| |
1955
|
Marek Hłasko - Ìàðåê Õëàñêî |
Robotnicy |
Pracowaliśmy na
równinie. Była to monotonna równina. Pieśń o niej nie zabrzmiałaby ani
jednym silniejszym dźwiękiem. Nie było tu lasów ni wzgórków —
gdziekolwiek obróciłeś wzrok, pola i wsie osiadły płasko; odnosiłeś
wrażenie, że patrzysz na wewnętrzną powierzchnię swej dłoni powiększoną
monstrualnie. Ginął twój wzrok; czasem myślałeś, że w ogóle nie masz
oczu i jesteś ślepcem. Człowiek głupiał.
Kazimierz powiedział do mnie kiedyś:
- Gdybym nie był komunistą, nienawidziłbym tego miejsca tak, jak
nienawidzi śmierci człowiek, który kocha życie. Ja tu umieram. Pochodzę
z Sandomierskiego; tam ziemia jest bujna i gorąca. Jak tylko skończymy
budować ten przeklęty most, nie wrócę tu już nigdy i zabronię tu
przyjeżdżać swoim dzieciom.
Betoniarz Stefan, chłopak z warszawskiego Marymontu, mówił:
- Jak tylko skończymy budować ten cholerny most, to jak nie piję, urżnę
się jak świnia, potem trzy dni odpoczywać będę w komisariacie. Boże!
Gdyby tu chociaż był komisariat... Pół roku klepię już ten przeklęty
most; oszaleję chyba, przez ten czas nie widziałem ani jednego drzewa!
Zbrojarz Kamiński, człowiek starszy, poważny i nadzwyczaj religijny,
mówił:
- Po co ja tu, cholera, przyjechałem? Ja tu przestaję wierzyć w Boga.
Zdaje mi się, że Bóg stwarzając świat zapomniał o tym kawałku ziemi, a
może go i przeklął. Ja tu nie mogę żyć.
Ja sam starałem się milczeć. Nocami wychodziłem na dwór i patrzyłem w
niebo; nad tą ziemią ono także wydawało mi się płaskie i nudne, gwiazdy
- niepotrzebne i drażniące. Nie zaglądali tu do nas inni ludzie; samych
siebie znaliśmy już na wylot: każdy z nas wiedział wszystko o żonie,
dzieciach, domu czy kochance drugiego. Zdawało nam się, że
powiedzieliśmy sobie już wszystko, co można. Ja sam myślałem, że nie
wyrwę się stąd już nigdy; przestałem wierzyć, że istnieją gdzieś miasta,
ulice, p r a w d z i w e domy.
Mieszkaliśmy w barakach: sklecono je byle jak, sposobem gospodarskim; w
praktyce oznaczało to nasz ciągły i bezpośredni kontakt z przyrodą i
klimatem. Gazety na budowę przywoził nam listonosz z miasteczka
odległego o kilkanaście kilometrów; gdy pił normalnie - gazety spóźniały
się o jeden dzień; gdy trochę mocniej - gazety spóźniały się o dwa dni;
a jak go przycisnęła chandra - to przez cały tydzień nie wiedzieliśmy,
co się dzieje na świecie. Raz betoniarz Stefan pobił listonosza, lecz to
nic nie pomogło; wręcz przeciwnie - życzenia, przesłane nam przez
rodziny na Nowy Rok, odebraliśmy po Trzech Królach.
Jesienią do naszych baraków kapała wilgoć; odrywaliśmy ze ścian zdjęcia
naszych drogich i chowaliśmy je do drewnianych kuferków, pod prycze.
Zimą hulały dzikie wiatry, z żelaznych piecyków buchały kłęby czarnej
sadzy, osiadając na naszych ubraniach lepką i tłustą powłoką;
chodziliśmy zakatarzeni; głosy nasze brzmiały niczym głosy
rzezimieszków. Przestaliśmy się golić i myć, gdyż w barakach panowało
niemożliwe zimno; Kazimierz ze swoją czarną brodą wyglądał jak Madej;
siwy zbrojarz Kamiński - jak patriarcha; blond szpicbródka Stefana z
Marymontu nieodparcie przywodziła na myśl postać głupawego gogusia z
operetki; a najżałośniej wyglądałem ja sam. Zarost mam nietęgi, rosnący
rzadkimi kępkami; twarz moja wskutek tego budziła wątpliwości, czy od
czasu kąpieli, jaką uraczono mnie zaraz po przyjściu na świat, spotkała
się z wodą.
- Cóż - mówiliśmy. - Aby do wiosny.
Przyszła wiosna; późna, zimna i o wiele gorsza od jesieni. Jednego dnia
padał ohydny deszcz, następnego - kaszowaty śnieg; wiatr podcinał go i
chłostał nim po naszych twarzach. Kombinezony nasze nie wyschły już
nigdy; oczy mieliśmy czerwone od ciągłej gorączki. W barakach zawaliło
się pół dachu; dwa dni trwało, nim poradziliśmy sobie jako tako. Na
szarym niebie od czasu do czasu ukazywało się blade słońce; w kałużach,
którymi pokryty był cały plac budowy, wyglądało ono jak oczko żółtego
tłuszczu. Podnosiliśmy ku niemu nasze umęczone twarze; słońce zaraz
znikało.
Kazimierz mówił:
- Co, do diabła spuchniętego! Gdybym nie był partyjniakiem, uciekłbym
stąd do wszystkich choler. Pojechałbym do swojego brata: on jest
proboszczem pod Małkinią. Zostałbym u niego dziadem kościelnym. Tylko mi
wstyd; to jedyna rzecz, która mnie tu trzyma. Myślę o dniu, w którym
będę stąd wyjeżdżał: mój wrzask będzie słychać aż w dziesiątej wsi. A
prawdę mówiąc, chłopcy, zaczynam czuć, że gdzieś mam ten cały nasz most.
Stefan mówił:
- Ech, sekretarzu! Aby do lata...
Jego nigdy nie opuszczał optymizm: jednego dnia kochaliśmy go za to,
drugiego - nienawidzili i uważali za idiotę.
Po długiej i strasznej zimie, po cherlawej, nie donoszonej wiośnie -
przyszło potworne, dręczące upałami lato; takich upałów nie pamiętali w
okolicy nawet najstarsi ludzie. Pot zalewał nam oczy, przeżerał koszule,
spływał wzdłuż całego ciała; zima wydawała nam się teraz bajką. Byliśmy
czarni; oblazła z nas siódma skóra; pokryci pęcherzami jęczeliśmy w
nocy, nie mogąc przewrócić się z boku na bok. Kamiński żegnał się i
mówił ponuro:
- Boże, pokarałeś grzesznego...
Z nienawiścią patrzyliśmy na kilka kobiet, które pracowały wśród nas;
gdyby nie one, moglibyśmy łazić nago. Zresztą - przestaliśmy na nie
zwracać uwagę. Pewien inżynier, który przyjechał na inspekcję budowy aż
ze stolicy, pół dnia chodził jak błędny, nie rozumiejąc, gdzie się
znalazł. Potem rzekł do mnie, pokazując w moją pierś:
- Przepraszam, czy pan w domu także chodzi nago?
- Tak jest, panie inżynierze - odrzekłem. - Tylko jak jestem w domu, to
jeszcze maluję się w pasy: seledynowe, błękitne i bordo. Tutaj nie mogę:
na budowie mamy tylko minię. Gdyby pan inżynier był coś łaskaw zadziałać
w tej sprawie!
Spojrzał na mnie białymi oczyma szaleńca i rzekł:
- To dziwne. To bardzo dziwne.
Budowaliśmy most. Budowaliśmy go nie z pieśnią, nie z ochotą; choć
wiedzieliśmy, że pracować trzeba i że piękną rzeczą w życiu człowieka
jest praca. Ten most budowaliśmy nienawiścią, rozpaczą, chęcią ucieczki
z tej równiny, która jak polip wyssała nasze serca i nasze dusze;
marzyliśmy o jednej rzeczy: aby nigdy już tu nie postała tu nasza noga.
Dobieraliśmy ohydne przekleństwa; przestaliśmy mówić - porozumiewaliśmy
się klątwami. Gdy ktoś z nas użył zwykłego słowa, reszta patrzyła nań ze
zdumieniem. Kazimierz gryzł się z tego powodu i klął najbardziej
złowieszczo. Stefan doszedł do mistrzostwa budowy: klął przez godzinę i
kwadrans bez przerwy, nie powtarzając ani jednego przekleństwa;
nazwaliśmy go “Słownikiem mostu”. Zbrojarz Kamiński dawno już zwątpił w
swe zbawienie wieczne i trzy książeczki do nabożeństwa sprzedał
listonoszowi za ćwiartkę wódki. Ja ułożyłem na cześć mostu pewien
poemacik, wobec którego fraszką wydaje mi się dziś pewne pikantne
skądinąd bezeceństwa dziadka Fredry. marzyliśmy tylko o jednej rzeczy: o
dniu, który będzie naszym ostatnim dniem t u t a j.
I zbudowaliśmy ten most. Lecz nie mieliśmy siły na to, aby się urżnąć,
tańczyć lub śpiewać; tego dnia Kamiński nie przeżegnał się nawet na
dobranoc.
Most obwieszono transparentami; dziatwa szkolna, którą przywieziono tu
na trzech ciężarówkach, śpiewała pieśni masowe; wygłaszano mowy,
przecięto wstęgę, maszynista rzucił z parowozu pęk kwiatów, a orkiestra
wojskowa, także sprowadzona na ciężarówkach, po raz dziesiąty grała tego
samego marsza; operator kronik filmowych szalał z kamerą, czepiając się
jak pająk poręczy mostu. Młody człowiek z Radia mówił do mikrofonu:
- Widzimy twarze budowniczych tego mostu. Są pełne wielkiej dumy i
radości. Widzimy przodowników pracy i młodzież, która wychowała się na
budowie tego mostu. Masa kwiatów! Ach, żeby państwo widzieli, żeby
państwo mogli tu być z nami! To wspaniały dzień dla wszystkich
budowniczych tego mostu! Widzimy twarz towarzysza Kazimierza
Rogalskiego, sekretarza organizacji zakładowej. To twarz człowieka,
który jest dumny i szczęśliwy ze spełnionego obowiązku. To na pewno
najszczęśliwszy dzień w życiu tego człowieka.
Wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Kazimierz podbiegł do spikera,
wyrwał mu mikrofon i podniósłszy go na wysokość swej wykrzywionej
wściekłością twarzy, ryknął:
- Gówno!
Uroczystość była popsuta; poszliśmy spać i spaliśmy dwa dni. Potem
przyjechało wiele ciężarówek. Załadowaliśmy nasze drewniane kuferki,
rozebraliśmy baraki, Kamiński wzniósł pięść w kierunku mostu (nabawił
się tu reumatyzmu) i - pojechaliśmy.
Ciężarówki mknęły. Był to ten wymarzony dzień; wracaliśmy do domów, do
naszych bliskich. Tam - został most. Był coraz mniejszy: każdy obrót kół
oddalał nas od niego. Milczałem. Milczeli wszyscy. Myślałem, że będą
kląć, śpiewać i wrzeszczeć. Czekałem na ryk Kazimierza. Na taniec
Stefana. Na dziękczynne modły Kamińskiego. Na westchnienia ulgi. Na
żartobliwe słowa i radość z bliskiego domu. Lecz milczeli. Odwróciłem
głowę i zobaczyłem, że wszyscy patrzą w kierunku mostu; był już tylko
małą kropeczką. Targnęło mną.
- No - rzekłem. - Czemu nic nie mówicie? Mieliście śpiewać. I co?
Milczeli; nikt nie zwrócił nawet uwagi na mnie. Krzyknąłem:
- Mówcie coś! No, mówcie coś, do ciężkiej cholery!...
Milczeli; widziałem, jak wytężają wzrok ze wszystkich sił.
- Mówcie! - zawyłem dziko.
- M... m... - wybełkotał betoniarz Stefan z Marymontu; machnął ręką i
umilkł.
Już nie było widać naszego mostu; został na równinie i przydymiły go
opary mgieł. Wtedy zrozumiałem, że most ten — jest już tylko
wspomnieniem. I ci, którzy będą po nim jeździć i chodzić, nigdy nie
dowiedzą się, że ten most jest tylko naszym mostem. Płakaliśmy.
Płakaliśmy wszyscy; miałem wtedy dwadzieścia lat i płakałem także, choć
nie za dobrze wiedziałem dlaczego. Brakowało mi czegoś, co pozwoliłoby
mi zrozumieć jasno i czysto nasze łzy. Bo dziś wiem już, że często
najbardziej kochamy tych ludzi, te sprawy i te rzeczy, od których bieg
życia każe nam odchodzić - nieraz na zawsze.
Index
www.pseudology.org
|
|