| |
1955
|
Marek Hłasko - Ìàðåê Õëàñêî |
Śliczna dziewczyna
|
Była to rzeczywiście
śliczna dziewczyna. Ludzie przychodzący do tego parku - nawet tacy,
którzy czynili to od wielu lat - nie pamiętali, aby zjawiła się tutaj
kiedykolwiek choć jedna taka, która mogłaby stanąć koło niej. Ta
dziewczyna podrywała wiarę w materialność świata; przechodzący obok
ławki, na której siedziała, doznawali wrażenia, iż przeszli pięć kroków
w innym świecie. Nawet staruszek, od lat łażący tędy z laską zakończoną
szpikulcem, otworzył usta i szedł tak aż do końca alejki. A staruszek
ten wiele widział, wiele mógłby powiedzieć o majowych nocach, kiedy -
dusząc się ze złośliwej satysfakcji - wypłaszał stąd ubogich kochanków.
Dziewczyna siedziała na ławce z chłopcem. Chłopiec nie mógł mieć więcej
lat od niej - to znaczy dziewiętnaście lub dwadzieścia. Był także ładny,
lecz ona gasiła go każdym, nawet najbardziej nieznacznym ruchem lub
spojrzeniem. Ta dziewczyna miała w sobie kawał słońca - tak myśleli
przechodzący tędy. W pewnym momencie rzekła:
- Późno już. Muszę iść.
- Jak chcesz - powiedział chłopiec. - Mnie tutaj dobrze.
- Zrobisz to, o co cię proszę, czy nie?
- Już ci powiedziałem.
- Będziesz żałował.
- To moja sprawa - powiedział chłopak. Wyciągnął z kieszeni paczkę
papierosów: prztyknął w denko, wyciągnął jednego i zapalił. Potem
schował paczkę z powrotem.
- Ja też palę - rzekła dziewczyna.
- To bardzo niedobrze. Nikotyna szkodzi na zdrowie. Poza tym człowiek
brzydnie.
Popatrzyła na niego spod zmrużonych powiek. Oczy miała brązowe, ciemne:
migotała w nich miodowa gwiazdka. Chciała coś powiedzieć, lecz
przechodził koło nich jakiś mężczyzna w granatowym kiepskim garniturze.
Był to nieznaczny urzędnik: nie osiągnął w życiu niczego, gdyż brakło mu
i talentu, i wytrwałości. Jak każdy tego rodzaju człowiek uważał się
jednak za skrzywdzonego i niezrozumianego. Popatrzył na śliczną
dziewczynę i pomyślał: „Mój Boże! Gdybym ja miał taką! Może by to
wszystko zaczęło być inne? Taka kobieta może odmienić wszystko; może dla
niej wziąłbym się jeszcze za coś? A tak - złamane życie. Ech, cholera!
Muszę iść do kina. Człowiek zaczyna się rozklejać...” Posmutniał i
przyśpieszył kroku.
Skoro tylko przeszedł, dziewczyna zapytała chłopca:
- Dasz czy nie?
- Nie lubię się powtarzać - odparł.
Patrzyła na niego swymi ciemnymi oczyma i rzekła cicho:
- Ty skurwysynu.
Roześmiał się. Kopnął czubkiem buta kamyk leżący na ścieżce i powiedział
bardzo cichym, melodyjnym głosem:
- Popełniasz małą omyłkę: nie jestem twoim dzieckiem.
- Gdybyś był moim dzieckiem - rzekła - wiedziałabym, co z tobą zrobić.
Spojrzał na nią z ukosa i odparł:
- Dlaczego więc radzisz się mnie, co zrobić ze swoim?
- Jest także i twoje.
- Ty bardzo pięknie mówisz - rzekł - i na pewno bardzo wzruszająco. Ale
ja nie byłem wtedy sam. Był i Mietek, i Roman, i jeszcze paru innych.
Dlaczego przychodzisz do mnie po forsę? Czy ja jestem świętym Mikołajem?
- Ja z tamtymi nic nie miałam.
- Wychodziłaś z nimi na dwór.
- Po to, żeby odetchnąć i przejść się kawałek. Była wtedy taka piękna
noc...
- Ach tak - powiedział obojętnie. Zgasił papierosa i oparłszy ramiona o
poręcze ławki, przeciągnął się. Patrzył chwilę na wygasające niebo,
potem rzekł: - Przykro mi, ale ja już dawno przestałem wierzyć w cuda.
Jeszcze nie słyszałem, aby dziewczyna szła w nocy nad rzekę z mężczyzną
li tylko po to, aby popatrzeć na księżyc. Zwykle księżyc w takim wypadku
kapuje na nich.
Dziewczyna uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Milczała; w ręku
miażdżyła małą gałązkę. Ręce miała takie, jakie miewają Madonny na
starych obrazach: długie, szczupłe nerwowe, żyjące własnym, pięknym
życiem. Człowiek, który w tej chwili przechodził koło nich, spojrzał na
nią, potem na jej ręce i zaparło mu dech. Był on młodym pisarzem i
marzył o napisaniu wielkiej, miłosnej powieści, na którą tak bezustannie
i boleśnie oczekują ludzie. W tej chwili - z przerażającą jasnością -
ujrzał całość; od wielu miesięcy już trzepotały mu się po głowie sceny,
dialogi, twarze, lecz dopiero w tej chwili ujrzał swoje dzieło jako myśl
skończoną. „Już mam - kombinował gorączkowo. - Teraz już mam. Oni
spotkali się przypadkowo na ławce w tym parku. Zawiązuje się romans,
pierwsza miłosna noc... Traktują to wszystko cynicznie, sportowo, gdyż
tak sobie postanawiają, aby uniknąć komplikacji i rozczarowań. Lecz z
czasem - przychodzi miłość. Wielka, obezwładniająca, rzucająca na
kolana. Ale oni nie mogą w to uwierzyć; dręczy ich cyniczny początek.
Lecz w końcu rozumieją; pozostaną już razem, na zawsze złączeni
uczuciem. To będzie rzecz pełna gniewu!...” Uradowany pogalopował do
domu.
Dziewczyna powiedziała do chłopaka:
- Dobrze. Jak chcesz. Ale ja cię załatwię. Inni też dowiedzą się o
naszej słodkiej tajemnicy. Wylecisz na zbity łeb. Zapomnisz, że chciałeś
zostać inżynierem, mój drogi. Już ja ci pomogę.
Nie drgnąwszy odparł:
- Miła, zaczynasz być śmieszna, a to źle. Ja osobiście niczego w życiu
nie boję się tak jak śmieszności.
- Mimo to będziesz śmieszny.
- Niezupełnie. Ja także mogę ci przypomnieć o pewnych faktach. Na
przykład taki: jest noc, pewien chłopak będący w wojsku myśli o swej
dziewczynie i marzy o chwili, kiedy będą razem. Pełni oczywiście
wartę... Ładne, prawda? Tymczasem... - Zbliżył ku niej twarz i
powiedział twardo: - Tymczasem dziewczyna bawi się w „Kameralnej” z
dwoma podtatusiałymi facetami, którzy mają jeszcze sklepiki na ulicy
Chmielnej i sflaczałe nogi. Ta dziewczyna jedzie potem do jednego z
nich, a jest zupełnie zalana. I potem ta dziewczyna barłoży się z tymi
facetami do rana. Rano oczywiście opowiada im wzruszającą historyjkę o
tym, że jej ojciec siedzi niewinnie w więzieniu i że ona z matką cierpią
głód. Potem pożycza od jednego z nich pięćset złotych i kupuje sobie
dwie pary nylonów. Życiowe, co?
- Tak sobie. Znam bardziej ciekawe bajeczki. Słyszałam historię o takim
młodym chłopaku, który sfałszował pewne dane w ankietach, aby dostać się
na studia, i wygłaszał wzruszające rzeczy do czasu, kiedy było mu to
potrzebne. Nauczył się nawet mówić gwarą podwarszawską, gdyż utrzymywał,
iż jest autentycznym proletariuszem. Tymczasem tatunio przysyłał mu
paczki z Nowego Jorku, tak że chłopak był nawet nieźle ubrany, gdyż
tatunio umiał i tam robić ciekawe interesy. Tatunio, ten bezrobotny
tokarz z ankiety. Jak myślisz: interesujące?
- Dam ci połowę - rzekł. - O resztę postaraj się sama.
- Nie, miły - rzekła. - Dasz wszystko albo...
- Albo co? - przerwał, brutalnie ścisnąwszy jej rękę.
- Nic. Nie będę się powtarzać. Nie chcę być śmieszna. Ja także niczego
nie boję się tak jak śmieszności.
- Dobrze - rzekł twardo. Popatrzył na nią ciężko; uśmiechnęła się
szyderczo. - Dam ci forsę za dwa tygodnie - powiedział.
- Wcześniej. To już i tak za późno.
- Trzeba było uważać, psiakrew!
- Komu ty to mówisz?
- Nie na wszystko trzeba się zgadzać, ty...
- Ciszej - syknęła.
Obok nich przechodziła para staruszków; byli siwi i zgarbieni. Przeżyli
z sobą już wiele lat: byli wierzący i uważali, iż każdy dzień na tej
ziemi darowany im jest od Boga. Dziękowali mu za to. Staruszka spojrzała
na dziewczynę i rozpłakała się nagle.
- Co ci jest? - zapytał mąż.
- Dlaczego Bóg nam nie dał takich pięknych dzieci? - rzekła. - Dlaczego
nam nie dał takich dzieci?
Staruszek uścisnął jej pomarszczoną i wiotką dłoń.
- Kochaliśmy się - rzekł. - Było nam dobrze. Bóg nam przebaczy, że nie
zostawiamy nikogo. To przecież nie z naszej winy.
- Tak - powiedziała z trudem. Otarła łzy i westchnęła: - Jednak byłoby o
wiele lepiej...
Zgarbieni odeszli w zielone alejki. Chłopak rzekł:
- Ja ci to zorganizuję. - Chwilę milczał, potem dodał: - Poczekam aż
wyjdziesz za mąż.
- To co wtedy?
- Będziesz miała dzieci, dom, męża.
- To co wtedy?
- Nic. Zajdę czasem do was, poznasz nas ze swoim mężem... Pogada się
czasami o starych dziejach.
- Więc w przyszłym tygodniu?
- Tak.
- Dobrze - rzekła. Podniosła swoją wspaniałą twarz do góry i na chwilę
rozświetliło ją zachodzące słońce; każdy jej włos, każdy kawałek skóry,
jej oczy, usta, ramiona, wszystko było przesiąknięte słońcem i pełne
słońca. Patrzyła na zielone kopuły drzew, potem rzekła cicho: - Długo
będziesz czekał.
- Na miłość długo się czeka.
- Ach, tak - szepnęła.
Nie rzekła już ani słowa; na twarzy jej gasła zorza, gdyż słońce
uciekało za drzewa. W ostatnich jego promieniach ujrzało dziewczynę
dwóch mężczyzn spieszących z pracy do domu. Obaj byli starszymi ludźmi;
mieli poorane twarze i siwe włosy na skroniach. Jeden z nich, niższy,
spojrzał na dziewczynę i na twarzy jego odmalował się ból.
- Co ci jest? - zapytał wyższy.
- głupstwo - rzekł niższy starając się uśmiechnąć. Przesunął ręką po
czole ruchem człowieka bardzo zmęczonego i powtórzył: - Głupstwo. Wiem
dobrze, że nie powinienem mieć smutnej gęby. Ale nie masz pojęcia, tak
czasem trudno się cieszyć.
- Kiedy siedziałem przed wojną swoją dziesiątkę - powiedział niższy - to
marzyłem, że jak skończy się walka, tak będą właśnie wyglądać nasze
dziewczyny. Kiedy mnie wpakowali do pudła, byłem jeszcze bardzo młody,
taki chyba jak ten chłopak, który z nią siedzi. Byłem naiwniakiem i w
taki mniej więcej sposób wyobrażałem sobie komunizm. Dopiero jak mi
zatańczyli po żebrach, moja wizja się nieco zmieniła.
- Więc dlaczego masz smutną gębę?
- Czasem jednak ciężko pomyśleć, że nigdy się nie miało takiej
dziewczyny.
Głupstwo - rzekł drugi. Dał sójkę w bok niższemu i powiedział: - Czy to
w końcu ważne? Najważniejsze, że one są, że są taki piękne, że kochają
swoich chłopaków i że są kochane.
Index
www.pseudology.org
|
|