mi się udało.
- Czy to było wtedy, kiedy wzięliście z sobą jej kota?
- Właśnie. Policjant mnie poprosił o prawo jazdy, a ja mu powiedziałem,
iż nie mam przy sobie, i ten policjant był bardzo zakłopotany, i nie
wiedział, czy ma mi wierzyć, czy też nie. Wte¬dy Shirley wściekła się i
pokazała mu kota, który spał na jej kola¬nach. Powiedziała mu:
„Sergeant, I hope you don't think that I will take my cat with me if I
know that major has not got his driving licence.” I była wściekła.
Oczywiście, puścił nas natychmiast.
Przyjechaliśmy do restauracji; tam, gdzie przedwczoraj uprze¬dziłem
szatniarza, by nie zapomniał o moim wojskowym tytule. Kiedy weszliśmy,
szatniarz skłonił się i powiedział:
- Dobry wieczór, panie majorze.
- Dobry wieczór, sierżancie - powiedziałem. - Jak pańska noga?
- Pan ma na myśli moją przestrzeloną rękę? Boli, kiedy pada deszcz.
Usiedliśmy przy stoliku z dala od orkiestry. O tej porze było jeszcze
dość pusto; wokół baru siedziało kilku wczorajszych; zamówiłem co trzeba
i kelner odszedł.
- Opowiedz mi jeszcze coś o Shirley - powiedziała Wero¬nika.
- Ze mną jest bieda, jeśli chodzi o te rzeczy - powiedziałem. - Nie
umiem mówić o kobietach. Było ich tak śmiesznie mało. A teraz nie
odrobię już czasu. I nawet nie myślę, abym tego spe¬cjalnie żałował.
- A jednak ta narzeczona twego kolegi... Przerwałem jej:
- To niczego nie dowodzi. Nie mam nic do powiedzenia z wyjątkiem tego,
co powiedziałem już kiedyś: uwierzę we wszyst¬ko, co mi powiedzą o
kobiecie.
- Powiesz mi wreszcie coś o Shirley?
- Shirley uciekła od swego męża twierdząc, iż on znęca się nad nią bez
przerwy. Jestem pewien, że działo się odwrotnie. Po co o niej mówić?
Shirley przeszła i żyje gdzieś ze swym nowym mężem, jeśli udało jej się
znaleźć idiotę aż tak nieszczęśliwego. To wszystko.
- Zacznij mówić o Shirley albo wstanę i odejdę stąd.
Nic nie powiedziałem. Ponuro utkwiłem wzrok w maselniczce, a potem
przypomniałem sobie, iż dzień przeszedł, a znów nie od¬dałem swojej
bielizny do prania i myślałem o tym, że jutro będę musiał taszczyć
walizkę pełną brudnych koszul, a ekspedientka w pralni będzie
nieuprzejma; prawdopodobnie będę musiał tam czekać dwadzieścia minut, a
kiedy wreszcie dojdę do kontuaru, ekspedientka będzie przekręcać moje
nazwisko; i nie wolno bę¬dzie palić. Nikt nie me, dlaczego w pralni nie
wolno palić papie¬rosów; i wtedy ogarnęła mnie złość.
- I po cóż ci ta wiedza o mnie, Weroniko? - powiedziałem. - Jestem
człowiekiem najbardziej zwykłym i powiedziałem ci o tym. Czy kochasz
mnie aż tak bardzo, iż myślisz, że uda ci się zapamiętać wszystkie moje
wczoraj?
Nie odpowiedziała mi i nagle przypomniałem sobie, że wcale nie
potrzebuję oddawać bielizny do prania; miałem przecież dużo pieniędzy od
mego kochanego i zwariowanego automobilisty¬ - doktora i mogłem sobie
kupić przynajmniej dziesięć nowych ko¬szul. Położyłem swoją dłoń na lej
rękach, pamiętając o tym, aby ruch wypadł niezgrabnie, i zrzuciłem
maselniczkę, lecz me pod¬niosłem hej, gdyż tak było trzeba.
- Dobrze, będę ci mówić wszystko o sobie. Ale po co ci to?
Któregoś dnia poznasz innego człowieka i pójdziesz za nim, a wtedy palić
się będziesz ze wstydu na myśl o tym, jak głupio ze mną marnowałaś swój
czas.
- Szkoda, że tak mało znasz kobiety - powiedziała Weroni¬ka. -
Wiedziałbyś wtedy, że nie potrafią ani tracić czasu, ani wstydzić się
czegokolwiek.
- Shirley - powiedziałem. - Któregoś dnia poczułem bóle serca i
poszedłem do lekarza pułkowego. Zbadał mnie, zrobił EKG i powiedział, iż
obawia się anginy pectoris. Powiedziałem o tym Shirley, a Shirley
ucieszyła się jak dziecko. Powiedziała mi: „Chciałabym, abyś umarł w tym
momencie” - rozumiesz. To tylko jeden z jej pomysłów. Abym zasnął w
pani.
- Rzeczywiście jesteś chory?
- Nie. Po wojnie byłem na obserwacji w klinice chorób serca i lekarze
odrzucili stanowczo tezę o anginie pectoris. Byłem po prostu przemęczony
i brałem zbyt wiele benzedryny.
- Po co?
- W czasie nocnych lotów. Nie wiem, po co. Aby nie zasnąć i nie zwalić
się na głowę jakiemuś Niemcowi.
- Napijmy się za twoją Shirley - powiedziała. - Myślę, że ją kocham.
Kocham wszystkie kobiety, które były dla ciebie dobre. - Panuj nad sobą
- powiedziałem. - Za szybko się upijasz. - Czy wierzysz mi, że ją
kocham?
- Dobrze, że chociaż jedno z nas tak o niej myśli.
- Szkoda, że nie umiem się modlić - powiedziała. - Mogła¬bym modlić się
za nią i za wszystkie, które były dla ciebie dobre. Nawet jeśli to
trwało tylko przez jedną noc w jakimś przeklętym hotelu. I co było
dalej?
- Przeniesiono mnie do innego miasta i nie widziałem jej już nigdy.
Dostałem od niej tylko jeden list, ale za to bardzo długi. Napisany
potwornym stylem, lecz pełen świeżości uczuć. Było to wiosną i tu
następował szczegółowy opis kwitnących drzew i kwia¬tów. Jej sąsiadka,
pani McCormick, wyprowadziła się, ponieważ przeszkadzał jej hałas
samochodów. Innej sąsiadce okociła się an¬gora i, o ile dobrze pamiętam,
ta angielska rodzina powiększyła się o sześć kociąt. Buldog pana Cagney
widzi już bardzo źle, po¬nieważ skończył czternaście lat. Tydzień temu
Shirley widziała, jak dwa autobusy zderzyły się ze sobą. Było to
frontalne zderze¬nie, ale na szczęście nikomu nic się nie stało, tylko
jednemu z kierowców zginęła fajka i potem wszyscy pasażerowie szukali
tej faj¬ki czekając na policję. Ona, Shirley, myśli, iż kierowca nie
powi¬nien palić w czasie jazdy i powiedziała mu to. Kierowca powie¬dział
jej na to, że wcale nie palił fajki, lecz tylko trzymał ją w zę¬bach i
dodał, że to jedno z tych przeklętych przyzwyczajeń, które człowieka
wpędza w kłopoty. Shirley przemyślała tę sprawę i przy¬znała mu rację. A
w ogóle wszystko byłoby dobrze, tylko że po¬psuła się jezdnia i
robotnicy rozpoczynają pracę o szóstej rano, i oszaleć można od hałasu.
Ona przypuszcza, iż hałas powoduje używanie młota pneumatycznego,
ponieważ młot jako taki jest narzędziem hałaśliwym. I w tym stylu sześć
kartek. Podpis: „Yours for ever, Shirley.” Data. Potem następowało
postscriptum: „Daddy drunk himself to death.”
Kelner podszedł do nas i powiedział mi, abym poszedł za nim do szatni, a
tam podniosłem czekającą na mnie słuchawkę telefo¬nu i usłyszałem glos
Samsonowa:
- Przepraszam, że pana fatyguję. Zdawało mi się, że pan po¬szedł do
innej restauracji, i wolałem się upewnić.
- Jestem tutaj - powiedziałem. - Prędko pan będzie? Chciał¬bym położyć
się wcześnie spać.
- Postaram się być jak najprędzej - powiedział Samsonow i odłożył
słuchawkę. Wróciłem na salę i usiadłem obok Weroniki. - Teraz opowiedz
mi o tej dziewczynie, przez którą wyrzucili cię ze szkoły - powiedziała
Weronika.
- To nie tyle przez nią, ile przez Wuja Józefa. - Przecież twój wuj
nazywa się Hieronim.
- To jego pierwsze imię. Hieronim to dobre imię dla jego¬mościa, który
gra na trąbie i ciągle mylą mu się nuty. Jego praw¬dziwe imię to Józef.
I tak będziemy go nazywać.
- A więc jak to było?
Ująłem jej głowę i przyciągnąłem ku sobie, patrząc wysoko na sufit,
który zaciekał, i pomyślałem sobie, iż pewnie popsuła się rura
wodociągowa. To odkrycie dokonane samodzielnie, przy którym nie pomagał
mi nikt, dodało mi sił i wiary w giętkość mego umysłu i potęgę
wyobraźni; powiedziałem więc:
- Dlaczego mam ci ciągle opowiadać o tym, co było? Miałem najzwyklejsze
życie i nic nie zdarzyło się ważnego. Nie było ani miłości, ani smutku,
ani złości. Wstań i odejdź. Tak będzie najle¬piej. Nie miałem innego
życia i mogę ci opowiedzieć tylko to, co było, i nie będę już mieć
innego życia. Któregoś dnia oni zlitują się wreszcie i przypomną sobie o
mnie, a wtedy zostaniesz sama i nawet nie będziesz mogła się śmiać, bo
też nie będzie z czego.
Odsunęła się ode mnie, a ja znów popatrzyłem na cen zaciek na suficie i
uskrzydlony poprzednim odkryciem, pomyślałem sobie, iż pewnie na
pierwszym piętrze popsuł się klozet. Kiedyś miałem przyjaciółkę i kiedy
w nocy wrócił jej mąż, zamknęła mnie w klozecie, a po godzinie rozległo
się pukanie do drzwi i ona wepchnęła do klozetu innego człowieka, który
również postanowił ją odwie¬dzić tej samej nocy. Człowiekiem tym był Wuj
Józef; cichym, lecz pełnym powagi szeptem skłonił mnie, abym odstąpił mu
miejsce siedzące i tak też zrobiłem, a potem do rana rozmawialiśmy o
rzeczach ważnych i smutnych.
- Powiedz mi, jak było z tą dziewczyną - rzekła Weronika. - To było w
ostatniej klasie gimnazjum. Miałem sympatię, do której przystawiał się
nauczyciel. Kiedyś zaczepił ją na korytarzu i powiedział jej coś
nieprzyzwoitego, a ona mi co powtórzyła. Wtedy ja mu powiedziałem, iż
jest chamem. Poskarżył się dyrektorowi gimnazjum, a ten powiedział mi,
iż zostanę wyrzucony, jeśli nie przeproszę tego durnia wobec grona
nauczycielskiego. Zgodziłem się, a następnie odbyłem naradę z Wujem.
Następnego dnia wezwano mnie do gabinetu dyrektora, gdzie wszyscy
czekali już uroczyści i nadęci. Wszedłem, ukłoniłem się, wolnym krokiem
podszedłem do mego rywala i z całej siły strzeliłem go w pysk.
Była to moja prawdziwa historia i nie miałem tu zaiste wiele do
zmyślenia. Rzeczywiście odbyłem naradę z Wujem Józefem i podsu¬nął mi on
myśl, w jaki sposób rozstrzygnąć tę sprawę. Z powodów niewiadomych mi
jednak do dziś Wuj Józef uparł się, aby nauczy¬ciela mego zdzielić
szpicrutą. Tłumaczyłem Wujowi, iż nie mogę przecież wejść do pokoju
nauczycielskiego trzymając w ręku szpicru¬tę, lecz Wuj pozostał głuchy
wobec mych argumentów twierdząc, iż tylko szpicruta ma tu prawo bytu i
może stanowić zadośćuczynie¬nie. Ustaliliśmy wreszcie, iż wejdę do
pokoju nauczycielskiego trzy¬mając szpicrutę ukrytą w rękawie, skłonię
się w pozie pełnej szacun¬ku gronu pedagogów i dokonam egzekucji.
Nie mieliśmy jednak szpicruty i poszliśmy na miasto w celu jej nabycia,
lecz sklepy były już zamknięte, a czas upływał; egzekucja miała odbyć
się nazajutrz przed lekcjami. Nigdy nie widziałem Wuja Józefa tak
wściekłego jak wtedy, kiedy wędrowaliśmy miastem w poszukiwaniu rózgi
gniewu mego; trząsł się ze złości i na próżno tłumaczyłem mu, że
uderzenie otwartą dłonią w twarz oble¬czoną wyrazem godności i powagi
jest sprawą godną uznania już choćby tylko ze względu na efekt
akustyczny; i na próżno błagałem go, aby zgodził się na pięść, jeśli nie
odpowiada mu dłoń otwarta. Wuj Józef nie chciał był nawet słyszeć o tym;
jak każdy prawdziwy artysta, szedł za obrazem powstałym w wyobraźni jego
i tylko obrazowi temu potrafił być wierny. Szliśmy więc przez miasto i
gołoręcy, aż wreszcie zobaczyliśmy starca spacerującego z psem i
sta¬rzec ten zabawiał się szpicrutą. Starzec zgodził się na sprzedaż
szpic¬ruty, pokonany kunsztem oratorskim Wuja Józefa; obstawał jednak
przy tym, aby sprzedać również psa i żądał wygórowanej ceny. I tak
załatwiliśmy sprawę; i teraz myślałem wciąż o Wuju Józefie, coraz
częściej i dłużej każdego dnia, i siedząc z Weroniką pomyś¬lałem sobie,
iż umierając chciałbym zobaczyć raz jeszcze piękną twarz jego w świetle
moich twardniejących oczu. I pewny byłem, iż nie dane będzie mi nawet
tyle.
- O czym myślisz? - zapytała. - Już od dziesięciu minut trzymasz
kieliszek w ręku i nie pijesz.
- Myślę o jednym człowieku - powiedziałem. - Kim jest ten człowiek?
- Mój Wuj Józef. Nie wiem, dlaczego kochał mnie nad życie i często mówił
o tym. Może właściwie on jeden kochał mnie na¬prawdę ze wszystkich
ludzi...
- A ty?
- Nie kochałem go ani trochę. Nie wiem, dlaczego musiało być akurat tak.
Wiem tylko, że cierpiał nad tym bardzo. Nie mu¬siałem mu nawet
powiedzieć, że go kocham, i nigdy tego nie zro¬biłem. Był zresztą zbyt
mądry, aby w to uwierzyć.
Byłem dzisiaj w złej formie i nie wychodziły mi melodeklama¬cje. Być
może byłem po prostu przemęczony i nie wiedziałem, co człowiek powinien
czynić, siedząc w restauracji z żoną i wiedząc o tym, iż wkrótce ulegnie
likwidacji fizycznej. Czy trzeba trzy¬mać się za ręce; pochylać ku sobie
głowy dziko wbijając się wzro¬kiem we wzrok; miażdżyć kieliszki w ręku;
wszystko to nie było łatwe i zaczynało mnie nudzić; myślę także, że
mojego majora¬ - norie nudziło to także, jeśli był w tym przynajmniej
stopniu inte¬ligentny, aby zdać sobie sprawę, że jego własne umieranie
jest nudną dla innych sprawą. I pomyślałem sobie, iż mógłbym teraz wstać
od stolika i wyjechać z tego miasta; znaleźć sobie jakąś dziewczynę i
chodzić z nią po nocach, i dręczyć ją czy też. kochać ją; i mógłbym ją
budzić po nocach i opowiadać jej o Weronice; o tym, że tylko z Weroniką
byłem szczęśliwy i że tylko przy Weronice mogłem spać spokojnie; i
mówiłbym o tym, jakie książki lubiła Weronika i co lubiła jeść, i
żądałbym tych samych potraw; i jeszcze mógłbym mówić jej o tym, że
pamiętam do dziś zapach sukienek Weroniki, a nawet kupiłbym gdzieś jakąś
starą sukienkę i powiesił do szafy między sukienkami tej dziewczyny, i
nie poz¬woliłbym jej tknąć tej sukienki, a ona robiłaby mi straszliwe
sceny i życie toczyłoby się naprzód przy pozorach dramatyzmu. Myśla¬łem,
iż mógłbym to wszystko zrobić, ale wtedy znów poczułem ból zaczynający
się poniżej mego serca i przecinający nucie wpół do łokcia; i
przypomniałem sobie, że gdziekolwiek bym nie po¬szedł, zabrać z sobą
muszę serce moje, przez które nie chce prze¬pływać krew. O tym na chwilę
zapomniałem, a teraz znów siedziałem naprzeciw niej i w końcu to
wszystko nic byłoby rozrywką aż tak złą, gdyby nie fakt, iż moje własne
umieranie także zaczynało mnie nudzić.
- Dobrze - powiedziałem. - Dlaczego mnie nie zapytasz, o czym teraz
myślę? O niczym nie myślę. Nic chce mi się o ni¬czym myśleć. Całe życie
nudziłem się, a teraz nudzę się jeszcze bardziej i będę się nudzić aż do
chwili, kiedy oni przyjdą. Nudzi¬łem się bez ciebie, teraz nudzę się z
tobą, a potem znów będę się nudzić bez ciebie. - Nalałem sobie kieliszek
wódki i wypiłem go; powiedziałem: - I cala ta wojna była nudna. I nawet
o wojnie nie potrafię ci niczego opowiedzieć, bo wszystko już
zapomniałem, a w ogóle nie chcę tego pamiętać i nigdy nie chciałem.
Dopiero oni przypomną mi o tym wszystkim.
- Nie będziesz myśleć o mnie?
- O tym mówiliśmy już także. Będę myśleć o tobie, jeśli zdolny będę do
myślenia. Będę myśleć, że jesteś ze mną i że jesteś mokra i pachnąca jak
rzeka. Sama mi tak powiedziałaś. Paka po¬winna być kobieta. Aby móc
oczyścić twoje ciało i mózg. Aby móc położyć się koło ciebie i umieć o
niczym nic myśleć. A jeśli zdarzy ci się coś z jakąś inną kobietą, o
której już potem nic chcesz myśleć, móc wrócić do ciebie i oczyścić się
poprzez twoje ciało jak poprzez wodę. - Znów wypiłem kieliszek wódki i
po¬wiedziałem: - No i będę się dziwić, kiedy oni już tam zaczną szczać
mi na mordę, pluć w twarz i wyrywać włosy. To mnie naj¬bardziej wścieka,
gdyż nie przestanę dziwić się nigdy, że człowiek, który sam ma ciału,
tak dużo potrafi z innym ciałem. I ta myśl, iż nie przestanę się dziwić
nigdy, doprowadza mnie do rozpaczy. - To nieprawda - powiedziała
Weronika.
- Ależ tak.
- Nie będą ci oddawać moczu na twarz.
- A cóż w tym złego z ich punktu widzenia? I cóż w tym dziwnego dla
ciebie? Przecież powiedziałaś, iż chcesz pamiętać wszystko. Pamiętaj i
to. Pomyśl o kimś, kto będzie stał rozkra¬czony nade mną i szczał na
mnie. To będzie jakiś człowiek. I po¬myśl o tym, który będzie leżał na
ziemi. Ja będę tym człowiekiem. To w końcu lepsze od bólu. Żołnierze w
czasie wojny często szczali na swoje rany wierząc, iż mocz dezynfekuje.
- . Nie mogę myśleć o tym.
- Nic będziemy więc o tym myśleć. Ale właśnie wtedy, kiedy jeden z nich
będzie stał nade mną i szczał na mnie, będę mógł myśleć o tobie. l n
tym, że jesteś jak rzeka.
- Tu jest taka ulica, po której chodzą prostytutki - powie¬działa. - Idź
tam, a potem wrócisz do mnie i będziesz to samo robić ze nutą, i ja cię
oczyszczę. I wtedy, kiedy będziesz już leżał obok mnie, nie będziesz już
więcej myśleć o niej.
- Nie cierpię prostytutek.
- To nic. Ale tylko ja jedna mogę cię oczyścić. Jeśli naprawdę myślisz o
mnie, że jestem jak rzeka.
- Tak - powiedziałem. - Ze wszystkich, które znani, ty właśnie jesteś
jak rzeka. Jeśli commies pomieszają coś w rachubach i zapomną o mnie,
odejdziesz ode mnie któregoś dnia i już nie wrócisz, jak i rzeki nie
wracają.
- Wracają i rzeki.
- W Biblii. Nie w kodeksie karnym komunistycznego pań¬stwa.
- Więc pójdziesz?
- Upiję się i pójdę. Lecz po co?
- Nie mamy czasu, idioto - powiedziała. - Tylko dlatego. Jeślibyś się
upił któregoś dnia i poszedł na tę ulicę, to potem i tak wróciłbyś do
mnie. Ale nie mamy przecież czasu, aby czekać, iż kiedyś pokłócimy sio
przypadkowo i ty upijesz się, i pójdziesz na dziewczynki jak każdy
idiota, który pokłócił się z żoną i myśli, iż robi jej na złość, płacąc
własnymi pieniędzmi innej kobiecie. Nie mamy czasu. Dlaczego nie masz
odwagi iść naprzeciw? Krótko będziemy razem i sam mi to powiedziałeś.
Starajmy się przeżyć nawet i świństwo. Żeby - już niczego nie brakowało,
kiedy przyjdą po ciebie.
- Dobrze, upiję się i pójdę. I każę jej opowiedzieć sobie tra¬giczną
historię jej życia. Tak się przecież robi, prawda? Ale dla¬czego tak
bardzo pragniesz czuć swoją siłę? To choroba tytanów, od której wielu
zginęło. I po co ci ta siła?
- Idź, a potem opowiesz mi wszystko.
Orkiestra rozpoczęła produkcję i Weronika odwróciła się ode mnie, i
poczęła patrzyć w tył. Samsonow wstał od stolika i pod¬szedł ku nam, i
skłonił się przede mną.
- Pozwoli pan? - zapytał.
- Odejdź stąd, Samsonow - powiedziałem. - Ona i tak nie wróci do ciebie.
Dalszego ciągu nie będzie.
- Pozwoli pan? - powtórzył Samsonow. - Jeśli ona tego chce -
powiedziałem.
Weronika wstała i odeszli, a ja patrzyłem za nimi przez chwilę.
Muzykanci grali tak, że to ich, a nie mojego majora, powinni
roz¬strzelać, a potem skończyli i Weronika wróciła do mnie, a Samso¬now
skłonił się sztywno i odszedł.
- Bądź tak uprzejmy i daj mu w zęby - powiedziała Weroni¬ka. - Sama bym
to chętnie zrobiła, ale nie wiem, dlaczego ludzie uważają, iż jest to
sprawą mężczyzny.
- Cóż on ci powiedział?
- A cóż może powiedzieć człowiek, któremu narzeczoną za¬brał inny
człowiek po półgodzinnej znajomości?
Wstałem i podszedłem do Samsonowa, i ukłoniłem mu się po¬łożywszy mu
rękę na ramieniu.
- Dziękuję - powiedział Samsonow. - Właśnie tańczyłem. - [a nie w tej
sprawie. Czy nie ma pan czasem obustronnej przepukliny?
- Nie.
- A czegoś, co by mogło panu przeszkodzić w odbyciu zasad¬niczej służby
wojskowej?
- Powinienem o tym wiedzieć, że nie - powiedział Samso¬now. - Gdyby tak
było, nie mógłbym cię wynieść na własnych plecach pod obstrzałem, kiedy
na lotnisku dostałeś swoje pierwsze trzy kule.
- Zapomniałem o tym. Wstań. - Dlaczego?
- Nie będę bić kogoś, kto siedzi.
Spojrzał na mnie i na jego twarzy odbił się martwy uśmiech. Wstał;
zamknąłem oczy i uderzyłem go w twarz, tak, iż przewró¬cił się wraz ze
stolikiem, a muzykanci nie zawiedli mnie tym ra¬zem, gdyż w chwili, gdy
rozległ się brzęk szkła, chwyciwszy za swe instrumenty zagrali znów.
Wróciłem do stolika, a po chwili podszedł do mnie kelner.
- Kierownik lokalu prosi pana do siebie.
Wstałem i poszedłem za nim; Samsonowa trzymało za ramiona dwóch
kelnerów, gdyż rwał się ku mnie. Kelner zaprowadził mnie do biura, a
kierownikiem lokalu był jakiś starszy i milo wyglądają¬cy człowiek.
- Dlaczego pan uderzył tego człowieka? - zapytał. - To nie należy do
pana. Zapłacę za rozbite szkło.
- Czy robił pańskiej towarzyszce nieprzyzwoite propozycje? - Być może
działo się i tak - powiedziałem. - Wiem, że gdybym przyszedł do pana i
powiedział o tym, kazałby mu pan opuścić lokal. Przypuszczam jednak, że
ma pan dosyć kłopotów z prowadzeniem tego zasranego interesu tak, aby
się wszystko zgadzało i żeby mógł pan coś przy tym ukraść dla siebie.
Chcia¬łem panu oszczędzić fatygi. Spójrz pan na to z tej strony.
- Gdyby nie to, iż mówimy o nieszczęściu, jakie spotkało panią Rackmann,
zadzwoniłbym po policję - powiedział. - Chcę jej oszczędzić tego.
- Dlaczego pan mówi o nieszczęściu - powiedziałem. ¬Może ten major był
rzeczywiście czemuś winien i dlatego go usztywnili? I kto pana prosił o
współczucie dla pani Rackmann? Nie radziłbym panu używać słów takich jak
nieszczęście w sto¬sunku do ludzi skazanych politycznie. Pewnego dnia
usłyszy pana ktoś mało dowcipny i pańska kariera w branży rozrywkowej
skończy się na zawsze. O ile wiem, w więzieniach nie ma nocnych lokali z
muzyką i będzie pan musiał zająć się klejeniem torebek albo czymś takim.
- Najbliższy komisariat znajduje się o dwieście metrów stąd -
powiedział.
- Proszę zrobić z tego użytek. Nie zaprzeczę. Być może rzeczywiście nie
spotkało go nieszczęście. Być może stało się dobrze, iż nie musi dłużej
żyć z ludźmi takimi jak pan.
- . To dla nas obu jasne.
- To wszystko. Nie sprawi mi pan przyjemności, jeśli zobaczę pana tu raz
jeszcze.
- To jeszcze nie wszystko - powiedziałem. Podszedłszy do drzwi,
zamknąłem je na klucz, a potem chwyciłem go za krawat i przygniotłem do
ściany. - Teraz, powiedz mi jeszcze, że obaj twoi synowie zginęli na
wojnie i że twoją kurwę przysypało pod¬czas bombardowania. I że miałeś
kiedyś ładny dom, c że żyłeś jak człowiek kulturalny. Wtedy ja ci
powiem, że masz przynajmniej czego żałować. Wtedy powiem ci, że ci
zazdroszczę, bo nie mam ani po kim płakać, ani czego żałować. Ale nie
baw się we współ¬czucie, kiedy nikt cię o to nie prosi. Ten człowiek
zginął przez swoją głupotę, gdyż niepotrzebnie tu wracał. Śmiej się z
niego.
Puściłem go i opadł na krzesło; nalałem mu trochę wody i wypił ją,
rozlewając część na koszulę.
- Pamiętam majora Rackmana - powiedział. - Kiedy tu był po raz
ostatni...
Przerwałem mu:
- Wiem. Również i on uważał, że ktoś sprowokował jego w czasie tańca i
dał temu komuś po zębach. Nie było tak?
- Mądry z pana chłopak - powiedział. - Zdaje się, że zrobił pan ze mnie
głupca.
- To jeszcze nie czyni mnie mądrym - powiedziałem. Zam¬knąłem za sobą
drzwi i wróciłem na salę, lecz nie było jej tam; znów przeszedłem obok
Samsonowa, któremu zalepiano plastrem czoło, i wyszedłem na ulic, a ona
już czekała na mnie siedząc w samochodzie i uśmiechnąłem się patrząc na
ciemne skrzydełko włosów przekreślające jej twarz.
- A teraz - powiedziałem - pojedziemy pewnie na tę ulicę, po której
chodzą córy Koryntu. Tak się przecież kiedyś mówiło, prawda?
Było to niedaleko stąd i one patrzyły na nas ze zdumieniem, a wreszcie
jedna z nich podeszła do samochodu.
- We trójkę? - zapytała.
- Nie - powiedziałem. - żona poczeka na dole. - O - powiedziała.
Poszedłem za nią, a ona do swojej zaprowadziła mnie nory, gdzie wszystko
było tak, jak być powinno, i gdzie obrazy świę¬tych namalowane przez
malarzy - alkoholików majaczyły nad świat¬łem lampek; i była tam nawet
gipsowa figura świętego Antoniego. Dałem jej pieniądze i ona zaczęła się
rozbierać.
Wziąłem przyniesioną z sobą gazetę i zacząłem ją czytać, lecz na nic nie
natrafiłem ciekawego, choć nieco zabawił mnie proces dwóch chłopów
będących braćmi, którzy zamordowali żonę jed¬nego z nich, gdyż nie miała
dość sił do pracy; uderzyli ją siekierą w głowę i podrzucili w stajni,
okrwawiszy kopyto konia krwią z jej głowy, a potem żyli zgodnie przez
lat dziesięć z żoną drugiego z nich, która co roku dawała dziecko; raz
jednemu, raz drugiemu. A teraz pokłócili się o jakieś drobne pieniądze;
w złości jeden zaskarżył drugiego i obaj zostaną powieszeni.
Odłożyłem gazetę; historia była dobra, lecz czegoś tam brako¬wało i
pomyślałem sobie, iż w szóstym roku tego stadła we troje jeden z nich
nagle powinien odczuwać zazdrość c postanowił poz¬być się brata swego; a
tamten drugi nie powinien czuć do tej ko¬biety nic prócz obrzydzenia i
żył tylko z nią ze strachu, aby nie zadenuncjował go brat; i obaj
przepadliby przez nic i wtedy do¬piero historia byłaby zabawna.
Odłożyłem gazetę i westchnąłem. - Będziemy katować to dupsko? - zapytała
ona.
- Dostałaś forsę, nie?
- Przyjdziesz tu jeszcze kiedy?
- Tak. Przyjdę tu pewnie z tą kobietą i z jeszcze jednym m꿬czyzną.
- Możesz przyjść z własną matką, jeśli tylko zapłacisz - po¬wiedziała.
Zszedłem na dół i wsiadłem do samochodu. Nie patrzyłem na Weronikę; Bóg
jeden wie, czy powinienem na nią patrzyć, czy nie; w końcu nie dokazałem
tam niczego prócz przeczytania starego numeru gazety a Weronika nie
powiedziała do mnie przez długi czas niczego i dopiero kiedy zasypiała,
powiedziała do mnie cicho: - Jesteś teraz znów czysty?
- Tak.
Leżałem wsparty na jej ramieniu i wciąż myślałem o tych bra¬ciach i
byłem wściekły na nich, iż pokłócili się o coś konkretnego, a nie o coś,
czego w ogóle nie było i nie powinno być, aby historia była dobra.
Wyszedłem po chwili na balkon i patrząc na stojącego w cieniu drzewa
Samsonowa myślałem o tym, jak oni tam wszyscy leżą w jednej izbie przez
lat dziesięć i słuchają swoich oddechów, i modlą się każdy o śmierć
każdego; dzień nadchodzi po nocy i o¬ni patrzą na siebie z sobą
pracując, a potem znów przychodzi noc i Bóg słucha ich błagań o śmierć
brata swego; a teraz pójdą obok siebie ze związanymi w tył rękami i
wytrącą im spod nóg stołki, i tak to się skończy, a skończyć się mogłoby
o wiele lepiej.
Weronika spala już, kiedy ubrawszy się zszedłem na dół do Samsonowa. Nie
widziałem dobrze jego twarzy; stał w mroku i tylko czerwony ogienek
papierosa rozświetlał nieco jego chudą twarz i mocną szyję.
- Idź spać - powiedziałem. - Nie myśl o niej. Nie będzie dalszego ciągu.
- Każdemu wolno stać na ulicy. - Ta kobieta cię nie kocha.
Zapalił nowego papierosa i uśmiechnął się.
- Kim jesteś, aby mnie uczyć o kobietach? - zapytał.
- Kim jesteś, aby czekać na moją śmierć? - powiedziałem. ¬I skąd wiesz,
że ona wróci potem do ciebie?
- Nie ma powodu myśleć, że różni się od innych kobiet. - Nie -
powiedziałem. - Ale dlaczego włóczysz się za mną? Dlaczego nie pozwalasz
mi spać?
- . Któregoś dnia oni przyjdą po ciebie - powiedział cicho Samsonow. - A
wtedy ja będę tym człowiekiem, który będzie jej o tobie opowiadać. I
wtedy powiem jej, że tej nocy zszedłeś do mnie i że było ci mnie żal.
Czy nie rozumiesz tego?
- Nie wiem, co ci powiedzieć.
- Niczego mi nie mów - powiedział. - To ja chcę ci coś powiedzieć: kiedy
będziesz już tam, i kiedy będziesz bity, staraj się im zazdrościć.
Staraj się wyobrazić sobie, że to ty bijesz inne¬go człowieka. To ci
pomoże.
- Pomoże w czym? - Wytrwać.
- Dokąd?
- Do dnia, w którym przestaną cię bić - powiedział. - Czy mam ci to
inaczej objaśnić?
- Nie. A więc ja mam wyobrażać sobie, iż to ja biję innego niewinnego
człowieka, i to ma mi pomóc?
- To jedyne, co może ci pomóc - powiedział Samsonow.
Po prostu zazdrość im. Jeśli będziesz im naprawdę zazdrościć, pewnego
dnia uwierzysz w to, że to ty jesteś nimi, a oni są tobą. - I to jest
właśnie to, co czuje bity człowiek?
- Tak.
- Twoja myśl jest świeża - powiedziałem. - Przynajmniej z punktu
widzenia moralności.
- Ile masz lat, majorze?
- Trzydzieści trzy - powiedziałem. - Wiesz o tym tak samo dobrze jak i
ja. Czy myślisz teraz o tym człowieku, którego ukrzy¬żowano, kiedy miał
trzydzieści trzy lata? Powinienem się tego domyślić. I ty myślisz, że on
czuł to samo?
- Jeśli był człowiekiem, musiał czuć to samo - powiedział Samsonow. - A
jeśli był synem Boga, nie ma potrzeby, aby w niego wierzyć.
- A ty myślisz, że kim on był? - Człowiekiem.
- Dlaczego? - Skarżył się.
- W tym jest pewien sens - rzekłem i wróciłem na górę; tam, oparłszy się
o poręcz balkonu, nie patrzyłem już na cień Samso¬nowa; patrzyłem na
cień drzewa obrysowany żółtym światłem la¬tarni gazowych, a najbardziej
ze wszystkich drzew lubiłem kasz¬tany. Od czasu jak spadający kasztan
ugodził moją babkę w gło¬wę, która śmiertelnie się przeraziwszy, trupem
padła; babka była chora na serce i żarła kilogramami czekoladę, a ręce
jej, które my, dzieci, musiałyśmy całować, lepkie były zawsze od
słodyczy.
Do pracy późnym przyszedłem popołudniem i dnia tego po raz . pierwszy
chmury ujrzałem ponad miastem; i nie były to jasne i pełne blasku chmury
lata; te, które zobaczyłem dzisiaj, jesień przynosiły i deszcz.
- Spóźnił się pan do pracy - powiedział Samsonow.
- Mam po temu swój powód - powiedziałem. - Zrób pan trochę kawy do
picia. - Podszedłem do niego; czoło jego wciąż jeszcze zalepione było
plastrem. - Miał pan wypadek? - za¬pytałem.
- Tak.
- Zrobi pan kawę?
- Sam pan sobie zrobię.
Wziąłem krzesło i przysunąwszy je ku niemu, usiadłem patrząc w jego
oczy.
- Jestem zmęczony - powiedziałem. - Proszę, niech pan spojrzy na mnie. -
Samsonow odwrócił ku mnie swą kamienną, kabotyńską twarz i pomyślałem
sobie, iż znów spędził noc bez snu. - Kobieta, z którą żyję, ma
nieludzkie wymagania - po¬wiedziałem.
Wstał i poszedł do garażu, a po chwili wrócił z kubkiem kawy i podał mi
go.
- Czy byłby pan łaskaw zamieszać cukier - powiedziałem. ¬Ręce mi się
trzęsą.
Samsonow nie odpowiedział; patrzył przed siebie, a ja zapyta¬łem go po
chwili:
- Pan ciągle się łudzi?
- Nie łudzę się. Pewnego dnia ona nie wytrzyma. To wszystko.
- Ona nie należy do tych, które wracają.
- To, że pan spędza czas w ten właśnie sposób, świadczy, iż się pan
myli. Przecież ona właśnie wraca. - Odsunął się; polałem kawą jego
spodnie, a potem wyciągnąłem kubek pusty już i trzy¬małem go w trzęsącej
się ręce tak długo, aż znów odwrócił głowę.
- To nie to samo - powiedziałem. - Ona wraca do innego. I to także
nieprawda.
- Któregoś dnia nie starczy jej sił - powiedział Samsonow. - Wtedy
wróci. Wszystkie wracają. Dziwne, że nie nauczył się pan tego. Jeśli
kobieta nie była dobrą żoną dla jednego mężczyz¬ny, nie będzie nią
również dla drugiego. Dlatego wróci.
- Nie była dla niego dobra?
- Za bardzo kochała. Te właśnie psują wszystko najszybciej i
najdokładniej. Chcą dostać tyle samo, ile dają, i pewnego dnia wali się
wszystko. Wtedy odchodzą.
- I wtedy wracają?
- Tak. I znów wszystko kończy się tak samo.
- Tu nie będzie końca - powiedziałem. - ludzka mądrość kończy się
pewnego dnia. Kiedy człowiek jest już stary lub kiedy za dużo pił.
Szaleństwo nie ma końca. Tego pan nie przemyślał.
- Owszem. I szaleństwo ma swój koniec. To pan nie przemyś¬lał tego,
przyjacielu.
Znów spojrzałem na niego, a twarz jego wydała mi się pusta i pełna
strachu niby twarz idącego przez nieznanej głębi wodę. - Nie wydawało mi
się to możliwe, jeśli chodzi o pana - po¬wiedziałem. - Zdaje się, że
zaczynam pana lubić.
- Nie umiem powiedzieć tego o panu.
- Nie przejmuj się pan. Jestem jak guma do żucia, którą pan zużyje i
wypluje.
- Pan musi już iść. Ona tam czeka na moście. - Muszę wziąć rewolwer.
- Proszę nie zgubić.
- Jakże mógłbym zgubić coś, co panu będzie niezbędnie po¬trzebne -
powiedziałem. Podałem mu kubek po kawie: - Lepiej będzie, jeśli pan go
odstawi - powiedziałem. - To zawsze warte parę groszy.
Stał trzymając w ręku pusty kubek i patrzył, jak wsiadałem do samochodu
i męczyłem się przez chwilę; zimny silnik ciężko za¬skakiwał.
- Pan mnie nie zostawi, prawda? - powiedział Samsonow. - Nie -
powiedziałem. - Zostanę tu z panem i zobaczę, jak ta dziwka przybiegnie
tu kiedyś i rzuci się panu na szyję. I za¬czniecie nowe życie. I
rozlegną się nad nami chóry aniołów.
I już poprzez miasto jadąc myślałem o tym, jakby Samsonow wyglądał w
stroju tenora operetkowego i jakby to było, gdyby wyszedł na scenę
ukazując ludziom swoją twarz człowieka na zaw¬sze znieważonego i
pragnącego pomsty dla swej zniewagi, gdyż taki zapewne byłby tekst tej
opery, a kiedy by już stał w świetle rampy, ludzie wybuchnęliby
śmiechem, lecz twarz jego kamienna pozostałaby twarda; i tak stałby
przed nimi z ręką przyłożoną do serca, czekając, aż przebrzmi ich
śmiech.
Również w stroju toreadora wyglądałby nieźle. Wtedy wszedł¬by na arenę,
a na jego kamiennej kabotyńskiej twarzy spoczęłyby spojrzenia
pięćdziesięciu tysięcy kobiet podnieconych widokiem krwi i możliwością
śmierci mężczyzny; i wtedy dyplomowany ka¬pitan lotnictwa zabiłby byka,
wspięty lekko na czubkach palców i patrząc w jego czerwone oczy, a byk
począłby się osuwać powoli przed nim, a Samsonow wykonałby krótki
rozkazujący ruch ręką w dół i byk ze szpadą twardo wbitą w serce
skonałby nie wydaw¬szy dźwięku, a szalejący z zachwytu ludzie myśleliby
przez mo¬ment, iż to nie szpada zabiła byka, lecz krótki niedbały ruch
dłoni mężczyzny stojącego w pełnym świetle areny. I odniesionoby mo¬jego
kapitana n a ramionach do samochodu.
Tyle zabawnych rzeczy mógłby robić Samsonow, lecz uparł się przy jednej
tylko sprawie. I teraz jadąc szybko poprzez miasto przepływające na
srebrnych nitkach babiego lata z ciepła w jesień, odkryłem nagle w czym
rzecz. Zatrzymałem się przed najbliższą budką telefoniczną i połączywszy
się z Samsonowem, powiedzia¬łem do niego:
- Teraz już wiem, o co tu chodzi. Pan po prostu jest kobietą, bo tylko
one potrafią uprzeć się przeciw czasowi i logice, i uczu¬ciu innego
człowieka. I niszczyć wszystko, i wszystkich dokoła tylko po to, aby
spełniła się ich wola w jakiejś najgłupszej sprawie. Tu prawda, co wy
same o sobie mównic, że gdybyście rządziły światem, to nic byłoby wojen
między ludźmi. Ale nie byłoby także ludzi na świecie, gdyż wszyscy
zginęliby tak samo, iż nie za¬chowałoby się nawet o nas wspomnienie. Czy
nie mam racji, moja mała?
- Skąd pan dzwoni?
- Jestem blisko placu Grunwaldzkiego.
- To jeszcze kilometr - powiedział Samsonow i odłożył słu¬chawkę.
Byłem nic więcej niż. pięćset kroków od mostu, gdy nagle ból naszedł z
taką mnie silą, iż musiałem zjechać w bok, potrącając jakiegoś cyklistę.
On mi wymyślał, a ja oddychałem z trudem i rę¬ce skrzyżowałem na
kierownicy, oparłszy na nich głowę; rozgryzłem już nitroglicerynę i
wiedziałem, iż jeśli mi się uda przetrzy¬mać dwie lub trzy minut, to
pojadę dalej; lecz ból twardniał, opasawszy lewą struno mej piersi, i
nic miałem wody do popicia, a ten człowiek stał nade nutą, trzymając w
ręku złamany pedał swojego roweru, i wymyślał mi.
- Nic czuj żalu do nikogo - powiedziałem. - Nikt mi nic zreperuje roweru
za darmo...
- Nic czuj żalu do nikogo, kiedy będziesz zdychać - powie¬działem. - Ani
do tego miejsca, które zostawisz za sobą. To miejsce nic jest warte ani
jednej minuty żalu. I jeśli będziesz mógł, tu nic zostawiaj za sobą
nawet pustego miejsca, gdyż puste miejs¬ce może coś omarzać, a ty i ja
nie oznaczamy niczego. Poczekaj chwilę, a potem weź forsę z mojej lewej
kieszeni.
Znów opuściłem głowę; pot spływał wzdłuż mego dała, a po¬tem
nitrogliceryna zaczęła działać i ból przeszedł. Uniosłem głowę i
otarłszy ją z potu powiedziałem do rowerzysty:
- Przepraszam. Zrobiło mi się niedobrze. Mam nawalone serce.
- Cholera mi do pańskiego serca - powiedział. - Pan mi połamał pedał. To
będzie kosztować, a ja nie mam pieniędzy. - Nie mam przy sobie -
powiedziałem.
Uśmiechnął się do mnie.
- Kto ma takie ładne auto, musi być ładowany - powiedział. - Daj mi pan
coś. Czasem dobre chęci wystarczą, aby coś się znalazło.
Popatrzyłem na jego zabiedzoną twarz rozmazującą się w uś¬miechu.
- Dobrych chęci też nie mam - powiedziałem. - Chociaż, kto wie. Pokaż
pan ten pedał. - Podał mi pedał; ważyłem go przez chwilę w ręku, a potem
uderzyłem nim w głowę tego czło¬wieka. - To panu pomoże zastanowić się
nad faktem, iż życie kryje w sobie niepojęte głębie, o których pan nie
myślał, pobiera¬jąc lekcję jazdy na welocypedzie - powiedziałem i
pojechałem w kierunku mostu.
Czekałem na nią przez chwilę, a potem ujrzałem ją idącą ku mnie i
patrzyłem na ciemne włosy zwinięte wiatrem wokół jej brązowej i mocnej
szyi, i pomyślałem sobie, iż w dniu, w którym już wreszcie przejdę górę,
tego mi będzie szkoda; kruchego pa¬semka włosów, z którymi nikt nie mógł
dać sobie rady i na które¬go widok ogarniał norie zawsze niepokój, jeśli
trzymały się choć przez chwilę.
- Byłam tu już - powiedziała. - Dlaczegóż jesteś dziś tak późno?
- Serce.
- Czy to wciąż pozostałość po dozach benzedryny?
- Do dzisiaj nie wiem, po Co mi ją dawano - powiedziałem. - I tak bym
nie mógł zasnąć ze strachu.
- Pojedziemy do fryzjera - powiedziała Weronika. - Praw¬da?
- To przyjdzie później - powiedziałem. - Do sprawy nie zgolą mi włosów.
Dopiero po wyroku.
- Nie chcę, żeby zrobił to ktoś obcy. Chcę być przy tym. - Nie wszystko
będziesz mogła zobaczyć.
- Chcę zobaczyć wszystko, co mogę.
- Nie będzie tego wiele - powiedziałem i pojechawszy do fryzjera
wyłuszczyłem mu swoją prośbę, a potem wyszliśmy stam¬tąd i Weronika
powiedziała:
- Śmiesznie wyglądasz.
- Każdy, kto przygotowuje się aż tak starannie do tej sprawy, nie
wygląda mądrze. To tylko jeden krok. A wszyscy myślą o tym przez całą
drogę.
Patrzyła na mnie oparta o samochód, a ja stałem o krok przed nią i nie
mówiłem nic.
- Wyglądasz inaczej - powiedziała. - Tylko trochę.
Pokręciła głową.
- Wyciągnij do mnie rękę - powiedziała. - I powiedz, że to ty.
Wyciągnąłem ku niej rękę, a jej palce gorące były i suche, i tak
staliśmy naprzeciw siebie w żółtym i łagodnym świetle latarni ga¬zowej,
której płomień szumiał cicho w górze nad nami niby wspomnienie gorącego
lata, które przeszło już, oddawszy ziemi liście suche i żółte.
- I dlaczego to akurat ja musiałam cię spotkać?
- Pytałaś mnie już o to - powiedziałem. - I powiedziałem ci wtedy, że
każda kobieta w tym kraju spytałaby mnie o to samo i pewnie tak samo.
Nie myśl o tym. Po prostu myśl o tym, że jechałaś przez most, a ja
stałem na moście.
- Mogłam pojechać innym mostem. Miałabym tę samą drogę. - Nie ma dwóch
takich samych dróg. Niewielka to mądrość, ale tak jest.
- Nie - powiedziała Weronika. - Tam mogła stać inna ko¬bieta.
- Powiedziałem ci: jechałem przez most. A przedtem była wojna i ja byłem
po tamtej stronie. A potem wróciłem myśląc, iż ziemia, na której urodził
się człowiek, ważniejsza jest od tego, kto nią rządzi. I źle myślałem, i
niepotrzebnie wróciłem, i jechałem przez ten most, a ty tam także
jechałaś, i to już wszystko.
- Nie umiem odejść.
- Nie umiem uczynić nic podłego akurat w tej chwili - po¬wiedziałem. -
Wiem, że chciałabyś mnie nienawidzić.
- Ale ja chcę odejść - powiedziała. - Nie umiesz być mądry, nie umiesz
być podły, więc czego się właściwie nauczyłeś? Powiedz mi przynajmniej,
dlaczego to akurat ja muszę zostać przy tobie? Za szybko się upijasz, za
szybko zasypiasz, więc dlaczego nie umiem odejść? Czy to jest miłość? To
wszystko, na co czekałam? To uczucie tak słabe, którego nawet nie umiem
opisać, czy to właśnie jest tym?
- Do widzenia, Weroniko - powiedziałem.
- Gdzie idziesz teraz? - powiedziała. - Czy znowu jedziesz na ten most?
- Będę nim przejeżdżał - powiedziałem. - Ale idę dalej. - Gdzie?
- Tym razem nie możesz iść ze mną - powiedziałem i wsiad¬łem do
samochodu.
- Więc to już dzisiaj?
- Tak - powiedziałem. - Wziąłem ze sobą broń.
Skinęła głową i wsiadła; zawróciłem i znów przejechałem po¬przez most; i
było już chłodno; i tak nadszedł ten pierwszy dzień jesieni.
- Chcesz popatrzeć na ten most? - zapytałem. - Nie.
- Naprawdę nie? - Nie.
Pojechałem wzdłuż Odry i tam znalazłem miejsce na pozosta¬wienie
samochodu. Wziąłem rękę Weroniki i poszliśmy wzdłuż brzegu rzeki, a
potem znalazłem to miejsce, gdzie byłem z nią po raz pierwszy, i
zostawiwszy ją tam, wróciłem do samochodu i z bagażnika wyjąłem broń.
Wtedy znów poczułem obecność Sam¬sonowa; zbliżył się ku mnie i czułem na
szyi gorący i szybki od¬dech jego.
- Czuję cię jak psa - powiedziałem. - Przysiągłbym, że pachniesz w
deszczu.
- Masz jakąś rodzinę albo kogoś, komu to wszystko powie¬dzieć? - zapytał
Samsonow.
- Wszystko?
- Wszystko, co przeżułeś.
- Nie mam nikogo, kto będzie mnie pamiętał - powiedzia¬łem. - Ale jeśli
chcesz coś dla mnie zrobić, powiedz: kim ja je¬stem?
- Lepiej będzie: kim byłem.
- Kim więc byłem?
- Nic wiem - powiedział Samsonow. - Często myślałem o tobie tam, w
Anglii. Kiedy wracałeś z lotów i mówiłeś, że ze¬strzeliłeś jednego lub
dwóch. Sam powinieneś powiedzieć, kim by¬łeś wtedy.
- Nie myślałem o tym nigdy - powiedziałem.
- Człowiek taki jak ty nie myśli o tym, kim jest, i nigdy tego nie wie
naprawdę - powiedział Samsonow. - Tylko miernoty wiedzą o sobie
wszystko. Człowiek taki jak ty zrozumie to wte¬dy, kiedy będziesz już
wiedział, że nie uda ci się tego nikomu powiedzieć. - Ujął moją rękę i
otworzywszy ją patrzył na płaski rewolwer. - Dowiesz się tego teraz -
powiedział. - Tak przy¬najmniej o tym teraz myślisz.
- A ty nie myślisz tak?
- Nie starczy ci siły. Czy ona też... zgodziła się? - Tak.
- Nie będziesz umiał tego zrobić.
- Ty powiesz mi, co mam zrobić, aby starczyło mi siły.
- Zabij mnie - powiedział. - Potem nie będziesz już miał odwrotu. Potem
możesz zrobić z sobą, co chcesz. Inaczej nie dasz rady. Inaczej ona
będzie wlec się za tobą aż do końca i nigdy nie przestanie cię pamiętać.
Zrób to dla niej.
- Dobranoc, Samsonow - powiedziałem. - Szkoda, żeśmy wszyscy zgłupieli
na tak długo przed starością. Skąd wiesz, że przyjdę akurat tutaj?
- Patrzyłem na ciebie, jak brałeś moją dziewczynę - powie¬dział. -
Wiedziałem, iż wrócisz tu jeszcze, aby popełnić nowe świństwo.
Odszedł; pobiegłem za nim i złapałem go za rękaw.
- Nie mogłem dzisiaj nigdzie dostać oleju dwadzieścia - czter¬dzieści -
powiedziałem. - Co mam zrobić?
- Kup pan trzydzieści - dziesięć - powiedział. - Jutro musi pan być
wcześniej w garażu. Mam dużo spraw do załatwienia. Olej musi mieć napis
„Heavy Duty”. Uważaj pan, żeby panu nie wkleili jakiegoś świństwa.
Dobranoc.
- Dobranoc, panie kapitanie.
Wróciłem do Weroniki, gdy było już ciemno i nie widzieliśmy drugiego
brzegu.
- Połóż się po mojej prawej stronie - powiedziała.
- Dlaczego?
- Jesteś przecież mańkutem. Będziesz mógł wziąć broń w le¬wą rękę. Czy
nie umiesz strzelić z lewej ręki?
Położyłem się po jej prawej stronie i czułem na policzku jej oddech, i
myślałem o tym, iż ikt nie pachniał tak jak ona, a po¬tem myśleć
począłem o pewnym filmie, który widziałem będąc dzieckiem, i tam właśnie
jakiś oficer zabijał na plaży swoją ko¬chankę; fale syczały zalewając
suchy piasek, a jemu tak pięknie drżały wargi, kiedy mówił jej o tym, że
teraz już na zawsze będą razem i Bóg im wybaczy, ponieważ nikt nigdy nie
kochał tak bar¬dzo, jak oni siebie, i jej także drżały warg, aż wreszcie
mewy podniosły się na odgłos dwóch strzałów i odleciały w niebo, a
wszyscy alkoholicy siedzący na widowni wybuchnęli płaczem i idąc ku
wyjściu ocierali łzy, aż wreszcie zabłysło światło i ucichł syk fal.
Postanowiłem ciągnąć w tym stylu; byłem przecież majo¬rem lotnictwa i
nie musiałem wysilać się zbytnio.
- Potem już nie patrz więcej na mnie - powiedziała. - Dobrze.
- Przyrzekasz mi?
- Tak, kochanie. Nie będę już potem patrzyć na ciebie. - Boisz się, że
zabraknie ci odwagi?
- Nie zabraknie mi odwagi.
- Poczekamy jeszcze chwilę, dobrze?
- Tak, kochanie. Tak czy owak nikt tam na nas nie czeka. - Czy widzisz
tamten brzeg?
- Nie. Jest już ciemno.
- Może po tamtej stronie też jest takie samo miejsce - po¬wiedziała
Weronika. - I jest tam jakiś mężczyzna z jakąś ko¬bietą.
- Na pewno.
- Może też się kochają. - I co jest możliwe.
- Tylko że oni mają jeszcze dwadzieścia lat przed sobą. A my nie mamy
już nic.
- Nie - powiedziałem, pomyślawszy sobie o tym filmie i o mewach, które
uniosły się na odgłos dwóch strzałów. I pewnie ten reżyser krzyczał do
swego pomocnika: „Rappaport, te ptaki są do niczego. Tak się mewy nie
podnoszą. Poszukaj sobie od jutra in¬nego zajęcia”; a Rappaport milczał,
ponuro wpatrując się w złotą szczękę swego mistrza, a potem raz jeszcze
spróbowali i mewy się podniosły; i tysiące ludzi spragnionych wiedzy o
miłości płakało. - Nie - powiedziałem myśląc o Rappaporcie. - Nie mamy
już nic.
- Dwadzieścia lat mogą się kochać noc w noc - powiedziała Weronika. -
Dopóki starość nie zniszczy w nich tego, a potem mogą się jeszcze kłócić
i wmawiać jedno drugiemu, iż zmarnowali sobie nawzajem życie. My też
mamy dwadzieścia lat. Ale nie mo¬żemy ich wziąć.
- Nie myśl o tym.
- Więc gdzie będziemy za chwilę? - I o tym także nie myśl.
- Nigdzie?
- Może być i tak.
- Powiedz do mnie: ty kurwo. Nikt mi tego nigdy nie powie¬dział.
Chciałabym to choć raz usłyszeć. I niech to będzie moje pożegnanie.
- Ty kurwo.
- A teraz połóż mi ten rewolwer na brzuchu. - Po co, kochanie?
- We wszystkich operach wciąż śpiewają, że zimna stał prze¬szyje im
serce. Nie chcę, aby ten rewolwer był zimny jak stal. Niech będzie
ciepły.
Położyłem rewolwer między jej mocne uda i czułem, iż zaciska je z całych
sił.
- Śmieszne - powiedziała Weronika. - Taki kawałek żelaza. Czy wszystko,
co widzieliśmy w życiu, także przestanie istnieć? - Tak myślę.
- Kiedy byłam dzieckiem, widziałam góry - powiedziała po chwili. - Czy
nawet i tego nie będzie?
- Nie.
- Ale przecież to, na co patrzy dziecko, które nie zrobiło jesz¬cze nic
złego, powinno pozostać.
- Nie zostanie nic.
- Ze wszystkich rzeczy, które żeśmy widzieli? - Na Boga, nie.
- Więc gdzie idziemy?
- Nie idziemy już nigdzie.
- Słuchaj - powiedziała. - Chodź, przejdźmy na drugą stronę rzeki i
znajdziemy tam jakiegoś mężczyznę i jakąś kobietę, którzy się kochają. I
powiemy im, co chcemy zrobić. Może oni nam powiedzą coś więcej od tego,
co wiemy sami.
- Nikt nam nie powie niczego. - Więc zostaje tylko zdziwienie? - Tak
długo, jak człowiek myśli.
Nie widziałem w ciemności ruchu jej głowy, ale czułem, iż po¬kręciła nią
niby krnąbrne dziecko, a skrzydełko jej włosów spłynꬳo na moją twarz.
- Ale przecież musi być coś potem.
- Nie. Weroniko. Potem już nie ma niczego. - Jak mówią idioci: cisza i
ciemność?
- Tak.
- I to jest ta jedyna prawdziwa wolność?
- Innej nigdy nie było - powiedziałem, patrząc w ciemność i widząc
najsmutniejszą w świecie twarz Rappaporta patrzącego na niezgrabny lot
ptaków; tak więc dodałem w stylu jego mistrza: - Innej nigdy nie było.
Ale zawsze będą o niej mówić i zabijać się.
- Jest już chyba ciepły - powiedziała. - To jedno nam się przynajmniej
udało: jak uniknąć zimnej stali.
Wziąłem broń do ręki pamiętając o tym, aby wziąć ją ruchem powolnym i
niechętnym, jak stolarz bierze dłuto do ręki, aby pra¬cować nim przez
wiele godzin.
- A jeśli nie będziemy tam razem? - powiedziała Weronika. - Na pewno
nie.
- Tutaj także nie możemy być razem. - Ty wiesz, że nie.
- Więc gdzie bywa się razem?
- Nie ma takiego miejsca dla nas, ludzi. - W szczęściu?
- Nie byłem szczęśliwy. - W nieszczęściu?
- Nie miałem i na to czasu, Weroniko - powiedziałem. ¬Cały czas myślałem
tylko o tym, aby nie dać zabić się przez inne¬go lotnika. I tylko po to
zabijałem tych, którzy myśleli dokładnie to samo, co ja.
- Więc kiedy bywa się razem?
- Nie wiem. Może wtedy, kiedy jest się samemu. I kiedy tego drugiego
człowieka już nie ma, i kiedy wiesz, że nigdy już nie wróci do ciebie.
Może wtedy jesteś z nim naprawdę i na zawsze. Jeśli umiesz go pamiętać.
- Czy to prawda?
- Nie - powiedziałem. - Teraz już nie czekaj.
Uniosłem rewolwer i odciągnąłem kurek do tyłu, a ona ujęła moją drżącą
rękę.
- Nie czekaj - powtórzyła. - Już i tak niczego nie wymyś¬limy. Pewnego
dnia oni zrobią to z tobą tak czy owak. Ale nie plącz się dłużej między
ludźmi. Każdy człowiek, który pomoże ci, musi zaszkodzić sobie. Nie
czekaj.
Nic nić powiedziałem.
- To łatwo zabijać innych - powiedziała. - Prawda. I dają ci za to
krzyże i awanse, i koledzy w kantynie ściskają ci dłoń, jeśli im
powiesz, pamiętając o tym, aby to rzec niedbale, iż właśnie dzisiaj
zestrzeliłeś jednego więcej. Dlaczego czekasz? Przecież chodzi o to
samo.
- Właśnie - powiedziałem. - Tylko o to samo. Tamci także chcieli żyć.
- Jesteś tchórzem, majorze. - Zawsze o tym wiedziałem.
- I pewnie dlatego biłeś się tak dobrze.
- Jasne. Ale po co o tym wszystkim mówić? Nic nie możemy dla siebie
uczynić i nie możemy sobie pomóc. Możemy tylko spró¬bować odpowiedzi na
to wszystko, co nas czeka. A jedyną odpo¬wiedź na to wszystko może
stanowić miłość.
- Chcę iść z tobą - powiedziała. - A ty jesteś tchórzem. Ty po prostu
chcesz żyć jeszcze trochę. A ja będę żyć z tobą.
- Ukryję się - powiedziałem. - I tak przyjdą.
- Więc przyjdą później.
- Dobrze - powiedziała. - Znam takiego księdza na wsi. Może on cię
ukryje.
Jechaliśmy brzegiem w kierunku miasta, a rzeką płynął jakiś ho¬lownik
wlokący za sobą trzy barki i marnie oświetlony, a my słyszeliśmy
harmonię i skłócone glosy marynarzy; usiłowali coś śpie¬wać, lecz jeden
drugiemu przeszkadzał, i powiedziałem do Wero¬niki:
- Pewnie są o suchych pyskach. Inaczej wyszłaby im ta pieśń.
- Myślałam, że mam więcej siły - powiedziała. - Ale nie jest tak. Niech
to się wreszcie skończy. Chciałabym, aby już przyszli.
- I ja bym chciał - powiedziałem. - Ale oni mają czas i jest ich tak
wielu, i mogą się zmieniać. Cała bieda w tym, że nas nikt nie może
zmienić. Musimy czekać.
- Nie - powiedziała. - Nie musimy. Chcemy. - I kim jest ten ksiądz, o
którym mówiłaś?
- Dawał mi komunię świętą - powiedziała. - Pójdziemy do niego i on cię
ukryje. - Roześmiała się nagle i powiedziała: ¬Zawsze o tym myślałam, że
jesteś tchórzem, który zgodzi się na to, aby oddawali mu mocz na twarz i
aby na niego pluli tylko po to, aby pożyć jeszcze trochę. Przez cały
czas bałam się, że nie ma w tobie niczego, co mogłabym pamiętać. Teraz
wiem, że jest coś, czego nie zapomnę. Dobre i to.
Spała już, kiedy wyszedłem na balkon i zapaliwszy papierosa oparłem się
o poręcz balkonu, myśląc o nim i o tym, jak bardzo żałował był tej
chwili, w której nic miał sił, aby spuścić kurek. I na pewno w to
wierzył, iż mógł był to uczynić, a nie uczynił tego tylko ze względu na
nią; i pewnie tak czuł i myślał naprawdę, jeśli jego storturowany i
ogłupiały mózg zdolny był do myślenia. A potem w ciemność odrzuciłem
papierosa, przez chwilę deszcze patrzyłem na cień kasztana i wróciłem do
pokoju.
Lecz długo jeszcze nie mogłem usnąć. Nie byłem zadowolony z tego, co
powiedziałem jej tam nad rzeką; o tym, iż tylko miłość może stanowić
próbę odpowiedzi wobec tego, co czeka nas, ludzi. O tym, iż tylko miłość
może zmusić nas do myślenia; i o tym, że tylko miłość może uchronić nas
od sądzenia ludzi. Lecz nie umia¬łem tego powiedzieć inaczej; majora
Królewskich Sił Lotniczych opuścił był Bóg, a mnie opuścił Rappaport.
Rano spakowałem walizkę; klucz od samochodu i rewolwer od¬dałem
Samsonowowi, po mym, wróciwszy do Weroniki, napiłem się kawy i siedząc w
kuchni słyszałem, jak otwiera moją walizkę i sprawdza, czy aby wziąłem
wszystko, co trzeba.
- Co stanie się z twoim samochodem? - zapytała.
- Nie wiem. Nam już niepotrzebny. Nikt przecież nie stara ukryć sio,
ciągnąc za sobą sportowy samochód. Pewnie go za¬rekwirują.
- Lubiłam ten twój wóz.
- Ja też. Ale nie ma sensu o tym mówić dłużej.
Pociąg zapchany był ludźmi, a kilku robotników piło wódkę wprost z
butelki i jeden z nich śpiewał:
A Judas pijacka dusa
Kiedy chciał se zalać pałę
NAMÓWIŁ PANA JEZUSA
Żeby z wina zrobił gorzałę...
Roześmiałem się.
- Czy to rzeczywiście takie zabawne?
- Nie wiem - powiedziałem. - Ale ten obraz Judasza, który czyha, kiedy
Chrystus jest lekko wstawiony... może zresztą rzeczywiście nie śmieszne.
Mój znajomy Amerykanin...
- Ten, którego poznałeś w Londynie?
- Nie - powiedziałem. - Tamtego z Londynu nie pamiętam już. Ten, o
którym mówię, nazywał się Flynn i pracował przed wojną jako drugi
reżyser. Opowiadał mi, iż pewnego razu kręcono film z jakimś wybitnym
aktorem, który grał rolę kochającego oj¬ca. Było więc oczywiście i
dziecko. I ten wybitny aktor był niesłychanie dobry dla tego malczyszki,
i kupował mu lodu i zabawki, i tak było przez cały okres kręcenia filmu.
Wreszcie film skończono, a wtedy ten wielki aktor odszukał chłopczyka i
z całej siły kopnął go w tyłek. Zapytano go: „Dlaczego kopnął pan to
nie¬szczęśliwe, kochane dziecko?” Pomyślał przez chwilę i powiedział:
„Ha, kto wie, co jest naprawdę zabawne.” Tak i jest z tą pio¬senką.
Robotnik śpiewający pieśń skończył; popatrzyliśmy na siebie i on podał
mi butelkę. Napiłem się trochę.
- Dobrze pan śpiewa - powiedziała do niego Weronika. - Miałem czas, aby
się nauczyć - powiedział.
- I gdzie się pan uczył śpiewu?
Zdjął czapkę, jego włosy były tak samo krótko ostrzyżone jak i moje.
- Pięć lat - powiedział.
- Czy to ładnie śpiewać takie piosenki o Chrystusie? - po¬wiedziała
Weronika. - Pan chyba nie wierzy w Boga, prawda? - Wierzę - powiedział
chłopak. - Ale wie pani, nie wiem,
czy jestem dobrym katolikiem. Czasami, kiedy widzę ładną dziew¬czynę,
mówię do siebie: Chciałbym ją wziąć na spych i tak mi dopomóż Bóg. -
Wziął butelkę i odszedł.
- Jeśli nawet nie jest myślicielem chrześcijańskim na miarę Pascala czy
Tomasza - powiedziałem - to w każdym razie trudno odmówić mu
formułowania siły swych pragnień bez wpa¬dania w ekstazę religijną.
Podoba ci się ta historia o kochającym ojcu?
- Nie myślałam o tym. Myślałam o twoim wuju Hieronimie. O tym, jak
przepijał palto.
- Nie mów o nim Hieronim Mów o nim Józef. On nie prze¬pił tego palta,
tylko przegrał je w pokera.
- Nie pamiętam już, jak to było - odpowiedziała Weronika. - Opowiadałeś
mi o tym krótko po swoim powrocie, ale wtedy najczęściej mówiłeś o
wojnie. Powiedz mi to jeszcze raz.
- W trzaskający mróz spotkałem Wuja Józefa idącego z syfo¬nem wody
sodowej w ręku. Ubrany był tylko w garnitur. Zapyta¬łem go, dlaczego
idzie po wodę sodową ubrany tylko w garnitur. Powiedział mi, że szedł
nie po wodę sodową, a z jednego krańca miasta na drugi; palto przegrał w
pokera, a teraz wziął z sobą cen syfon, aby ludzie widzący go myśleli,
iż idzie tylko na róg do sklepu i niepotrzebne mu palto. „W ten sposób,”
powiedział Wuj Józef, „możesz przejść przez miasto i zachować twarz.
Jeśli nie udało ci się zachować palta.”
Była to moja własna historia; istotnie spotkałem Wuja Józefa idącego w
mróz z syfonem. l o krótkiej wymianie grzeczności Wuj Józef zabrał mi
palto i wręczył syfon; i rozeszliśmy się w sobie tylko wiadomych
kierunkach. I nie widziałem go przez trzy tygodnie, a potem w dzień
Wigilii Wuj Józef przyszedł, przyprowadziwszy z sobą jakiegoś plugawego
i ziejącego alkoholem karła o długiej bro¬dzie, i powiedział nam,
dzieciom, iż jest to krasnoludek, którego kupi!; tak wiec karzeł ten
siedział z nami w czasie Wigilii, a potem ukradł krzesło i uciekł, a Wuj
Józef, skonstatowawszy brak krzesła, powiedział, iż każdemu Bóg daje Łuk
Tryumfalny akurat tej wiel¬kości, aby nie przewróciło mu się w głowie.
Obudziłem Weronikę; wysiedliśmy na stacji i szedłem obok niej polną
drogą, a wtedy zobaczyłem znów stado ptaków kluczem odlatujących na
południe i przystanęliśmy.
- Popatrz na nie - powiedziała. - Mogą lecieć z miasta do miasta, z
kraju do kraju i nic im się nie stanie. 1 wracają na ziemię tylko raz.
- Aby umrzeć.
- A ty musisz tu zostać - powiedziała. - Dlatego ich nie¬nawidzę.
- Gdzie jest ten kościół?
- Na końcu tej drogi. Poczekam na ciebie w gospodzie. Odeszła; szedłem
sam teraz, czując już jesień i zapach twar¬dych, krótko ściętych
ściernisk, a potem spotkawszy jakiegoś człowieka zapytałem go:
- O której ksiądz je obiad? - O drugiej.
Miałem więc jeszcze pół godziny czasu; stałem paląc papierosa, a kiedy
wybiła druga, zapukałem do drzwi zakrystii i otworzyła mi gospodyni.
- Czegój?
- Chcę mówić z księdzem. - Je obiad.
- Nawet Chrystusowi przeszkodzono w czasie ostatniej wie¬czerzy -
powiedziałem.
Ksiądz wyszedł do mnie, a ja popatrzyłem na jego brodę ocieka¬jącą
tłuszczem.
- Czy mogę wejść? - zapytałem.
- Proszę - powiedział; przeszedłem za nim do kościoła i po¬wiedziałem
mu:
- Potrzebuję pomocy:
- Pieniędzy?
- Grozi mi aresztowanie.
- Co mogę zrobić dla ciebie, synu? - Ukryj mnie, ojcze.
- Przecież jeśli zaczną cię szukać, to przyjdą najpierw tutaj. Ktoś cię
zobaczy i powie im, a wtedy przyjdą tutaj.
Milczałem podparłszy głowę rękami; miałem katza i dopiero te¬raz
poczułem się lepiej; chłód i spokój kościoła dobre są na katza, tak więc
często chodziliśmy do świątyń z Wujem Józefem i wyglądaliśmy dobrze
kiedy ludzie szemrzący modlitwy patrzyli na nasze pochylone głowy:
piękną głowę starszego pana i głowę mło¬dzieńca pogrążonego w
kontemplacji.
- Co a grozi, synu? - zapytał ksiądz.
- Likwidacja fizyczna. Tak to się nazywa w ich języku.
- Panie - rzekł złożywszy ręce. - Czy naprawdę nie istnieje
miłosierdzie?
- Z punktu widzenia ludzi istnieją tylko winni i niewinni. - Mogę cię
tylko pocieszyć, synu.
- Dobrze - powiedziałem. - Pociesz mnie.
Sięgnął po Pismo Święte, a wtedy ja uśmiechnąłem się i pow¬strzymałem
rękę jego.
- Wiem, co chcesz przeczytać, ojcze - powiedziałem. - Ja także znam
księgi Hioba. Pamiętaj jednak, że Hiob miał towarzy¬szy, którzy
przychodzili do niego rozprawiać i pocieszać. Kto przyjdzie do mnie,
kiedy będę już tam z nimi?
- Nie wierzysz już w Boga, synu? - zapytał ksiądz, zręcznie spojrzawszy
na zegarek.
- Wierzę - powiedziałem. - Ale nie widzę Go.
- Jego zobaczyć można tylko w oczach drugiego człowieka. - A więc ten
maleńki człowieczek, którego ujrzę w źrenicach tych, którzy przyjdą mnie
zabić, także będzie Bogiem?
- Jeśli wierzysz, tak.
- Wolę przestać wierzyć, jeśli w ich oczach także będzie On. - On jest w
oczach wszystkich ludzi - powiedział ksiądz. ¬A więc także w oczach
tych, którzy przyjdą cię zabić.
- I to jest jedyną pociechą? - Innej nie ma, synu.
- Patrzyć w ich oczy i myśleć o tym, iż nikt nie jest aż na tyle nędzny,
aby opuścił go Bóg? I to jest tym, czym mnie chciałeś pocieszyć? Tylko
tyle?
- Nie, synu - powiedział znów spojrzawszy na zegarek. ¬To aż tak wiele.
- Przeżegnaj mnie - powiedziałem. - Będę pamiętać o to¬bie, ojcze.
Wziął moją rękę i ucałował ją, a potem przeżegnał omie, a ja przez pusty
przeszedłem kościół i przyklęknąłem przed ołtarzem ukrywszy twarz w
dłoniach, a on stał za mną, a jego kura w garn¬ku traciła już ciepło i
smak, a ja o tym myśląc padłem krzyżem i dotknąłem twarzą zimnej
posadzki; i tak mijały minuty i mijał mój katzenjammer, a potem
pomyślałem sobie o tym, iż Wuj Jó¬zef opowiadał kiedyś o Chrystusie,
który szedł z krzyżem, nie zatrzymując się na stacjach swej męki, i
zapytany, dlaczego tak czyni, wyjaśnił, iż jest Chrystusem pośpiesznym;
i o tym myśląc śmiać się zacząłem i brzmiało to jak szloch.
- Synu - powiedział ksiądz.
Podniosłem się i podszedłem ku niemu, wciąż jeszcze kryjąc w dłoniach
swoją twarz.
- Idź do kierownika szkoły - powiedział. - Nie teraz. Kie¬dy skończą się
lekcje. To odważny człowiek, były partyzant. I powiedz mu, że
przychodzisz ode mnie.
Wróciłem do gospody, a idąc tam popatrzyłem raz jeszcze na księdza,
który podkasawszy sutannę biegł; lecz byłem pewien, iż kura wystygła.
- I co, kochanie? - zapytała Weronika.
- Dał mi adres. Kierownik szkoły. Musimy jednak poczekać, aż skończą się
lekcje.
- Zaraz przyjdzie tu człowiek z dubeltówką - powiedziała Weronika. -
Zapłaciłam mu już.
- Piwo jest kiepskie, ale mimo to nie zastrzelę kelnera.
- Nienawidzę ich - powiedziała Weronika. - Kiedy patrzę na nich, zawsze
myślę, iż ty musisz tu zostać.
Wszedł jakiś dorodny chłop z dubeltówką; zapłaciłem za ra¬chunek i
wyszliśmy.
- Ma pan pozwoleństwo na broń, panie? - zapytał chłop. ¬Żeby tylko nie
było kłopotów.
- Strzelimy parę razy i koniec - powiedziałem. - Nie będzie żadnych
kłopotów.
- Dla zabawy?
- Tak - powiedziała Weronika.
Nadlatywało stado. Podał mi dubeltówkę; przyłożyłem się tro¬chę, przed
kluczem i strzeliłem raz po raz. Ptaki odleciały; w ja¬kiejś odległości
za nimi leciał jeden, samotny.
- Ten nie doleci - powiedział chłop. - Zostawiły go. Zresz¬tą idą za
wysoko.
Znów nadleciały; i jak poprzednim razem, przyłożywszy się przed kluczem,
strzeliłem nic trafiając żadnego.
- Nie da rady - powiedziałem. - Idą za wysoko. To nie kaczki.
- Zabij chociaż jednego z nich - powiedziała Weronika. - Idą za wysoko.
Nic nie mogę zrobić. To tak jak w tej pio¬sence, o której ci mówiłem. O
żołnierzu, który przeszedł lód i błoto, i który to przejdzie raz
jeszcze, jeśli go ziemia zawoła. Milczała przez chwilę, a wiatr
rozwiewał jej włosy i okręcał su¬kienkę wokół nóg jej, które wciąż
jeszcze barwę lata zachowały. - Ciebie też ziemia zawoła - powiedziała.
- Nie myślałem o tym w tej chwili. Patrzyłem na twoje nogi. Zupełnie jak
u chłopca. W takich chłopcach kochają się homo¬seksualiści. Chryste
Panie, rozumiem ich chyba.
- Strzel jeszcze raz - powiedziała.
Chłop wyjął z komory dwa naboje i złamawszy dubeltówkę wprowadził je do
komory.
- Ostatnie dwa - powiedział.
Tym razem szły niżej, lecz kiedy przebrzmiał huk, zobaczyłem, iż także i
tym razem nie trafiłem żadnego z nich; równym spo¬kojnym kluczem
odchodziły na południe. Oddałem chłopu dubel¬tówkę; zapłaciłem mu i
odszedł.
- Nawet i to nam się nie udało - powiedziała.
- Nic nam się nie może udać, Weroniko - powiedziałem. ¬Wiedziałaś o tym
przecież. Powiedziałem ci.
Patrzyła na mnie przez chwilę, a potem odwróciła głowę i znów widziałem
jej włosy wiatrem okręcane wokół szyi jej, brązowej wciąż jeszcze jak i
nogi jej, a czując zapach wiatru czułem także skóry jej zapach; i był to
jedyny zapach lata, pozostały jeszcze dla mnie w tym wilgotnym i ciemnym
świecie.
- Bardzo mnie nienawidzisz? - zapytałem. Odwróciła się.
- Jeśli kiedyś zajdę w ciążę, pójdę do najgorszej akuszerki w mieście -
powiedziała. - I dam jej się zepsuć. Tak, aby nic zostało we mnie nawet
wspomnienie mężczyzny. I dam jej się ze¬psuć tak, aby nigdy nie urodzić
innego mężczyzny, który będzie wlókł za sobą inną kobietę w śmieszność.
Do takiej akuszerki, która kładzie cię na kanapie i rozkracza między
dwoma krzesłami, i mówi przy tym: „Nic się nie bój, aniołku, wszystko
będzie dob¬rze.” Ale nigdy nie jest dobrze. Chcę być pusta na zawsze i
dla każdego.
- Ale przecież chcesz mnie pamiętać.
- Nie chcę, żeby pamięć o tobie żyła w innym człowieku. Nawet jeśli
miałabym dziecko z innym, myślałabym, iż to jest twoje. Nie rozumiesz
tego, idioto?
- To dlatego, iż nie umiałem się zabić - powiedziałem. - O to ci chodzi,
prawda? Nie umiałaś niczego zachować, więc chcesz wszystko zniszczyć.
Ale nie uda ci się nawet i to.
- Jestem taka sama jak i ty - powiedziała. - Jestem naj¬zwyklejsza ze
wszystkich. Ty jesteś miernotą i ja jestem miernotą. Tylko że ja to będę
dłużej od ciebie rozumieć i czuć. A teraz idź już.
Nie odchodziłem jeszcze; wciąż patrzyłem na brązowe jej nogi i sypkie
włosy, czując silny i piękny zapach jej skóry, i nie umia¬łem wyobrazić
sobie Weroniki w czasie zimy i chłodu; i myślałem o tym, czy zapach
śniegu zniszczy zapach jej skóry, i nie wierzy¬łem, aby to mogło być
możliwe. I pomyślałem sobie jeszcze, co by było, gdyby do twarzy
Weroniki przyłożyć garść kruchego śniegu; lecz i wtedy chyba zimna jej
skóra pachniałaby jak i teraz, kiedy stała obok mnie brązowa, smukła i
sypkowłosa.
Poszedłem i odnalazłszy dom przylegający do szkoły, zapuka¬łem do drzwi,
a mężczyzna, który otworzył mi je po chwili, wy¬glądał na lat
pięćdziesiąt.
- Przysłał mnie tu ksiądz - powiedziałem i poszedłem za nim, a kiedy
usiedliśmy, zapytał:
- Czym mogę pomóc księdzu? - Nie księdzu. Mnie.
- Nie znamy się wcale.
- Spodziewam się aresztowania.
- Ja pana aresztować nie będę - powiedział. - A więc? - Ksiądz mi mówił,
iż pan jest człowiekiem odważnym i może mnie pan ukryć.
Uśmiechnął się.
- Kto panu dał prawo, aby myśleć, iż jestem lepszy od innych ludzi?
- Sam sobie wziąłem to prawo, pukając do pańskich drzwi. Pan powinien
mnie jeszcze zapytać: dlaczego przyszedłem akurat do pana? Słyszałem to
pytanie tak często, iż zapomniałem już od¬powiedzi.
- Pan się spodziewa kary głównej? - Kary? Pan to także tak nazywa? - A
więc znajdą pana tak czy owak. - Najpierw mnie będą szukać.
- Ja także na nich czekam - powiedział. - O ile pana to interesuje.
Podniosłem się.
- Nie zabrałem panu wiele czasu - powiedziałem. - Proszę zamknąć drzwi i
zapomnieć o mnie.
- Proszę poczekać - powiedział. Wyszedł, a po chwili wrócił, a ja
patrzyłem na płatek owinięty w folię, leżący w jego dłoni. ¬Mam to od
czasów wojny - powiedział. - Osiemdziesiąt se¬kund. Podobno bezbolesne.
?Nie trzeba wody.
- Dziękuję - powiedziałem.
- Dziwne - powiedział. - Przed paroma laty przyszedł do mnie jakiś
człowiek, któremu to samo groziło, i także nie chciał wziąć. Był zdaje
się majorem lotnictwa. Potem słyszałem, iż roz¬strzelano go. .
- Nie ma w tym może nic dziwnego, iż nie chciał wziąć ¬powiedziałem. -
Może miał żonę, którą kochał, i łudził się, że o nim zapomną.
- Bierze pan czy nie? - Nie.
Wyrwał kartę z notatnika; napisał coś na niej i podał mi ją. - Ten
człowiek panu pomoże, o ile będzie mógł - powie¬dział.
- Żyć czy umrzeć?
- Oczywiście, że żyć - powiedział. - Ale każdy człowiek, który będzie
starał się pomóc panu...
- Nie musi pan kończyć - powiedziałem. Wyszedłem i wró¬ciłem do gospody,
i stałem chwilę przed nią, patrząc na białą teraz jej twarz.
- Niepotrzebnie tak dużo pijesz - powiedziałem. - Posłał cię dalej?
- O tym wiedzieliśmy, zanim tam poszedłem. Dał mi adres innego
człowieka.
- A ten także pośle cię dalej?
- Pewnie będzie właśnie tak. Tylko zapyta mnie jeszcze: dla¬czego
przyszedł pan akurat do mnie. A ja mu powiem to samo, co zawsze mówię
tobie.
- Tak - powiedziała. - I to jest właśnie ten naród, za który się biłeś,
prawda?
Poszliśmy do stacji, lecz ostatni pociąg odszedł już i wrócić musieliśmy
na drogę, skąd kierowca ciężarówki zabrał nas do naj¬bliższego miasta i
tam wysiedliśmy przy głównej ulicy.
- Ile? - zapytałem. - Nic.
- Przecież nie wolno ci brać łebków. Dotknął ręką mojej ostrzyżonej
głowy.
- Mój brat też siedzi - powiedział. - Nie wezmę nic od ciebie.
Odjechał; znalazłszy miejsce w hotelu poszliśmy na górę, a ja chciałem
otworzyć okno, lecz musiałem zamknąć je zaraz; pod oknami hotelu kłócili
się ludzie i krzyki ich słychać było aż tutaj.
- Kiedy pójdziesz do tego człowieka! - zapytała Weronika. - Jutro. Teraz
jest już za późno.
- A jeśli on nie pośle cię dalej?
- Oczywiście, że pośle mnie dalej - powiedziałem. - Skąd o tym wiesz?
- Sam bym to zrobił, będąc nim.
Podeszła do okna, a ja patrzyłem na nią, widząc teraz delikatne
zmarszczki wokół jej oczu, niewidoczni w świetle dnia; i widzia¬łem
także zmarszczki na jej szyi, lecz nie przeszkadzało mi to, gdyż
wiedziałem, iż za dziesięć minut ten brudny i tani pokój hotelowy
przejmie zapach jej skóry i włosów; i to jest chyba właś¬nie tym, czego
najbardziej musiało brakować jemu, oddychające¬mu zapachem karbolu,
moczu i czującemu na swej twarzy ich wstrętne i gorzkie oddechy.
I znów pomyślałem o tym, iż przyjdzie zima, i nie wiedziałem, czy chłód
i śnieg zabiorą zapach jej włosów; i pomyślałem o tym, co stałoby się
gdyby garść śniegu przytknąć do jej twarzy; i chyba śnicę przejąłby jej
zapach, a ja patrząc na białe drzewa i ziemi gwiazdy, myślałbym o tym,
iż zima pachnie Weroniką. A wtedy mógłbym pójść do jakiejś gospody i
upić się po to, aby wracając wężowym do domu krokiem, innych zaczepiać
mężczyzn i mówić im o tym, że mógłbym iść poprzez miasto za nią i
odnaleźć ją po zapachu.
- Słuchaj - powiedziała. - Przecież gdzieś musi być czło¬wiek, który ci
pomoże.
- Więc gdzie on jest?
- Może gdzieś między murami tego miasta.
- Nie mam nikogo poza tobą - powiedziałem. - A właśnie od ciebie zaczną
mnie szukać.
- Chciałabym, żeby już przyszli - powiedziała. - Zacznę się chyba
modlić, aby wreszcie przyszli. Nie mogę już tego wy¬trzymać.
- Nie, Weroniko. Nawet wyobrażenia nie masz, ile można wytrzymać. Kiedy
będzie już po wszystkim, będziesz się dziwić, iż tyle wytrzymałaś.
Nie odpowiedziała mi, wciąż stała obok okna, a ja patrzyłem na jej
profil i cień drzewa.
- Nienawidzę ich - powiedziała. - Pokaż mi kogoś, kto ich lubi. - Nie
myślę o nich.
- A więc znowu ptaki?
- Dlaczego nawet tyle nam się nie udało? Nie umiesz strzelać? Czy ta
dubeltówka była do niczego?
- Szły za wysoko. To wszystko. - Jak wysoko?
- Bóg to jeden wie - powiedziałem. - Nie mam ochoty mówić więcej o tych
ptakach. Ani o ziemi, która mnie woła. Jes¬tem zmęczony, a jutro będę
jeszcze bardziej zmęczony. I ty tak¬że. Ale na twoją pociechę, czerwoni
są także zmęczeni. Nic tak nie męczy jak głupota, z chwilą, kiedy uznało
się ją za mądrość.
Położyła się koło mnie, a ja leżałem z głową wspartą na jej ra¬mieniu i
myślałem o niej, kiedy stała tam w polu, i o tym, iż widziałem
zachodzące słota e w jej oczach; i o tym, że usta tego chłopa, który
patrzył na nią, stały się nagle suche i wiedziałam dobrze, o czym
myślał, wprowadzając trzęsącymi się rękami nabo¬je do komory i myśląc,
iż stoję tylko dwa kroki od niego; a ja brałem dubeltówkę z jego rąk i
patrząc na jego suche usta, i nos pokryty potem uśmiechałem się, gdyż
wtedy, po raz pierwszy, naprawdę zrozumiałem, jak wygląda ona, kiedy
stał między nami inny mężczyzna; wściekły, poniżony i zdychający z
pożądania. - Powiedz coś, na litość boską - powiedziała.
- Przecież mówię przez cały czas.
- Powiedz coś, czego nie mogłabym zapomnieć. - Nie znam takich słów.
- Powiedz coś o Bogu.
- Kim by On nie był i jak by nie wyglądał, dziękuję Mu, iż dał mi
niezwyciężoną duszę.
- To twoje słowa?
- Gdzieś przeczytałem.
- Dlaczego jesteś taki głupi? Dlaczego nie umiem z tobą zro¬bić czegoś,
co żaden mężczyzna nic robił z żadną kobietą?
- Nie jestem swoim własnym patentem. To także głupie, prawda? Ale to
także nie moje słowa. Gdzieś przeczytałem.
- Żebyś był przynajmniej szalonym człowiekiem - powie¬działa. - Może
byłoby potem łatwiej. Ale powiedz mi, co mam właściwie pamiętać? Twoją
twarz? Twoje słowa? Chcę pamiętać. Jestem tak samo marna jak i ty. Więc
co zostanie? I jak to właści¬wie będzie?
- Z początku będziesz płakać - powiedziałem. - Potem przez jakiś czas
będziesz mieć miłosne afery. Potem spotkasz ta¬kiego samego idiotę jak
ja i zmusisz go, aby ożenił się z tobą, aby po jakimś Czasie zacząć
dręczyć go opowieściami o tym, jak wspa¬niałym człowiekiem byłem ja, i
będziesz wypominać mu jego mar¬ność. Koniec.
- To nie będzie tak.
- Będzie zupełnie inaczej. Po prostu nic się nie stanie. Po pro¬stu mnie
zapomnisz i to wszystko. Dlaczego miałbym prawo myś¬leć, że będzie
inaczej?
Usiadła nagle na skraju łóżka.
- Chcę zobaczyć twoją krew - powiedziała.
- Istnieje pewna granica złego smaku, której nie wolno prze¬kraczać
nawet wtedy, kiedy znają cię wieszać - powiedziałem. - Chcę ją zobaczyć
- powiedziała. - Zatnij się żyletką w rę¬kę. Chcę widzieć chociaż tylko
kilka kropel. Może to będzie właśnie tym, co uda mi się pamiętać?
Wyciągnęła mój aparat do golenia; wyjęła żyletkę i chlasnęła mnie po
ramieniu. patrząc na sączące się krople krwi z napięciem, a potem twarz
je; wykrzywiła się.
- Jeszcze jedno rozczarowanie, prawda? - powiedziałem. - Wygląda Cale
jak każda inna krew - powiedziała, ale nie odpowiedziałem jej i wtedy
potrząsnęła mym ramieniem. - Dla¬czego nie powiesz, że krew wszystkich
ludzi wygląda tak samo ¬powiedziała. - I że to jedna z tych rzeczy,
której ludzie nie do¬myślili się nigdy? I że nigdy się tego nic domyślą?
Dlaczego nie powiesz tego lub czegoś, co byłoby równie idiotyczne?
- Tak - powiedziałem. - Krew wszystkich ludzi wygląda tak samo. I ludzie
się tego nigdy nie domyślą.
- Ile miałeś kobiet?
- Mało.
- Shirley, narzeczona twego kolegi i ile jeszcze?
- Powiedziałem ci: mało. Tak czy inaczej, nie nadrobię już tego.
- Chcę, żebyś miał ich jeszcze trochę. Przecież niczego nie miałeś
naprawdę w swoim życiu. Wojnę, ten stary samochód i te¬raz mnie. Jeśli
już mają ciebie zabić, to niech zabiją więcej. Niech inne także płaczą
po tobie.
- Przed czterema godzinami powiedziałaś, że nie chcesz, aby wspomnienie
o mnie żyło w innych ludziach. A teraz chcesz, aby inne kobiety także
płakały.
- To zawsze więcej niż moja rozpacz. Chcę, żeby one także płakały po
tobie.
- I nienawidziły mnie, prawda? To jest ten pomysł? - To też.
- Ale to nie będzie rozpacz. To tylko twój własny wstyd, że jestem tym,
kim jestem, i że ty idziesz za mną.
- Tak - powiedziała. - To tylko wstyd, że człowiek prze¬szedł i nic się
nie stało.
- Chcesz, aby one wstydziły się razem z tobą?
- Zniszczą tak mało, a ty nawet nie będziesz .umiał czuć do nich żalu -
powiedziała. - Gdybyś miał wiele kobiet, nowe sa¬mochody i pieniądze,
może łatwiej byłoby ci, kiedy będziesz już szedł tymi schodami w dół.
- Dowiem się i tego. Tylko ty już tego nie będziesz wiedzieć. - Czy twoi
rodzice byli bogaci?
- Gdyby tak było, nie byłbym zawodowym oficerem. - Czy lubiłeś latać?
- Ze wszystkich rzeczy na świecie tę właśnie najmniej.
- Więc czego będziesz żałować, kiedy będą cię prowadzić w dół?
- Niczego - powiedziałem. - Tylko tego, że zmarnowałem ci trochę życia.
Ale i tego nie potrafiłem zrobić z hukiem i po¬rządnie. Po prostu cię
zanudziłem. Ale mogę spróbować żalu, iż niczego mi nie żal.
Deszcz począł padać i leżeliśmy przez chwilę w milczeniu, a szum
dochodził do nas i ja myślałem o zakurzonych liściach drzew tego miasta,
które zaczną teraz pachnąć.
- Musi być chyba zimno na dworze - powiedziała.
- Chcesz iść na spacer? - W deszcz?
- Będziemy się kochać w deszczu - powiedziała. - Nigdy o tym nie
myślałam. Znajdziemy jakieś mokre miejsce i ty bę¬dziesz mnie kochać.
- Dobrze - powiedziałem i poszliśmy poprzez deszcz, a ja patrząc w górę
me widziałem nawet nieba.
- Czy jest ci już zimno? - zapytała. - Tak. .
- Poczekamy jeszcze trochę - powiedziała. - Dobrze? Bę¬dziemy szli tak
długo, aż zmokniemy zupełnie, i wtedy zobaczy¬my, czy ten cholerny
deszcz przeszkodzi nam w tym.
- Dobrze - powiedziałem i szliśmy teraz drogą, a mijające nas ciężarówki
opryskiwały nas wodą i było nam zimniej i zimniej, lecz szliśmy dalej aż
do krańca miasta, a potem położyliśmy się pod drzewem i wiatr zrzucał na
nas krople, a przytuliwszy się do siebie czuliśmy własne zimno. ? -
powiedziała.
- Czy możesz to robić teraz. - Tak.
- Poczekajmy jeszcze trochę - powiedziała. - Może niepo¬trzebnie
mówiliśmy tak dużo o wszystkim. Nasze ciała nas nie okłamią. - Wzięła
moją rękę i położyła ją między swoje nogi. ¬Czujesz? - zapytała. - To me
jest deszcz.
- Wiem o tym.
- Potem powiesz mi, co czułeś? - Będę się starał.
- Czy możesz już?
I to było tak, jakbym szedł ku światłu; jakbym zbliżał się do światła, a
potem znów powracał w ciemność i ciszę, aby raz. jesz¬cze iść ku światłu
będącym w jej mokrym i zimnym ciele; lecz będącym tam i czekającym na
mnie, aby ogarnąć mnie ciepłem i wilgocią; i patrzyłem na jej otwarte
usta, i otwarte oczy, po któ¬rych spływały krople deszczu, lecz ona nic
czuła tego, a potem jakiś samochód przystanął i oświetlił nas, lecz ona
me wypuściła mnie; i wreszcie przyszliśmy oboje, aby znów powrócić w
ciem¬ność, spokój i deszcz.
- Widzisz - powiedziała. - Jestem silniejsza od deszczu. Mogłabym co
robić na oczach wszystkich ludzi. - Znów ujęła etolą rękę i czułem jej
zapach nawet poprzez deszcz, i znów poło¬żyła moją rękę między swe uda.
- To nie deszcz - powiedziała. - To my.
- Wróćmy do hotelu - powiedziałem. - Zaziębisz się.
- Nie ja - powiedziała. - Nie umiem być silniejszą od tych, którzy
przyjdą po ciebie, ale umiem być silniejszą od deszczu. Umiem kończyć w
deszczu. Czy miałeś kiedyś kurwę, którą rżną¬łeś w deszczu i która
naprawdę kończyła? - Nie odpowiedziałem jej; przytuliła się do mnie i
powiedziała: - Powiedz mi, że jestem silniejsza od deszczu.
- Tak - powiedziałem. - Jesteś silniejsza od deszczu.
- Nie cierpię łóżka - powiedziała. - Mogę to robić w desz¬czu, w śniegu,
w kościele, lecz nie cierpię łóżka. Chcę patrzyć na gwiazdy, na drzewa,
lecz nie w sufit. Dlaczego tak jest?
- Nie wiem.
- Czasem chciałabym to robić przed wszystkimi ludźmi ¬powiedziała. - A
potem pokazałabym im swoją mokrą i białą rękę, i powiedziałabym: To z
mojego brzucha, panie i panowie. A teraz która z was, kurew, to potrafi?
I chciałabym, aby podnios¬ły swoje sukienki i pokazały mi swoje suche,
zimne brzuchy. I powiedziałabym im: Wracajcie do swoich trzeszczących
łóżek, ale pozwólcie mi pierdolić się tu na ziemi. - Deszcz spływał po
jej policzkach, ale czułem zapach jej brzucha poprzez deszcz.
- Boję się, że deszcz zmyje twój zapach - powiedziałem. ¬Chodźmy do
hotelu. Chcę go czuć przez całą noc.
Potrząsnęła głową.
- Nie - powiedziała. - Niech to zostanie tutaj. - Deszcz spływał po jej
brzuchu, a potem wyciągnąłem ręce przed siebie i czułem jej zapach
odchodzący ode mnie.
- Niech to wszystko zostanie tutaj - powiedziała. - Nie chcę, żeby czuł
mnie jakiś brudny skurwysyn, a potem szedł do swojej żony i myślał o
tym, że widział mnie, czy czuł mój zapach. Niech to wszystko zabierze
deszcz. Czy czujesz mnie jeszcze?
- Nie - powiedziałem. Lecz nie było to prawdą; czułem za¬pach jej
brzucha poprzez całą drogę w deszczu, kiedy szliśmy już do hotelu; i
czułem go jeszcze, kiedy zasypiała już; i to było tak, jakbym szedł
przez pole dojrzałego w słońcu i deszczu zboża.
- Słuchaj - powiedziała sennym głosem. - Kiedy ciebie już nie będzie, to
wezmę z sobą jakiegoś gościa i pójdę z nim przez deszcz, i powiem mu,
aby mnie rżnął, a on nie będzie mógł i wte¬dy powiem mu, że ty, to
umiałeś.
- Pewien jestem, że mu się to uda - powiedziałem. - Ty jesteś silniejsza
od deszczu. O czym zapomniałaś.
- Jak myślisz, czy on bardzo zmókł?
- Samsonow? Niepotrzebnie wysiadł z tego samochodu. Mógł na nas patrzyć
tak czy inaczej. Może on także chciał czuć ten deszcz i myśleć, że to
nie woda, a twój brzuch. Ja bym tak myślał. - Czy z Shirley też
chodziłeś w deszczu?
- Nie.
- Powiedz mi po angielsku: umiałam zrobić tak, abyś kochał mnie w
deszczu.
- You made me make love to you in the rain. - Nie możesz tego powiedzieć
inaczej?
- Mogę - powiedziałem. - You made me fuck you in the rain.
Rankiem poszedłem do tego człowieka, którego adres dosta¬łem, i on
powiedział:
- Dobrze, ukryję pana. Ale najpierw pan musi sam o czymś zadecydować.
Wyszliśmy na ulicę i on wskazał mi dzieci bawiące się w niebo i piekło.
- Proszę spojrzeć - powiedział. - Ten ma siedem lat. Młod¬szy sześć.
Najstarszy ma czternaście i powinien wrócić do domu niedługo. Poszedł do
sklepu. Żona moja umarła, rodziny nie mam. Jeśli pana tu nakryją,
zabiorą mnie z panem, a moje dzieci wychowają po swojemu. Jeśli zostanę,
to może uda mi się...
- Wiem - powiedziałem. - Nie uda się panu. Wróciliśmy do pokoju, a ja
patrzywszy na niego, siedzącego z twarzą skrytą w dłoniach, pomyślałem
sobie, iż ja będąc nim też. bym ukrył twarz w dłoniach i stukałbym
miarowo stopą o ziemię, co znamionuje rozterkę i zdenerwowanie; i
pomyślałem sobie, iż nie odezwę się ani słowem do niego, dopóki nie
zacznie stukać butem o ziemię; milczałem więc patrząc przez okno i
widziałem rosłego chłopca wchodzącego do domu. Wreszcie on począł
stu¬kać stopą o podłogę, a ja powiedziałem:
- Tam ktoś jest za ścianą.
- To mój najstarszy przyszedł ze sklepu - powiedział. ¬Decyzja należy do
pana.
- Oczywiście, że stąd pójdę - powiedziałem. - Ale jak pan właściwie chce
je wychować? Czy byłby pan łaskaw przestać stu¬kać butem o ziemię. Mam
zupełnie skołatane nerwy.
Przestał; a ja pomyślałem sobie, iż gdyby był łysy, mógłby po¬cierać
ciemię miarowym ruchem, ale w jego sytuacji pozostawało mu tylko
bębnienie palcami po stole.
- Pan chciał powiedzieć: po co je unieszczęśliwiać? - rzekł do mnie. -
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. - Palce jego poczęły wybijać rytm
marsza o powierzchnię stołu. - Wolę dla nich nieszczęście w imię tego,
co człowiek naprawdę stracił, od szczęścia w imię tego, co dano mu siłą.
Teraz ja zacząłem stukać butem o ziemię i powiedziałem:
- A więc raz jeszcze Bóg, cierpienie i pokuta? Przykro mi, że zabrałem
panu czas. Zabrałem dużo czasu innym ludziom, aby ratować własny.
Pocieszano mnie, dawano mi truciznę, teraz pan oświadczył mi, iż pragnie
pan nieszczęścia dla własnych dzieci. Nie pójdę już dalej.
Nie patrzył na mnie, a ja słyszałem bębnienie jego palców o powierzchnię
stołu i nie chciałem jeszcze odchodzić. Powiedzia¬łem:
- Proszę nie pukać palcami. Moje nerwy są do niczego.
- Przepraszam pana - powiedział, a ja myślałem, iż teraz od początku
zacznie się wszystko tak samo; teraz znów ukryje twarz w dłoniach.
Oderwał ręce od twarzy i powiedział:
- To jednak bardzo dziwne, że spodziewa się pan aresztowa¬nia akurat
teraz, kiedy tylu ludzi wychodzi na wolność.
- Ty, skurwysynu - powiedziałem. - Ze wszystkich, któ¬rych spotkałem,
jesteś najpodlejszy. Kazałeś mi dokonać wyboru wiedząc, że nie !nogę go
dokonać. Chciałeś zachować twarz, prawda? Ale po co ci ona? Nie
znajdziesz już nawet takich, którzy by na nią pluli.
- Pan wygląda na mocnego człowieka - powiedział. - Niech pan się nie
załamuje w śledztwie.
- Dobrze - powiedziałem; porwałem nagle wazon stojący na stole między
nami i rzuciłem w jego kierunku.
- To na temat niezałamywania się w śledztwie - powiedzia¬łem. - Pan nie
złapał tego wazonu, a nie jest pan ani zmęczony, ani niewyspany, a ja
będę zmęczony, skatowany i niewyspany, a oni będą mnie pytać i pytać, i
zmieniać jeden drugiego, tylko mnie nikt nie będzie mógł zmienić, i
przedstawią mi tylu fałszy¬wych świadków, ilu tylko będą chcieli, aż
pewnego dnia ja sam stracę refleks i nie będę już wiedział, co jest
prawdą, a co nie.
Znów usłyszałem kroki w sąsiednim pokoju; ktoś podszedł do ściany i nie
odchodził już od niej.
- Ile lat ma pański najstarszy syn? - Czternaście.
Wstałem i wyciągnąłem do niego rękę.
- Niech pan spróbuje jeszcze raz - powiedział. - Dam panu adres pewnego
człowieka.
- Mam znów pukać do jeszcze jednych drzwi?
- On otworzy. Znam tego człowieka. Ukryje pana. Przez wie¬le lat on sam
spodziewał się aresztowania, ale zostawili go w spo¬koju. W ten sposób
wytwarza się sytuacja paradoksalna. Oni są zbyt mało dowcipni, aby
szukać pana akurat tam, gdzie już ktoś inny na nich czeka.
- To nie jest całkiem bez sensu - powiedziałem. - A więc jedynym
bezpiecznym miejscem dla jednego skazańca jest cela drugiego?
Wziąłem od niego adres i poszedłem do niej, czekającej na mnie w
gospodzie, i idąc myślałem o tym, iż pewnie będzie już pijana i włosy
opadną jej na twarz; i myślałem o tym, iż niedługo zjawią się deszcze i
wtedy włosy jej stracą sypkość i staną się cięższe; lecz nie wiedziałem,
czy przejmą zapach deszczu. Nie myślałem o tym nigdy, jak pachnie
deszcz, a teraz nie wiedziałem, czy nauczę się tego tak, jak nauczyłem
się zapachu jej włosów w czasie lata; w czasie nory i w czasie mgły. I
wszystko, co wiedziałem; całą moją uciułaną o miastach, ludziach i
książkach wiedzę oddałbym za nauczenie się zapachu jej włosów w czasie
deszczu.
Ktoś położył mi rękę na ramieniu i odwróciłem się, a był to jakiś
chłopiec na rowerze.
- Czego chcesz? - zapytałem. - Kasę - powiedział.
- Kim jesteś, przyjacielu?
- Słyszałem pańską rozmowę z ojcem - powiedział. ¬Wiem, że chce się pan
ukryć. .
- Na rogu ulicy jest komisariat - powiedziałem. - Tam się rozmówimy.
- Nie, proszę pana - powiedział. - Nie rozmówimy się tam, gdyż ja tam
będę przed panem. Dlatego wziąłem rower. A jeśli pan mnie uderzy, to
pójdę tam i powiem, że chciałem pana za¬trzymać, a pan uciekał.
- A czy powiesz o tym, że chciałeś ode mnie pieniędzy?
- Nie, proszę pana. A jeśli pan powie, to nikt panu nie uwie¬rzy. Wierzy
się zawsze pierwszemu. Dlatego wziąłem rower. Patrzyłem na niego, a on
stał przede mną i uśmiechał się; i po¬myślałem sobie, iż stało się
dobrze, iż spotkałem go, gdyż nie potrzebowałem już żałować, iż nie
nauczę się zapachu jej włosów w deszczu. Niepotrzebna mi była ta wiedza,
gdyż dziecko stojące przede mną uwolniło mnie od tego; dałem mu
wszystko, co mia¬łem przy sobie, i poszedłem do niej.
Wziąłem ją za rękę i poszliśmy w kierunku stacji, a wtedy znów
zobaczyłem stado ptaków odchodzące na południe; i jak i wczo¬raj,
patrzyłem na samotnego ptaka, który odłączył się od stada i bezradnie
kołował nad ciężkimi od chłodu głowami ciemnych drzew.
- To już ostatnie tego lata - powiedziałem. - Nie zoba¬czysz ich więcej,
ale i nie musisz o nich myśleć. Dostałem adres człowieka, który ukryje
mnie na pewno.
- Jak on się nazywa?
Wyjąłem kartkę z kieszeni i przeczytałem ją, i podarłszy odrzu¬ciłem
szczątki papieru, patrząc, jak nikną niesione wiatrem.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Nie zapomnę jego nazwiska - powiedziałem. - Może z nim się uda -
powiedziała.
Milczałem przez chwilę, ściskając jej dłoń i szliśmy patrząc na gasnące
słońce, a ja czułem zapach ziemi i mokrych ściernisk; i jeszcze ten
zapach dymu, który lubiłem tak bardzo, i ten jej zapach, o którym
myślałem, iż przeniknie skórę moją i stanie się mym własnym.
- Z żadnym nie udaje się nic - powiedziałem. - Ten człowiek nazywa się
Konstanty Samsonow.
I wróciliśmy do miasta.
Wieczorem poszedłem do niej, lecz drzwi otworzyła cni jakaś nieznana
dziewczyna i była ładna; i to tylko było ważne, gdyż inaczej nie
sprowadziłaby jej tutaj Weronika.
- Proszę, niech pan wejdzie - powiedziała. - Maże pan z tego coś
zrozumie.
- Nic z tego nie rozumiem - powiedziałem. - Ale nie dlate¬go, iż to jest
trudne. Tu nie ma nic do rozumienia.
- Przysłała mi telegram, abym natychmiast przyjeżdżała. Przy¬jeżdżam i
zastaję kartkę, że musiała wyjechać do chorej matki. - Weronika nie
napisała pani, iż ja przyjdę? - zapytałem. - Owszem. I żebym się panem
zaopiekowała. Właśnie zrobi¬łam kawę. Chce pan?
- Proszę.
- Zostawiła dla pana ten list - powiedziała; podała troi zakle¬joną
kopertę i wyszła do kuchni. Przeczytałem: „Kobieta, którą pan spotka,
jest mężatką od trzech lat; przyjeżdża tu czasem do kochanka, o czym jej
mąż nie wie. Jej kochankiem jest doktor Józef Baron. Ona nazywa się
Magdalena Deutscher. Weronika.” Wróciła moja towarzyszka z kawą.
- Dla pana z cukrem?
- Tak samo jak dla niego - powiedziałem. - O kim pan mówi?
- O majorze Edwardzie Rackmannie - powiedziałem. ¬Trzysta trzeci
dywizjon Royal Air Force. Virtuti Militari, dwa Krzyże Walecznych,
dwadzieścia siedem strąceń i kara śmierci w trybie doraźnym.
Usiadła i patrzyliśmy przez chwilę na siebie, a mnie nie bardzo chciało
się mówić, gdyż wiedziałem, po co sprowadziła ją tu We¬ronika. Wziąłem
do ręki gazetę i otworzyłem ją.
- Chciałbym się dowiedzieć, w jakiej formie są nasi chłopcy
¬powiedziałem. - Ale teraz, po mistrzostwach Europy, nie można wierzyć
dziennikarzom.
- Nie jest pan zbyt rozmowny.
- Mnóstwo z tego powodu w życiu wycierpiałem. - Mój mąż interesuje się
boksem.
- Pani mąż?
- Jestem żoną doktora Deutschera - powiedziała. - Jego i innych -
powiedziałem.
- Co się stało z matką Weroniki? - spytała. - Czy to coś poważnego?
- Zależy tylko od punktu widzenia. Matka Weroniki leży od lat na małym,
zielonym cmentarzu. - Rozpiąłem koszulę; głowa bolała mnie od rana i nic
nie pomagało, chociaż spędziliśmy parę godzin w Kostnicy Miejskiej z
Wujem Józefem twierdzącym, iż na katzenjammer najlepsza jest kostnica;
chłód, spokój i dużo lo¬du: - Głowa mnie boli - powiedziałem.
- Więc matka Weroniki nie żyje? - Nie.
- Cóż to wszystko znaczy? - Powiem pani później.
- Czy wtedy, kiedy skończy pan czytanie gazety?
- Chciałem dowiedzieć się, w jakiej formie są nasi chłopcy. - Zawsze
wiedziałam, że Weronika jest szalona - powiedzia¬ła. - Czy ona wciąż
rozpacza po tym idiocie?
- Nie powinna pani nazywać idiotą człowieka, z którym pani spała -
powiedziałem. - I który został rozstrzelany. Mogło się zdarzyć t tak, że
myślał o pani wtedy, kiedy był już tam sam. Prawda?
- Skąd pan o tym wie?
- Wiem wszystko o nim - powiedziałem. - A może to nie¬prawda? A może
major Rackmann jest homoseksualistą, a ja jes¬tem jego małą,
zachwycającą kobietką? I może myśli pani, że Urząd Bezpieczeństwa woził
mnie co wieczór do mamra i ja tam zostawałem na noc z nim i dopiero
rankiem rozstawaliśmy się w pocałunkach? Nie? Nie myślała pani tego?
Odwróciła się ku mnie, a ja patrzyłem na jej anielski pyszczek i
musiałem się roześmiać.
- Proszę nie zwracać na mnie uwagi - powiedziałem. - Pan jest podobny do
kogoś, kto w życiu Weroniki... - Pani mi to właśnie wyjaśniła.
- Może pan mi wyjaśni, po co ja tu przyjechałam? - Powiem pani o tym
jutro rano.
- Przyjdzie pan na śniadanie? - Po prostu stąd nie wyjdę. Wstała.
- Pójdę spakować swoje rzeczy - powiedziała. - O której odchodzi pociąg
do Warszawy?
- Około jedenastej. Zdąży pani. Mam samochód. Odstawię panią na dworzec.
- Samochód majora Rackmanna?
- Wszystko, co tu jest, należało do niego. Samochód, miesz¬kanie,
Weronika. I pani także.
- Nie wiem, dlaczego Weronika powiedziała panu o tym. - Nikt mi o niczym
nie powiedział. Kiedy wszedłem tutaj, zobaczyłem to na pani twarzy.
Pomyślałem sobie, że pani hula z nim. I chyba nawet wiem, dlaczego.
Powiedział pani, że oczeku¬je śmierci i że nie ma czasu być romantyczny.
- Było mi go żal.
- To pani tak mówi - powiedziałem. - Ale nie było tak. To się pani
podobało. Śmierć, łóżko, trochę alkoholu. Można o tym opowiadać
koleżankom. Albo myśleć o tym, czując innego m꿬czyznę. A więc nie było
go pani żal. Ciekawość, nic więcej. Prze¬praszam, zaraz przyjdę. Głowa
mnie boli, muszę się czegoś napić.
Poszedłem do kuchni i nalałem sobie trochę piwa, a wypiwszy je lepiej
się poczułem i wróciwszy do pokoju usiadłem w fotelu, i rozłożyłem przed
sobą gazetę, a ona wtedy rozpłakała się jak dziecko i musiałem dać jej
swoją chustkę do nosa.
- Przez jakiś czas myślałam, że kochałam go nawet - powie¬działa.
- Nikt go nigdy nie kochał. - A Weronika?
- Zabiła go jeszcze wcześniej, niż zrobili to tamci. Tak jest naprawdę,
chociaż ona sama myśli, iż jest inaczej. Jechała przez most i tak to się
zaczęło. Gdyby jej nie spotkał, może łatwiej byłoby mu umrzeć, a tak
wiedział do końca, że zostawia ją samą. - Skąd pan to wszystko wie?
- Nie ma rzeczy skrytych, które nie stałyby się jawnymi. Ale to,
niestety, nie mole słowa. Pamiętam je tylko dlatego, iż powie¬dział je
jeden człowiek, który naprawdę przeszedł swoją drogę do końca.
- Pan wie, jak on zginął?
- Myślę, że wiem - powiedziałem. - Mam to pani opowie¬dzieć?
- Nic.
- Ja świetnie opowiadam.
- Dlaczego pan mnie męczy?
- Pani mi nie pozwala czytać mojej gazety. Opowiem pani, jak zginął. Ale
proszę wziąć moją dłoń w swoje dłonie. W obie dłonie. Wtedy pani
opowiem.
- Dlaczego mam trzymać pańską rękę?
- Przepraszam - powiedziałem. - Muszę się znów czegoś napić. Wczoraj
bawiłem się ze swoim wujem. Chce pani kieliszek? - Chcę się zalać -
powiedziała.
Poszedłem do kuchni; nalałem jej i sobie, i wypiliśmy. - Napijmy się
jeszcze po jednym - powiedziała.
- Nie mogę pić więcej. Muszę jeszcze prowadzić wóz. Ale niech pani pije.
- Dlaczego pan chciał, abym trzymała pańską dłoń?
- To tylko drobna przyjemność. Tym razem dla nucie. Ale niech pani
weźmie moją rękę między swoje uda. Chcę po prostu czuć, jak staje się
mokra. - Otarłem twarz i powiedziałem: - To głupie z pani strony. I
szkoda wódki. Nie uderzę pani. Pani jed¬nak dużo straci. Już opowiadałem
Weronice, jak to wygląda, ale nie powiedziałem jej prawdy. Pani powiem
całą prawdo i przysię¬gam, że skończymy jednocześnie.
Wyszedłem na balkon i oparłszy się o poręcz patrzyłem w dół na kasztan w
świetle lampy; i czułem już jesień w powietrzu, ale nie ten smutny i
zgniły zapach dni deszczowych, lecz pierwszy i czerstwy zapach zimnego i
jasnego października, i pachniał dla mnie tak, jak pachnie grube, na
słońcu suszące się sukno chłop¬skie, i trochę jak chłopski chleb
pieczony na liściach łopianu. Sta¬łem czekając, a ona zawołała mnie
wcześniej, niż myślałem, więc odrzuciłem papierosa i usiadłem koło niej,
raz jeszcze spojrzawszy na jej buzię, a ona wyglądała jak barokowy
aniołek z wiejskiego kościoła.
- Ja będę mówić, ale ty przez cały czas musisz pamiętać, że byłaś z tym
człowiekiem - powiedziałem. - Tutaj, w tym mieś¬cie, w tym domu, w tym
łóżku. I o tym, że leżał koło ciebie, kiedy był zmęczony. Nie zapominaj
o tym. Inaczej cała opowieść nie zda się na nic.
Przerwałem i patrzyłem na małe krople potu u nasady jej nosa, a ciepłe
jej nogi rozsuwały się.
- Zmienić temat?
Pokręciła przecząco głową, a ja opowiadałem:
- W noc przed egzekucją próbują zwykle sznur szubienicy.
Do tego celu bierze się worek z piaskiem o wadze delikwenta i spuszcza
się go trzy razy, aby sprawdzić, czy wytrzyma sznur. Potem kat idzie do
skazanego i dokonuje oględzin badając jego wago, grubość jogo kości;
bierze nawet pod uwagę jego zawód i siłę fizyczną, a to wszystko po to,
aby dobrać odpowiednią pęt¬1ę. Za cienki sznur może się zerwać, a grubym
nic przerwą mu kręgosłupa. A więc ogląda go i mierzy grubość jego szyi
centymetrem; potem prowadzą go na wagę i ważą w obecności dyrektora
więzienia po raz drugi. To jest pierwsza część ceremonii. Potem biorą
wór, napełniają go piaskiem i patrzą, czy wytrzyma sznur; jeśli sznur
jest w porządku, zostaje komisyjnie zapieczętowany w kopercie i oddany
na przechowanie dyrektorowi więzienia. Po¬tem następuje ranek; wchodzą
do jego celi i wyprowadzają go, i idą korytarzami, które muszą być
puste, ponieważ do idącego na śmierć nie wolno się odzywać, i nawet
jeśli stoją tam strażnicy, muszą się odwrócić twarzami do ściany. Więc
nikogo już nic zo¬baczył i niczego nie usłyszał, i nawet nikt nic
uśmiechnął się do niego i nic skinął mu głową. Potem krępują mu ręce i
wtedy jest już koniec. Zakładają mu maskę i dopiero potem, poprzez
maskę, zakładają mu na szyjo sznur, którego pętla musi być ponad lewym
uchem. Kiedyś dyrektor więzienia mówił do kata: „Przekazuję panu tego
oto człowieka, by za pomocą szubienicy przeprowadził go pan od życia do
śmierci.” Teraz już tego nic robią i w chwilę potem zostaje po nim tylko
zapach ekskrementów; i to jest wszystko, co oni tam o nas, ludziach,
pamiętają.
Dłoń moja stała się ciepła i wilgotna, a wtedy wstałem i sięgną¬łem po
papierosy, a ona stała obok omie z otwartymi ustami i nic wyglądała już
teraz jak barokowy aniołek, lecz jak ryba wyrzuco¬na na piasek i
chwytająca powietrze.
- Weź omie - powiedziała.
- Ależ skąd - powiedziałem. - Ja tylko przyrzekłem ci, że skończymy
jednocześnie, z tym, że ja skończę opowieść. Tylko opowieść. Bierz swoje
rzeczy i wynieś się stąd. Przyjemnie mi, że sprawa mego majora przydała
ci się na roś. Mnie samemu nic przydała się na nic.
Wyszedłszy pojechałem do miasta B. i jechałem nie więcej niż trzy
kwadranse, gdyż tylko dwie po drodze spotkałem furmanki. Woźnica jednej
spał; musiałem zatrzymać samochód i sprowadzić konia na skraj szosy, a
śpiący chłop nic poruszył się nawet, a ja, poczuwszy oddech jego,
odgadłem tajemnicę mocy człowieka te¬go; wziąłem leżący obok niego bat i
uderzyłem go dwa razy, a potem pojechałem dalej.
Przejechałem przez rynek, gdzie wciąż jeszcze obracał się szkie¬let
karuzeli, i zatrzymałem się na chwilę przed więzieniem. Nie mogłem
dojrzeć, czy w celach pali się światło; na oknach umiesz¬czone były
żelazne zasłony w taki sposób, aby światło padało do cel z góry i aby
więzień nic mógł wydrzeć na zewnątrz. Siedziałem w samochodzie piląc
papierosa i patrząc na ten ciemny gmach, a wtedy ktoś dotknął mego
ramienia, a ja obróciwszy się ku nie¬mu ujrzałem, iż był to strażnik.
- Tu nie wolno się zatrzymywać - powiedział. - Jedźcie dalej.
Nie odpowiedziałem mu i znów mną potrząsnął. - Co jest z wami? Macie tu
kogoś?
- Ja tam jestem - powiedziałem. - I ty tam jesteś.
- Jedziecie dalej, czy mam zawołać policjanta? - Odszedł o krok w tył i
popatrzył na mój samochód. - Znam ten cholerny wóz - powiedział. - A
teraz zmyj się pan stąd.
Pojechałem dalej i przejechawszy obok kościoła zatrzymałem się przed
gospodą i wszedłszy tam zobaczyłem ją od razu poprzez dym; twarz jej
była już bardzo blada.
- Chodź - powiedziałem do niej. - Dosyć już wypiłaś. Jutro też jest
dzień.
- Usiądź - powiedziała i przysiadłem obok niej, a chłopi pi¬jący piwo
patrzyli na nas bez zdziwienia i znów myślałem sobie o tym, jak Idzie
samotna i głucha poprzez to miasto, nic słysząc śmiechu dzieci i nie
czując spadających na nią grudek błota. Nie miałem przy sobie chusteczki
do nosa, począłem czyścić jej suknię połą marynarki, ale nie zdało się
to na nic; siedziała blada i pijana w sukni brudnej od grudek błota, a
włosy opadały jej na czoło.
- Nie myśl źle o tych dzieciach - powiedziałem. - To dla¬tego, iż myślą,
że jesteś szalona. Chodź. Jutro będzie znowu dzień. Mamy dosyć
pieniędzy, aby pić.
Wzięła łyżeczkę leżącą na stole i podniosła ją.
- Czy wiesz, co oni tam robią - powiedziała. - Oni łamią łyżeczki I
widelce, i szlifują je o podłogę, a potem połykają je. I kładą się na
ziemi, i walą nogami w drzwi celi, a wtedy muszą ich wziąć do szpitala i
otworzyć żołądek. Po dwóch miesiącach wrócisz znów do celi. I znów
połkniesz, i znów pójdziesz na ope¬rację.
- I co z tego?
- Będziesz dłużej żyć. Według prawa nie wolno dokonać eg¬zekucji na
chorym człowieku. Musisz być zdrowy, aby mieć zimną głowę i rozumieć, że
cię zabijają.
- Stary sposób. Tym, którzy to zrobili raz, dają już potem jeść pod
nadzorem. A po jedzeniu zabierają wszystkie łyżki z celi. Dlaczego nie
pomyślałaś o tym?
- Chcę jeszcze jedną wódkę. - Piłaś już dosyć.
- Chcę jeszcze jedną wódkę.
Zawołałem tę dziewczynę, z którą byłem kiedyś, i ona przynios¬ła mi
wódkę i kawę.
- Nie mamy szans, kochanie - powiedziałem. - Oni już wiedzą, jak to
urządzić. Z nimi niewiele rzeczy się udaje. Ta jedna udaje się zawsze.
Nie myśl już o tych łyżeczkach.
- Byłeś z Magdaleną? - Tak.
Pochyliła się ku mnie; rozpięła mą koszulę i położyła mi głowę na
piersi, a ja widziałem, jak rozszerzają się jej oczy i nozdrza. -
Pachniesz jeszcze tą kobietą - powiedziała Weronika.
Znam Magdę. To dobra dziewczyna. Ona będzie cię pamiętać. Czy
powiedziała ci, że cię kocha?
- One to zawsze mówią.
- Ona nie kłamie. Wiem, że będzie cię kochać. Czy myślisz, że zakochała
się w tobie?
- Nie myślę o niej w ogóle.
- Chciałabym, żeby cię wszystkie kochały. - I żeby wszystkie były
nieszczęśliwe?
- Wszystkie, które żyją. I tak długo, jak będą żyć. Znów położyła głowę
na mojej piersi.
- Czy myłeś się po tym? - Nie.
- Nie umyłeś nawet rąk?
- Skończmy z tym - powiedziałem. - Śpieszyłem się do ciebie.
- Daj mi swoją dłoń.
Podałem jej swoją rękę, a ona poczęła wodzić po niej ustami, a ci chłopi
pijący piwo przy sąsiednim stole śmieli się.
- Ta kobieta nie pachnie dobrze - powiedziała Weronika. - Nie każda jest
taka jak ty.
- Ja jestem jak rzeka. Sam to powiedziałeś. - Odepchnęła nagle moją rękę
i uniosła głowę. - Jestem pijana - powiedziała. - Opowiedz mi, jak to
było, kiedy wuj Hieronim przepił z tobą brązowe popiersie Beethovena.
- Jesteś pijana. Opowiem ci, jak wytrzeźwiejesz.
- Skąd ci to przyszło do głowy, że będąc trzeźwą będę miała ochotę
wysłuchiwać opowieści człowieka takiego jak ty? - po¬wiedziała. -
Opowiedz mi albo zamówię jeszcze jedną wódkę. Zaczynaj: pewnego dnia wuj
Hieronim i ja...
- Wuj Józef. Ale nie było to popiersie Beethovena, lecz Fry¬deryka
Chopina. Kiedyś, kiedy byłem jeszcze w podchorążówce, ciotka wyjechała,
a my z wujem chcieliśmy się napić, ale nie było, za co. Sprzedaliśmy
Chopina i spędziliśmy wesoło noc, a rano zjawiła się ciotka. Szybko
rozejrzawszy się o mieszkaniu, krzyk¬nęła: „Józefie, gdzie Chopin?” Wuj
Józef opowiedział spokojnie: „W sercu każdego Polaka.”
Weronika uśmiechnęła się; przez chwilę milczała, a potem spoj¬rzała
nagle w kierunku stołu, za którym siedzieli chłopi.
- Gdybym chciała, to umiałabym was pierdolić nawet w desz¬czu -
powiedziała spokojnym i trzeźwym głosem. - Zapytajcie jego - powiedziała
wskazując na mnie, a potem pochyliwszy się ku mnie, rzekła: - Ja czasem
myślę, że Wuj Józef nigdy nie ist¬niał. Ty go po prostu wymyśliłeś.
- I ja tak czasami myślę. - I on cię kochał?
- Tak - powiedziałem. - Wuj Józef kochał mnie naprawdę. - Kiedy byłam
dzieckiem, strasznie chciałam mieć brata ¬powiedziała Weronika. - Jestem
jedynaczką. Nie wiem, dlaczego wstydziłam się okropnie, że nie mam
brata. Więc wymyśliłam go. Wymyśliłam jego imię i rozmaite historie o
nim, i opowiadałam to wszystkim. A kiedy nie wierzono mi, płakałam. Czy
mówiłam ci kiedyś o tym?
- To ja cały czas mówię o sobie.
- Czy mówiłam ci, że miałam ojczyma? Mój ojciec umarł, kie¬dy byłam
jeszcze dzieckiem. Czy mówiłam ci o tym?
- Nie.
- A jeszcze przedtem, zanim umarł mój ojciec, moja matka miała jakiś
romans z innym mężczyzna, a mój ojciec wziął mnie kiedyś za rękę i
zaprowadził do jego domu, i weszliśmy do poko¬ju, kiedy ceni byli ze
sobą w łóżku, i powiedział do mnie: „Patrz I pamiętaj.” A potem zaczęli
się bić między sobą i ten obcy m꿬czyzna pobił mego ojca, bo był
silniejszy, a ja przestałam kochać ojca, a zaczęłam kochać tamtego i
nigdy już ojca nic kochałam. - Po co mi o tym mówisz?
- A potem moja matka wyszła po raz drugi za mąż i bardzo kochała mego
ojczyma, a on mnie nie cierpiał. Kiedyś uderzył mnie w twarz, a ja
poszłam do matki i poskarżyłam się. W tedy kazała mi pocałować go w tę
samą rękę, którą mnie uderzył, a ja musiałam to zrobić. A on uderzył
mnie raz jeszcze i znów musiałam go pocałować. A potem weszło im to w
zwyczaj.
- Nie mów o tym.
- Wiem, o czym chcę mówić. Dzieci pamiętają najdłużej i potem to zawsze
do nich wracać. Ja patrzę czasem na tę dziewczynkę, którą się opiekuję,
na Małgosię, i wtedy zawsze muszę myśleć o tym.
- O tym i jeszcze o innych rzeczach. Znów pochyliła się ku mnie.
- Weźmy ją do łóżka, aby patrzyła na nas - powiedziała. - Słuchaj,
próbowaliśmy przecież wszystkiego. Ucieczki, śmierci, nawet nie znamy
słów, które moglibyśmy pamiętać. Może Magda¬lena będzie cię pamiętać,
ale też niedługo. I ja też zapomnę cię pewnego dnia. Dlaczego miałeś tak
mało kobiet?
- Nie miałem czasu.
- Gdzie jest twoja matka? - Nie mam nikogo.
- Więc nikt cię nie będzie pamiętać?
- Tego nie można przewidzieć. Może właśnie będzie mnie pamiętać ktoś, po
kim nie mogłem się tego spodziewać.
- Weźmiemy Małgosię i każemy jej patrzyć na to - powiedziała. - I każemy
jej robić różne rzeczy razem z nami. Ty wiesz., że ona ma już trochę
włosów na brzuszku? Ty przecież sam powiedziałeś, że kiedy cię już nie
będzie, ja zacznę się kurwić. Ale dlaczego masz. zostawić po sobie tylko
jedną kurwę? Niech ona na to patrzy i niech to pamięta, i niech wyrośnie
na kurwę, i niech rodzi inne. Niech rośnie i pamięta, a my będziemy
robić takie rzeczy, których ona nie zapomni.
- Robiliśmy już wszystko - powiedziałem.
- Jest jeszcze wiele rzeczy, które można zrobić. Nie wiem te¬go jeszcze
teraz, ale na pewno będę umiała, kiedy patrzyć będzie na mnie dziecko.
Dziecko, które niczego jeszcze nie rozumie. Nie wierzysz mi, że będę
umiała coś wymyślić?
- A jeśli po prostu zacznie się śmiać? A potem weźmie swoją skakankę i
pójdzie na podwórze, i w pięć minut zapomni o wszystkim?
- Minęło już tyle lat, a ja pamiętam tego mężczyznę leżącego w łóżku z
moją matką.
- Tak czy owak, nie zrobisz kurew ze wszystkich dziewczy¬nek -
powiedziałem. - Być może Małgosia zostanie kurwą i bez naszej pomocy. Ty
bardzo pięknie mówisz, ale zapominasz o jed¬nej rzeczy: tobie także twój
ojciec kazał patrzyć na własną mackę z innym mężczyzną, a ja byłem twoim
pierwszym. Dlaczego nie zostałaś kurwą, Weroniko?
Odsunęła się ode mnie.
- Dlaczego chcesz rozpaczy dla wszystkich ludzi? - zapyta¬łem. - Może
wcale nie jestem tego wart? - Nie odpowiedziała mi, więc ja powiedziałem
do niej: - Ja ci to wytłumaczę. To po prostu dlatego, że mnie nie
kochasz. I nigdy mnie nie kochałaś. Wiesz tylko jedną rzecz: że zabiorą
ci coś, co należy do ciebie. Jesteś tylko kobietą i nie umiesz
przebaczać, tak jak oni nie po¬trafią przebaczać. Dlatego chcesz się
zemścić na wszystkim i na wszystkich. Na ptakach, na kobietach, na
dzieciach. Na całym mieście. Ale jeśli kogoś naprawdę nienawidzisz, to
ja jestem tym człowiekiem. Czy me jest tak, Weroniko?
- Tak - powiedziała. - Ale mimo to pójdę za tobą. Tylko chciałabym, żeby
już przyszli.
- I ty myślisz, że rzeczywiście mnie kochasz? - Kocham. To wszystko.
- Tak - powiedziałem; wyszliśmy, a ja powiedziałem do tej dziewczyny, z
którą byłem kiedyś: - Daj mi swój klucz. I przyjdź tam za chwilę.
Zaprowadziłem Weronikę do pokoju tej dziewczyny, a sam zszedłem na dół i
wtedy zobaczyłem jego; stał nieruchomo w mro¬ku, a ogienek papierosa
rozświetlał jego twardą szyję i mocną szczękę.
- To już koniec - powiedziałem. - Jutro przyjdą po mnie. - Skąd o tym
wiesz?
- Dostałem cynk. Ktoś mi to powiedział. - Będziesz uciekać?
- Nie. Chcę tylko, aby ona o mnie zapomniała. I żebyś wziął moją broń.
Jest W bagażniku.
- Dobrze.
- Chodź ze mną.
Poszedł za mną, a ja czułem jego oddech na swojej szyi, a spotkawszy po
drodze tę dziewczynę powiedziałem do niej:
- Chodź ze mną. Zarobisz okrągłe koło. - Nic mam teraz czasu -
powiedziała.
- To zajmie ci tylko minutę - powiedziałem i wszyscy troje weszliśmy do
pokoju, a wtedy Weronika odwróciła się od okna. - Teraz zobacz, jak to
będzie wyglądało - powiedziałem.
Teraz zobacz, kogo kochałaś. Połóż się na podłodze, Samsonow. Samsonow
położył się na podłodze, a ja powiedziałem do tej dziewczyny:
- Szczyj mu na mordę. - Co?
- Robiłaś to już przedtem - powiedziałem. - Wiem o tym. Twoja rzecz
naszczać mu na mordę, wziąć tysiąc złotych i wy¬nieść się stąd. - A
kiedy ta dziewczyna już odeszła, powiedzia¬łem do Weroniki: - A teraz
podejdź do tego człowieka i po¬wiedz mu choć jedno dobre słowo. Przecież
kochałaś go kiedyś, prawda? Przecież to ja jestem tym człowiekiem. Nie
rozumiesz tego? To ja. Ja, który mogłem się zabić, ale nic zrobiłem
tego. Podejdź do niego i powiedz mu, że nic się nie stało.
- Nie kochałam cię nigdy - powiedziała.
- Ja wiem - powiedziałem. - Wiem, kogo naprawdę ko¬chasz. Tych, którzy
po mnie przyjdą. To nie inteligencja, nie wyobraźnia, ale siła jest tym,
co kochasz. Czy nie jest tak?
- Tak - powiedziała Weronika.
Nie wróciłem do niej tej nocy; tego dnia musiałem rozgryźć sześć
tabletek nitrogliceryny i jadąc teraz pod zimnymi gwiazdami jesieni, i
czując jeszcze zapach lata, myśląc n zapachu jej skóry, wiedziałem, iż
tak skończył się mój październik z Weroniką. I długo zasnąć nie mogłem
tej nocy, myśląc o tym, iż jutro przyj¬dzie mi pożegnać się z Wujem
Józefem i że nie zobaczę go już pewnie nigdy, i myślałem o tym czasie,
kiedy ja wraz z całą rodzi¬ną powędrowałem do Wrocławia i wieczorami
siadaliśmy w dużym pokoju, i patrząc na portret Wuja Józefa obciągnięty
czarną krepę płakaliśmy po nim; Wuj Józef poległ śmiercią bohatera w
Powsta¬niu Warszawskim. O tym opowiadał nam ordynans Wuja; Wuj był
dowódcą obrony jednego z dworców i dostawszy rozkaz odwro¬tu postanowił
sprawdzić, czy wszyscy ludzie jego odeszli już, aby samemu odejść” na
końcu, a wtedy niemiecki strzelec wyborowy, strzelający z karabinu z
lunetą, zastrzelił wuja. Wuj Józef zdążył jeszcze ucałować ziemię i
skonał. Ordynans opowiada) nam to każ¬dego dnia - aż do dnia, w którym
drzwi otworzyły się z hałasem i wszedł brodaty człowiek w łachmanach.
Nieszczęśnik mimo nędzy swego położenia znajdował się najwidoczniej w
świetnym humorze; za nim weszła jakaś młoda i ładna dziewczyna, a
brodaty człowiek wskazał na nią i zawołał piorunowym głosem:
- Na kolcem przed nią! Ta kobieta ocaliła mi życie!
Po czym padł na lóżko i zasnął głębokim snem. Brodaczem okazał się Wuj
Józef, a historia jego była zagmatwana i obfitowała w niejasności,
których sam Wuj Józef nie był w stanie wytłumaczyć, zgnębiony
dziwacznością swoich przejść`. Rzeczywiście, będąc do¬wódcą obrony
jednego z dworców, otrzymał rozkaz odwrotu i kazawszy opuścić placówkę
swym ludziom, postanowił sprawdzić; czy wszyscy wykonali jego rozkaz.
Znalazł gdzieś żołnierza, który skry¬ty;, kącie konsumował w pośpiechu
butelkę spirytusu; Wuj Józef wezwał go do raportu, wyrwawszy mu jednak
uprzednio butelkę i dokończywszy konsumpcji. Okazało się jednak, iż
sprytny żołnierz zgromadził większe zapasy alkoholu zdobyte prostym
sposobem rabunku i to przypieczętowało ich los; rozpoczęli pijaństwo w
sercu płonącego miasta, a kiedy otrzeźwieli, Warszawa skapitulowała. a
wtedy Wuj Józef postanowił nie iść do niewoli niemieckiej, lecz opuścić
miasto wraz z ludnością cywilną i dnia trzeciego października wyruszyli
z Warszawy. Wuj Józef niósł na plecach olbrzymi obraz świętego
Franciszka z Asyżu, przedstawiający scenę karmie¬nia gołębi przez
świątobliwego męża, podczas gdy towarzyszący mu żołnierz dla kontrastu
niósł olbrzymi staroświecki gramofon o ol¬brzymiej miedzianej trąbie.
Niemcy, zobaczywszy dwóch komplet¬nie pijanych osobników niosących tak
dziwne akcesoria, machnęli na nich ręką i w ten oto sposób Wuj Józef
opuścił płonące miasto, lecz nie danym mu było odrzucenie oręża.
Kiedy Rosjanie wkroczyli, Wuj Józef przypomniał sobie o jakichś
ludziach, którzy winni mu byli pieniądze, i wyruszył na dworzec, a tam
spotkał był milicjanta konwojującego więźnia i z nudów wdawszy się z nim
w pełną powagi rozmowę, dowiedział się, iż milicjant konwojuje więźnia
do tego samego miasta, do którego po¬dążał Wuj. Pociąg nadszedł; Wuj
Józef miał przy sobie niezbędne zapasy spirytualiów i nad ranem wszyscy
trzej wysiedli w znakomi¬tych humorach, przy czym najbardziej wesołym
okazał się więzień, którego właśnie miano wieszać za fakt kolaboracji z
Niemcami; wymieniono grzeczności i rozstali się w pocałunkach.
Wuj Józef wyruszył na poszukiwanie swoich dłużników, lecz ży¬czliwi
ludzie poinformowali go, że nikt z nich nie przeżył wojny, tak więc
zgnębiony Wuj wrócił na dworzec, gdzie spotkał swego druha podróży -
milicjanta, który w międzyczasie odprowadził był więźnia i teraz
oczekiwał pociągu do Warszawy. Obaj panowie znów wdali się w pełną
serdeczności rozmowę, rozważając możli¬wość zabawienia się butelką, co
okazało się trudne; milicjant pienię¬dzy nie potrzebował, gdyż odbywał
podróż w mundurze; Wuj Józef należał do ludzi obdarzonych prostym
myślenia sposobem i pomysł jego o tyle był genialny, jak i zwykły;
kupiono niezbędne spirytualia i skonsumowano ,je, po czym milicjant skuł
swoją dłoń z dłonią Wuja i wsiedli do pociągu w charakterze więźnia i
konwojującego go strażnika; oswobodzenie nastąpić miało w klozecie
dworca War¬szawa Główna.
Milicjant szybko zasnął, a Wuj Józef pogrążył się w rozmyśla¬niach,
patrząc przez okno na białe drzewa styczniowym skute mro¬zem i noc
mijała mu na myślach społeczno filozoficznych, których ciągłość
przerwało wejście trzech młodych ludzi; młodzieńcy, obrzuciwszy
spojrzeniem Wuja Józefa i skutego z nim milicjanta, zapytali Wuja, czy
jest zbrodniarzem politycznym, czy pospolitym, na co Wuj Józef wyniośle
i z pewnym rozdrażnieniem odparł, iż tylko ze względu na ich młody wiek
me bierze tego pytania za obrazę, a mło¬dzi ludzie znów spojrzeli po
sobie i jeden z nich rzekł:
- Niech pan poczeka do najbliższej stacji.
Kiedy pociąg zatrzymał się, młodzi ludzie dobywszy broni za¬strzelili
milicjanta, po czym uprowadzili z sobą Wuja; byli to człon¬kowie
organizacji podziemnej walczącej przeciw komunistom i w ten sposób Wuj
Józef sięgnął po oręż, a dnia któregoś uciekł i dostał się w podwójny
ogień; z jednej strony poszukiwali go komuniści, aby stracić go pod
zarzutem kontrrewolucji; druga strona wydała na niego wyrok śmierci za
dezercję i zdradę. Wuj Józef tułał się po lasach przez czas jakiś,
żywiąc się korzonkami i mchem, aż wreszcie spotkał kobiet, która
postanowiła go ukryć, a po dwóch latach bo¬jowników podziemia wybito
ogłoszono amnestię dla więźniów poli¬tycznych; Wuj Józef ujawnił się - i
oto znów był z nami; brodaty, z nową żoną i zaiste nic w tym nie byłoby
dziwnego, gdyby nie fakt, że kobiety ratujące mu życie zawsze były ładne
i młodsze przynaj¬mniej o lat dwadzieścia od żony Wuja. Wysłuchaliśmy
tej opowieś¬ci; po czym Wuj pozwolił nam podnieść się z kolan i wszystko
dawnym poszło trybem.
O nim myślałem teraz, wiedząc, iż jutro pójdę pożegnać się z nim, jeśli
w międzyczasie nie stanie się z nim coś, co znów poz¬woliłoby jakiejś
kobiecie na złożenie życia w ofierze dla ojczyzny i Wuja; a co było
możliwe.
Rano znów pojawił się ból i jadąc do kardiologa, musiałem za¬trzymać
samochód dwa razy i odpoczywać, nie chcąc brać nitrog¬liceryny, aby
doktor mógł lepiej zorientować się w obecnym sta¬nie mego serca. Doktora
znałem; był ojcem mej koleżanki szkol¬nej i przyjął mnie od razu.
- Jak dawno cierpi pan na anginę pectoris? - zapytał. - Od dwudziestego
dziewiątego roku życia. - I miał pan już dwa zawały serca?
- Ostatni przed ośmioma miesiącami.
- Zrobimy jeszcze jeden elektrokardiogram - powiedział pro¬fesor. - Tym
razem z obciążeniem. - Przerwał i w okno patrząc rzekł: - Niech pan,
proszę, spojrzy na to drzewo. Jeszcze dużo zielonych liści. - Odwrócił
się ku mnie. - Muszę pana uprze¬dzić, że trzeci zawał serca jest zwykle
najniebezpieczniejszy ¬powiedział. - Ale to nie stanowi oczywiście
reguły.
- Wiem, panie profesorze - powiedziałem, a on znów od¬wrócił się i
patrzył przez okno, a ja nie mogłem mówić, gdyż zmęczyło mnie robienie
przysiadów; wreszcie podszedł do aparatu i odczytał rolkę
elektrokardiogramu.
- Niech pan stara się używać jak najmniej nitrogliceryny ¬powiedział. -
To pana skończy szybciej, niż pan myśl. Pod wpływem działania
nitrogliceryny naczynia wieńcowe rozszerzają się gwałtownie i wtedy atak
dusznicy bolesnej przechodzi. Ale serce nie jest, niestety, zrobione z
gumy.
- Jaka jest pańska rada? . .
- Leczenie szpitalne. Trzy, może cztery miesiące. Być może, iż porządne
leczenie kliniczne odwlecze zawał.
Włożyłem już koszulę i zawiązałem krawat; siostra pobrała mi krew z żył,
a on obracał w ręku probówkę, oceniając gęstość krwi; po czym
wzruszywszy ramionami oddał siostrze probówkę i znów odwrócił się ku
oknu.
- Pan profesor użył określenia „odwlecze”?
- Nic jest wcale powiedziane, że trzeci zawał musi nastąpić. - Byłbym
jednak wdzięczny, gdyby pan profesor odwrócił się ku mnie -
powiedziałem. - Jak długo jeszcze?
- Tego me można przewidzieć - powiedział. - Ale pan jest ciężko chory. I
oczywiście musi pan być przygotowany na wszystko.
- Wolę powiedzieć, że jestem przygotowany na nie - powiedziałem.
Wyszedłem ze szpitala i pojechałem do garażu, a tam, omywszy samochód i
odłączywszy akumulator, ustawiłem go na klockach i patrzyłem przez
chwilę na długą, białą maskę przepasaną dwoma skórzanymi pasami, a potem
taksówką pojechałem do Weroniki i spotkałem ją na schodach. .
- Wróć - powiedziałem. - Muszę z tobą pomówić. - Mam zamówioną kolejkę u
fryzjera.
- Wróć - powtórzyłem.
Weszliśmy do mieszkania, a ja wyjąłem skakankę, którą kupiłem dla
Małgosi, i położyłem ją na stole, a potem nalałem sobie kawy.
- Weronika - powiedziałem. - Będę mówić krótko i chciałbym aby pani
wysłuchała mnie uważnie. Dziś w nocy jadę do Warszawy i nigdy nie wrócę
już do pani.
Patrzyła na mnie spokojnie i bez zdziwienia, a jej oczy pełne były teraz
światła płynącego z okna, jak i wtedy, kiedy zobaczyłem ją po raz
pierwszy.
- Pamięta pani, iż powiedziałem pani kiedyś, że uda się pani odzyskać
wiarę w Boga? - zapytałem. - To dzisiaj właśnie jest ten dzień. Jestem
po dwóch zawałach serca, a teraz czeka mnie trzeci. Doktor, u którego
byłem, nawet nie wysilał się, aby ukryć przede mną, iż tym razem trafi
mnie szlag. Muszę iść do szpitala i to na długo. Nasze melodeklamacje
skończyły się. Przykro mi, iż nie mogę zostać z panią i pobawić się
jeszcze trochę. Bawiłem się dobrze. Umierałem przecież za dwóch ludzi.
But now the cir¬cus is over, Weronika.
- Cóż to znaczy?
- Przedstawienie się skończyło. Jeśli Bóg postanowił zabić jednego ze
swych ludzi, to zabija go w jednym człowieku, i zabija go również w tym
drugim który chciał stać się pierwszym. Ja testem tym drugim
człowiekiem. Czy wierzy pani teraz w Boga?
- Więc to jest właśnie tym, co ludzie nazywają wiarą? - Nie ma innej.
- Więc tylko w nieszczęściu można Go znaleźć?
- Tak myślę. Dlatego On żył, żyje i zawsze będzie żyć. Wstała, a ja
podszedłem do niej i objąłem ją ramieniem, chwilę na nią patrzywszy,
lecz nie poruszyła się nawet i to było tak, jak¬bym dotknął kogo obcego.
- Przykro mi, że nie umiałem pani kochać - powiedziałem. - I mnie jest
przykro.
- Może któregoś dnia spotka pani jakiegoś człowieka i poko¬cha go -
powiedziałem. - Może zdarzy się i tak. Uśmiechnęła się.
- Jaka szkoda, że pan nie umie kłamać - powiedziała. Wzięła swój płaszcz
z poręczy fotela. - Wrócę około ósmej - powie¬działa. - Chciałabym, aby
pana tu już nie było.
- Dobrze - powiedziałem. - Chciałbym tylko pospać ze dwie godziny, a
potem pójdę.
Odeszła, a ja stałem trzymając filiżankę kawy i patrzyłem za nią, a
będąc koło drzwi odwróciła się ku mnie i wtedy znów doj¬rzałem na twarzy
jej tak dobrze znajomy mi wyraz; i to było tak, jakby wyrwano ją z
pełnego przerażeń snu.
- A może właśnie kochałam tylko pana? - powiedziała. ¬Może zgubiliśmy
się obydwoje?
- Ani na chwilę - powiedziałem. - Pani także nie umie kła¬mać. Nie
kochała pani nikogo. To jeszcze jedno kłamstwo. Tym razem, aby mnie
ciężej było umierać. Ale nie będzie mi ciężej. Nie umiem kochać kobiet.
Nie kochałem nigdy żadnej. Dlatego nam nieźle wychodziły nasze
melodeklamacje. Ale to nie jest najgor¬sze, jeśli chodzi o mnie. Nie
umiałem tego, co pani. Nie umiałem nigdy okłamać samego siebie. A teraz
proszę iść.
Wyszła, a ja położyłem się na tapczanie i zasnąłem prawie na¬tychmiast,
i obudziło mnie walenie do drzwi.
- Ależ pan ma sen - powiedział ten człowiek. - To dlatego, że nie spałem
w nocy.
Wszedł; walizkę zostawił w przedpokoju, a sam usiadł w fotelu i chwilę
na mnie popatrzywszy, roześmiał się.
- Tylko moja Weronika mogła wymyślić coś takiego - po¬wiedział. - Czy
pan czasem nie jest moim zmarłym bratem? - Na co umarł pański brat?
- Zapalenie płuc. - Nie, to nie ja.
- Jest w domu coś do picia? W pociągu był piekielny tłok i musiałem stać
przez całą drogę. Bardzo mi się chce pić.
- Zdaje się, że powinno być jeszcze parę butelek piwa.
- Będzie pan tak grzeczny i przyniesie mi jedną? - zapytał. - Jestem
naprawdę zmęczony. Tę ostatnią noc w więzieniu śpi się najgorzej, a ja
nie spałem w ogóle. Czy mogę pana o to prosić?
Poszedłem do kuchni i wydąłem z lodówki butelkę piwa, a szklankę
przepłukałem zimną wodą i wróciłem do pokoju.
- Przed sześcioma laty powiedziałem Weronice, aby kupiła kufle do piwa -
powiedział biorąc w rękę szklankę. - W cienkim szkle piwo szybko traci
smak. Ale Weronika nie kupiła kufli. Niewiele się zmieniło przez ten
czas.
- Nie zmieniło się nic - powiedziałem. - Gdzie ona jest?
- Wróci około ósmej - powiedziałem. - A więc uniewinnili pana?
- Uniewinnili i zrehabilitowali. Być może nawet wrócę do lotnictwa.
Wielu ludzi wychodzi teraz z więzień. Wygląda na to, że czasy się
zmieniają.
- Zaczyna być lepiej - powiedziałem. - Pan w to wierzy?
- Nie. I panu bym także nie radził.
- Nie wie pan czasem, co stało się z moim samochodem? - Pański samochód
stoi w garażu u kapitana Samsonowa. Jest w najlepszym porządku. Może pan
siadać i jechać choćby dzisiaj.
- To jasne - powiedział. - Ktoś musi pana zmienić. Pan jeździł moim
wozem do dzisiaj, prawda?
- Jestem dobrym kierowcą, panie majorze. - Ma pan własny samochód?
- Nie.
- Przykro mi. Dlaczego nie przyniósł pan sobie szklanki? Poszedłem i
przyniósłszy sobie szklankę usiadłem obok niego, a on nalał mi piwa.
- Bili?
- Pan chce mi wyrazić współczucie?
- Nic, panie majorze. Tak się zwykle mówi w tego rodzaju wypadkach.
- Bili. Ale to nie ich wina. Nie potrafią po prostu inaczej. - Więc
czyja wina?
- Za późno, aby o tym mówić. Był pan podczas mistrzostw Europy w
Warszawie?
- Nie widziałem tylko ćwierćfinałów. - I jak tam było?
- Nie mamy ciężkich wag. Do półśredniej wszystko w po¬rządku. Ale w
wyższych nie ma nas na ringu.
- Tak było i przedtem.
- Powiedziałem panu: nic się nie zmieniło.
Spojrzał na mnie i postawił szklankę na stole, a kiedy ku mnie się
pochylił, zobaczyłem, iż siwe są włosy jego.
- Naprawdę nic?
- Nie - powiedziałem.
Przyszedłem, aby się z nią pożegnać.
- Ja już się pożegnałem.
- Pan myśl, że powinienem zostać?
- Pan stąd nigdy nie odszedł, panie majorze. Ani na chwilę. Ani na jeden
dzień i ani na jedną noc.
- Bóg jeden wie, dlaczego panu wierzę, ale wierzę panu ¬powiedział. -
Pan spakuje teraz swoje rzeczy, prawda? Jeśli ona ma rzeczywiście wrócić
koło ósmej, to nie trzeba scen.
- Ale nie trzeba też pakować moich rzeczy - powiedziałem. - Są już
spakowane.
- Kłótnia?
- Nie. Tym razem ja idę umierać.
- Cóż to jest? Rak?
- Serce. Byłem dzisiaj u kardiologa. Skierował mnie do szpi¬tala.
- Może wylezie pan z tego - powiedział. - Człowiek potrafi wiele
wytrzymać. Gdyby nie to, h ona niedługo wróci, pogawę¬dziłbym z panem na
ten temat. - Podniósł się. - Idę się ogolić - powiedział. - Czy byłby
pan łaskaw pożyczyć mi swej ma¬szynki do golenia?
- Nie ma pan po temu żadnej potrzeby, panie majorze - po¬wiedziałem. -
Pańska maszynka do golenia leży na tym samym miejscu, w którym pan ją
zostawił. Może pan jej używać bez oba¬wy. Ja nie użyłem jej ani razu.
- To szlachetnie z pańskiej strony - powiedział.
- Któregoś dnia zrozumie pan, że był pan tutaj przez cały czas -
powiedziałem. - I zrozumie pan to szybciej, niż pan przypuszcza. .
Wszedł do łazienki, a ja patrzyłem za mm, jak stał przed lus¬trem i
patrzył na szklankę, w której były dwie szczoteczki do zębów; Weroniki i
moja. Widziałem krople potu spływające po jego twarzy i milczeliśmy
chwilę, a potem on wyjął moją szczotkę do zębów i patrząc na nią
powiedział:
„Yeah, though I walk through the valley of the shadow of death. I will
fear no er, il for thou art with me; the rod and thy Staff comfort
me...” - Podał mi szczotkę. - Ta jest pańska - powie¬dział.
- Czerwony nigdy nic był kolorem Weroniki.
Wyszedłem, a gdzieś na rogu ulicy złapał mnie deszcz i poprzez brudne i
mokre miasto poszedłem do Samsonowa. Nie brałem tak¬sówki; krople
deszczu ociekały po twarzy mojej, ale szedłem wol¬no i myślałem o tym,
że nic ma po co się śpieszyć; i nigdy nie było po co się śpieszyć, i
nigdy nie będzie po co. Ale teraz była jesień; pora deszczu i chłodu, a
ja szedłem pod nagimi drzewami, a prze¬cież tego dnia doktor w klinice
powiedział mi, że drzewo, na któ¬re patrzy, pełne jest jeszcze liści
zielonych, i teraz, idąc w wie¬czornym deszczu, zrozumiałem, iż tak
trzeba było żyć. I że ten człowiek patrzący na moją czerwoną, ciepłą
krew i na zimne, cie¬mne drzewa poza oknem powiedział prawdę.
Samsonow siedział przy stole czytając gazetę i ja zacząłem pa¬kować
swoje książki.
- Odchodzi pan?
- Tak.
- Zabawne. A ja wygrałem. - Co pan wygrał?
- Pieniądze. Kupiłem los za pańską radą i wygrałem. Proszę, może pan
sprawdzić.
Podszedłem do niego i spojrzawszy na numer losu i na numer tabeli
zobaczyłem, iż numery się zgadzały.
- Wygrał pan o wiele więcej, niż pan myśli - powiedziałem. - Teraz
nareszcie wygrał pan spokój.
- Zawsze byłem spokojny - powiedział.
- Ale teraz będzie pan najspokojniejszym z ludzi, idioto. Odwrócił się
ku mnie, a jego twarz była martwa jak zwykle i jak zwykle pełna wyrazu
zniewagi jak twarz tenora, któremu w czasie arii zerwał się głos i
zamiast oklasków śmiech otrzymał; ale wie¬działem teraz, patrząc na
niego, iż ten wyraz teatralnej zniewagi widzę na jego twarzy po raz
ostatni i roześmiałem się.
- Wasza piesenka spieta - powiedziałem. - Mów pan po polsku.
- Major Rackmann wrócił przed dwiema godzinami do domu. Uwolniony i
zrehabilitowany. Ma nawet nadzieję, że powróci do lotnictwa. Wielu teraz
wraca. - Popatrzyłem na niego i podszed¬łem o krok jeszcze bliżej. -
Tylko ona już nie wróci - powie¬działem.
- Nie.
Patrzyłem, jak Samsonow bierze swój los i drze go na strzępy, a potem
podpala.
- Właśnie myślałem, że pan to zrobi - rzekłem. - W ope¬rach tak właśnie
bywa. Ale za te pieniądze mógł pan przecież żyć pięć lat. Nie będzie pan
przecież wiecznie śpiewać tenorem.
- Nie będę także żyć wiecznie.
Wziąłem swoją walizkę i chciałem już odejść, ale zatrzymałem się w
drzwiach i raz jeszcze popatrzyłem na niego.
- Gdyby ten człowiek przyszedł do pana przed swoim aresz¬towaniem i
poprosił pana o pomoc - pomógłby mu pan?
- Tak.
- A ta kobieta przychodziłaby w nocy do niego? Pan by to już jakoś
urządził, prawda?
- Pan wie najlepiej, że ja wiele rzeczy potrafię urządzić.
- Ten człowiek przyjdzie, aby upomnieć się o swoją własność.
- Wiem. Czekał przecież przez tyle lat. - Pan też.
- Ja jeszcze dłużej od niego - powiedział Samsonow. - Zna¬łem ją przed
nim. Ale teraz przestanę czekać, a on zacznie.
- On?
- Skazani na śmierć nigdy nie wracają - powiedział Samso¬now; zapalił
papierosa i długo patrzył na płonącą zapałkę, a ja widziałem, iż płomień
parzy mu palce, ale on nie czuł bólu. ¬Oni zostają już na zawsze tam -
powiedział wreszcie. - A jeśli wracają do domu, to po to, aby czekać na
nich znowu. Ten czło¬wiek ma dużo czasu, ale nic z tym nie zrobi.
- Za to pan go nie ma wcale - powiedziałem. - On przyj¬dzie upomnieć się
o swój rewolwer.
Wziąłem walizkę i wyszedłem, a on dogonił mnie już na pod¬wórzu i złapał
za ramię.
- A pańska książka? - krzyknął głosem wariata. - Ta o Szymonie
Cyrenejczyku?
Przystanąłem i powiedziałem do niego:
- Nie napiszę jej nigdy. Pan ma rację. Gdyby naprawdę istnia¬ło
miłosierdzie, ten człowiek nie wróciłby do domu dziś wie¬czorem.
W deszcz wyszedłem i zatrzymawszy taksówkę kazałem za¬wieźć się do
restauracji „Monopol.” I nie pomyliłem się; Wuj Jó¬zef siedział samotnie
przy stoliku, a nieco dalej siedział ordynans Wuja, gdyż widocznie
spotkała go kara za jakieś przewinienie. - Przyszedłem się pożegnać -
powiedziałem.
- Dobrze - rzekł Wuj Józef. - Ale mów krótko. Mam zmartwienia.
Usiadłem przy nim i poprosiłem barmana o piwo.
Jak wdowa po poruczniku kirasjerów? - zapytał Wuj Józef.
Już nie jest wdową. Wrócił.
I zastał cię w domu?
- Śpiącego.
- To zbyt jaskrawy zbieg okoliczności - powiedział Wuj Jó¬zef po chwili
namysłu. - Ale w końcu co może stanowić nagrodę za siedem lat spędzonych
w celi śmierci? To jedna z tych rzeczy, których się naprawdę nie wie.
Biedny porucznik i biedna jego głowa. Wczoraj jeszcze nosił koronę
męczeństwa, a teraz rogi.
W każdym razie to stanowi jakąś pointę w jego banalnej skądinąd sprawie.
Czasy są dziwne i trzeba umieć cieszyć się wszystkim. Jeśli nie można
się cieszyć choćby jedną rzeczą, lecz prawdziwie. - Powiedziałeś, że
masz zmartwienia.
- Rozchodzę się z ciotką. - Dlaczego?
- Z jej winy. - Cóż zrobiła? - Zestarzała się.
- Nie bardzo właściwie rozumiem, dlaczego ożeniłeś się z ko¬chaną
ciotką.
- To było jeszcze za czasów studenckich, synu - powiedział wyniośle Wuj
Józef. - Nie jadłem już od dwóch tygodni i mia¬łem jedyną szansę najeść
się na własnym weselu.
Spojrzałem na zegarek.
- Muszę już iść - powiedziałem. - Zawsze chciałem ci po¬wiedzieć, jak
bardzo cię kocham, i nigdy tego nie umiałem. A teraz to już bez
znaczenia. Idę do szpitala. Lekarze spodziewają się trzeciego zawału.
Nic nie powiedział; pochylił tylko głowę, a ja patrzyłem na jego piękną
twarz i nie widziałem na niej nic prócz wstrętu.
- To lepiej dla ciebie - powiedział po chwili. - Nie umiałeś być
szczęśliwy. I nigdy nie będziesz, Grzesiu. Nie umiałeś żyć w wyzwaniu i
nie nauczysz się tego nigdy.
- Nie - powiedziałem. - Po prostu biegłem przez całą dro¬gę. To
wszystko. A teraz muszę już iść. Mój pociąg odchodzi niedługo. - Wstałem
i przez chwilę nie mówiłem nic, myśląc o tym, iż może nie zobaczę go już
nigdy. - Szkoda, że nie ko¬chałeś mnie nigdy, wuju - rzekłem.
Wtedy Wuj Józef spojrzał na mnie raz jeszcze.
- Synu - powiedział. - Czy życzyłbym ci śmierci, gdybym cię nie kochał?
Lecz przebiegłem i przez to; trzy miesiące przebywałem w szpi¬talu, po
czym lekarze orzekli, iż na razie nie ma niebezpieczeń¬stwa. Opuściłem
więc miasto i wyjechałem na wieś; tam chodzi¬łem pełnymi śniegu drogami,
a wieczorami próbowałem pracować, a kiedy nie szło mi to, zachodziłem do
gospody, aby napić się piwa i posłuchać, o czym mówią senni i zmęczeni
chłopi. I nie zmieniło się nic; Wuj Józef ożenił się był po raz drugi,
aby po miesiącu wrócić do swej pierwszej żony, a następnie kazał
zamk¬nąć się w szpitalu dla wariatów; rzecz jasna, ku odświeżeniu
wyo¬braźni, jak mi o tym napisał Samsonow nadał prowadzi swe nik¬czemne
interesy; rozhulał się i rozpił, nawet zapuścił wąsy a la Adolf Menjou,
a tak liczyłem na niego, iż zabije się, strzelając sobie nie w czaszkę,
lecz w serce, niby aktor operowy umierający każdego wieczoru wśród kurzu
papierowych dekoracji i wyżebra¬nych oklasków. O Weronice i jej mężu nie
słyszałem niczego i po¬stanowiłem o nich nigdy nie mówić, i nigdy nie
myśleć. Nie było zresztą po co, tak czy inaczej, czekało ich jeszcze
jakieś dwadzieś¬cia lat nudy.
Index
www.pseudology.org
|
|