| |
1955
|
Marek Hłasko - Ěŕđĺę Őëŕńęî |
Pijany o
dwunastej w południe |
Zdarzyło się to w
południe i w skwar, który każdy zakątek kamiennego miasta napełniał
udręką; liście na drzewach wiotczały i gorący asfalt potężnie pachniał
smołą. Ulicą szedł pijany człowiek. Kapelusz trzymał mu się na samym
czubku głowy owym cudownym sposobem, w jaki potrafią nosić kapelusz
tylko pijacy - trzeźwemu człowiekowi spadłby z głowy już po trzech
krokach; pijak zaś przejdzie w nim przez siedem piekieł. Krok jego był
równie szeroki, jak i niewymierny; najtęższy geometra okazałby się
dzieckiem, gdyby kazano mu wymierzyć tę gmatwaninę rombów, elips,
zygzaków.
Przechodnie oglądali się za nim, a on szedł; miał przerażającą twarz
obłąkanego proroka i rozpychał rękami powietrze z taką gwałtownością,
jakby co chwila napotykał przeszkody. Mamrotał przy tym bez sensu.
Lecz niedaleko zawiodły go kroki; w pewnym momencie zachwiał się, zwalił
na trawę i tam już pozostał. Kapelusz oczywiście trzymał mu się dalej na
głowie; leżący miał czerwoną, obrzękłą twarz - twarz ta znajdo - wała
się teraz w pełnym słońcu. Z ust ciekła mu strużka śliny; oczy jego
wywrócone były białkami ku górze; przy upadku koszula wysunęła mu się ze
spodni i w widoku jego obnażonego, spoconego ciała było coś niesłychanie
wstrętnego.
Pomału zaczęli schodzić się ludzie; rzecz działa się na Pradze, gdzie -
jak wiadomo - jedyną atrakcją są niedźwiedzie i pijacy. Praga wciąż jest
jeszcze innym miastem i często człowiek ze śródmieścia przystaje tu
zdziwiony. Pełno jest tutaj ludzkich wraków - jak wyraził się pewien
młody i zdolny krytyk, któremu widocznie zdaje się, że człowieka może
spotkać koniec podobny do końca maszyny. Dla ludzi, którzy patrzyli na
pijanego, nie było w tym widoku nic dziwnego. Stał wśród nich człowiek w
granatowym garniturze i jasnej cyklistówce. Mówił:
- Było życie? Było. Żyłem? Żyłem. Przedtem mogłem codziennie być w
trumnę pijany i szwagier też mógł być pijany. Była kiedyś taka knajpa na
Ratuszowej; kiedy wchodziliśmy tam ze szwagrem, orkiestra grała „Lekką
kawalerię”. Litr kosztował wtedy cztery złote; i szwagier był pijany, i
ja byłem pijany. Byliśmy codziennie na dymie.
Ale to było kiedyś. Nie teraz. Teraz to już nie. Teraz jak jestem
ugotowany raz na tydzień, to dobrze. To bardzo dobrze. A przedtem
codziennie. Ze szwagrem. Wystarczy tu, na Pradze, zapytać o Władka
Majtlocha. Każdy go zna. - Co się stało z pańskim szwagrem? - zapytał
ktoś ze stojących. Był to niski, zasuszony człowieczek z łysą, ogorzałą
czaszką.
Ten w granatowym garniturze obrócił się ku niemu.
- Cóż to pana obchodzi? - zapytał ostro.
- Może ja znałem pańskiego szwagra - powiedział niski, zasuszony
człowiek. - Ja dwadzieścia lat na Pradze mieszkam. Znam tu całą kupę
ludzi.
- Heńka Jabłonowszczaka pan znał? - zapytał człowiek w granatowym
garniturze.
- Tego z Białostockiej?
- Nie. Tego, co na Ząbkowskiej miał warsztat.
- Nie - powiedział człowiek z ogorzałą czaszką. - Tego nie znałem.
- To po cholerę się pan miesza? - powiedział ten w granatowym
garniturze. - Strasznie nie lubię takich cwaniaków, którzy wszystko chcą
wiedzieć o życiu. U mnie jest taka zasada: mordę trzymać krótko.
Pijany człowiek leżał w słońcu; ludzi wokół niego przybywało. Stała
wśród nich dziewczyna, miała zadarty nos i jasne włosy; mogła mieć
najwyżej dwadzieścia lat. Dziewczyna mówiła:
- Jak on mógł tak się upić? Czy nie wstyd mu? Robi z siebie bydlaka,
marnuje zdrowie za własne pieniądze. Wcale mi go nie żal.
Chciałabym, żeby zabrała go milicja i żeby potrzymali go przez noc.
Czy on nie może żyć inaczej? Może. Może pracować, mieć dom i rodzinę. A
może on ma rodzinę? I tamci na niego teraz czekają? On może jeszcze się
uczyć; teraz nawet starzy ludzie mogą się jeszcze uczyć.
- Skąd pani wie - powiedział ktoś stojący z tyłu - że jemu chce się
uczyć? Może jest sam? Może go nikt nie kochał i nie kocha? Może mieszka
sam i nie chce mu się wracać do pustego domu? Może jest zupełnie
samotny? Dziewczyna odwróciła się, popatrzyła chwilę na mówiącego i
wybuchnęła śmiechem.
- Jaki pan strasznie dziecinny - rzekła. - Nikt go nie kochał,
samotny... Powinien sobie znaleźć cel w życiu. Cel, rozumie pan? A
samotność? Tego nie ma. Teraz nikt nie jest samotny ani nieszczęśliwy.
Tego nie ma.
- W porządku - powiedział ten, który zwrócił się do dziewczyny
uprzednio. - Dziękuję pani.
Do dziewczyny zbliżył się jakiś chłopak; był ubrany w przedziwną
koszulę, a głowę ostrzyżoną miał krótko - włosy sterczały mu śmiesznie.
- Pójdzie pani do kina? - zapytał chłopak. - Mam dwa bilety.
- Na co?
- Nie wiem - powiedział chłopak. - Prawdopodobnie, że o miłości.
- Czy to będzie bardzo głupie? - zapytała dziewczyna. - Nie wiem -
odpowiedział chłopak i wzruszył ramionami. - Przypuszczam, że w miarę.
Chodźmy: zaraz się zaczyna.
Wziął ją za rękę i odeszli. Człowiek w granatowym garniturze i jasnej
cyklistówce przymknął oczy, mówił:
- Na szóstym komisariacie był jeden znajomy sierżant. Bywało, zabrali
nas: mnie i szwagra. Znów dwadzieścia cztery godzin. To ten sierżant
mówił do szwagra: „Panie Heńku, ja pana wsadzę. Panie
Heńku, pan będziesz u mnie siedzieć. Panie Heńku, niech mnie nagła, zła
krew zaleje, ja pana upieprzę”. Ale nie siedzieliśmy nigdy dłużej jak
dwadzieścia cztery godziny. Żyliśmy z nimi na blat, ja i mój szwagier.
- Pański szwagier to pewnie porządna świnia - powie - dział ktoś z tyłu.
Był to jakiś niski człowiek w wyszmelcowanych spodniach, które nawet w
piekle zdradziłyby montera; był ubrany w sportową koszulkę, a na lewym
ramieniu miał wytatuowanego węża. Był niski i krępy jak niedźwiedź;
patrząc na jego szerokie plecy i grube ramiona czuło się w nim dużą siłę
- budził zaufanie. Pochylił się nad leżącym i brutalnie nim potrząsnął.
Pijany otworzył jedno oko i natychmiast je zamknął. Człowiek w spodniach
montera wyprostował się.
- Sukinsyn - powiedział. - Uchlał się w samo południe. Co teraz zrobić z
takim bydlakiem?
- Wstydziłby się pan - powiedział ktoś z boku; był to człowiek o twarzy
nauczyciela. - Wstydziłby się pan tak mówić. Tu stoją kobiety i dzieci:
jak pan tak może? Na pewno w każdą niedzielę wygląda pan tak samo.
- Ja znam tego pijaka - powiedział inny mężczyzna. -
Kiedyś na Brzeskiej był bar. Nazywał się „Schron u Marynarza”.
Właściciel ważył przeszło dwieście kilo; przyjeżdżali z daleka, aby go
oglądać. U niego nigdy nie było awantury; goście bawili się grzecznie
jak dzieci w przedszkolu. Ja tam przychodziłem czasami; ten marynarz to
tak potrafił opowiadać, że miałeś pan wszystko wyrysowane przed oczami.
Ten dzidziuś, który leży tu na ziemi, też tam przychodził. Stawał przy
bufecie i mówił: „Panie gospodarzu, ja stąd wyjadę. Wyjadę stąd i
wszyscy zapomną, że żyłem w tym mieście.
Ale pan będzie mnie pamiętać, co? To nieważne, że ja jestem pijaczek. Co
- dziennie piłem tu u pana. Piłem nawet w niedzielę. Cały tydzień
czekałem, że pójdę gdzieś w niedzielę, lecz w nie - dzielę nie chciało
mi się nigdzie iść. Ci, do których chciałbym pójść, nie mają niedzieli.
I przychodzę do pana. Czy pan będzie mnie pamiętać w życiu?”
- Czy on był wariatem? - zapytał mężczyzna z wytatuowanym wężem. -
Dlaczego on tak dziwnie mówił?
- Każdy człowiek mówi dziwnie - powiedział ten, który spotykał się z
leżącym w „Schronie u Marynarza”. - Każdego człowieka trudno zrozumieć.
Ale on nie był wariatem. To był kiedyś bardzo fajny i porządny chłop.
- Wiele ludzi się rozpiło - powiedział jakiś pan o szczupłej twarzy, w
okularach. - Gdyby ludziom dać to wszystko, co im potrzeba do dobrego
życia, toby nie pili. Za mało zarabiają.
- Panie! - powiedział właściciel węża. - Panie, komu pan to mówisz?
Mnie? Jak ja zarabiam tysiąc złotych, a mam kobitę i dwoje dzieci? Mnie
pan to mówi? - Odsapnął chwilę i rzekł: - Niech pan mi pomoże.
Odprowadzimy tego faceta.
- O, nie! - powiedział pan w okularach i wzniósł palec do góry. -
Przepraszam, ale to zbyt wstrętne. Nie będę odprowadzać pijanego
bydlaka. Zresztą nie jestem z Warszawy; nie przyjechałem tutaj, żeby
odprowadzać pijanych bydlaków.
- To lepiej - powiedział człowiek z wężem. - Pan tu przyjechał, żeby
zobaczyć miasto i naszą Częstochowę. Niech pan stąd odejdzie. Teraz
lato: powinien się pan poprawić i opalić. W szpitalu nie będzie pan miał
słońca. Jakiż on jest bydlak dla ciebie?
Pan w okularach oddalił się mazurowym krokiem. Mężczyzna w granatowym
garniturze i jasnej cyklistówce powiedział:
- On zaraz będzie rzygać. Szwagier...
- O, do cholery! - powiedział ktoś z tyłu. - Panie Majtloch, poznajesz
mnie pan? Ja znam pana i pańskiego szwagra. Siedzieliśmy kiedyś na
Gęsiówce, tak?
- Zgadza się - powiedział ten w granatowym garniturze. - Bo co?
- Bo to - powiedział człowiek z tyłu - że odejdź pan stąd do diabła.
Siedzieliście ze szwagrem za kanty. Oszukiwaliście ludzi.
- A pan? Za niewinność pan siedziałeś?
- Siedziałem za to samo, co i wy. Ale teraz pracuję; mam dobrą robotę i
spokój. Żałuję, że wam kiedyś uwierzyłem. Odejdź pan stąd, bo jak pana
puszczę zębami w trotuar, to panu łeb pęknie.
- W porządku - powiedział mężczyzna w granatowym garniturze - spotkamy
się jeszcze. Ale wtedy za - szczekasz na księżyc.
Wzruszył ramionami i oddalił się. Pijany leżał dalej bez ruchu i wszyscy
patrzyli na jego czerwoną twarz. Pochylił się nad nim mały chłopiec i
kijkiem dotknął jego nosa. Kobieta, stojąca w kręgu ludzi, szarpnęła
chłopca za rękę i krzyknęła: - Odejdź, on cię uderzy!
- On już nikogo nie uderzy - powiedział inny, stojący z tyłu człowiek.
Mógł mieć lat około czterdziestu, wyglądał zdrowo, nosił cwaniacki wąsik
i kolorową wełnianą czapeczkę, tak niegdyś popularną na przedmieściach
Warszawy; obecnie noszą już takie czapeczki tylko ostatni gołębiarze na
Marymoncie i Pelcowiźnie. Człowiek z wąsikiem ubrany był w bryczesy i
skórzaną kurtkę, której rękawy podwinął. Wypluł niedopałek i powtórzył:
- On już nikogo nie uderzy. Tacy jak on nie biją. Teraz dopiero
przypomniałem sobie, że już kiedyś spotkałem tego faceta; było to dawno
i jakoś cholernie dziwnie.
- Wszystko, co było dawniej, wydaje się dziwne - powiedział jakiś
człowiek w mundurze kolejarza. - Czasem wydaje się, że tego w ogóle nie
było. Czasem wydaje się to wszystko straszne, czasem śmieszne, czasem
głupie. Ale nie takie, jakie było naprawdę.
- Powinieneś pan zasunąć na księdza - powiedział ten w skórzanej kurtce.
- Po jakiego diabła został pan kole - jarzem?
- Jestem impotentem od urodzenia - powiedział człowiek w mundurze
kolejarza - i dlatego nie mogłem zrobić tego, o czym pan mówiłeś: ci
faceci są ostrzy w tych sprawach. Jestem dobrym katolikiem, ale w tym
miejscu pan Bóg nie zbudował mnie tak, jak potrzeba: widocznie zajęty
był zbawianiem świata lub jakimś innym świństwem. Poza tym chciałem
przejechać kawałek świata.
- Rozumiem to - powiedział człowiek w skórzanej kurtce. - Jestem
szoferem i sam lubię drogę. Kiedy spotkałem tego pijaka, leciałem akurat
wozem. Była to już noc i późna godzina. Lubię szybką jazdę i wtedy też
przyduszałem gaz: pamiętam jak dziś, że miałem na liczniku z
pięćdziesiąt mil - wtedy jeszcze latało się na wozach z demobilu. Ten
pijak wyskoczył mi nagle z ciemności i szczupakiem zasunął pod wóz.
Wdepnąłem tak hamulec, że myślałem, iż mi noga na zawsze wlezie w tyłek.
Wóz zarzucił, wyskoczyłem z kabiny i do niego. „No i co mówię - co mam z
tobą zrobić?” Patrzył na mnie przez chwilę, miał zakrwawioną gębę, potem
rzekł: „Co chcesz”. „Gdybym zrobił z tobą to, co teraz chcę - mówię do
niego - toby m posiedział za człowieka, a zabił - bym gnidę. Jesteś
zalany?” „Nie” - mówi. Popatrzyłem na niego i widzę: trzeźwy, tylko cały
się trzęsie. Żal mi się go zrobiło: zawsze człowiek. „Dlaczego pan to
chciał zrobić? - mówię. - Gdzie pan mieszka? Podrzucę pana”. Staliśmy w
ciemnościach, naprzeciwko nas był jakiś plac ogrodzony deskami;
pamiętam, że latem chłopaki grają tam w piłkę. On milczy. pytam jeszcze
raz: „Dokąd pan chcesz iść?” Zaśmiał się jakoś idiotycznie, złapał mnie
za rękę i mówił: „Człowiek, który odszedł od swoich, nie ma dokąd pójść.
Wszędzie, gdzie pójdzie, zastanie pusty plac”. I pokazał ręką na te
parkany. Potem odszedł; trzymał się za głowę, ale już nic nie mówił. Nie
widziałem go od tego czasu.
Człowiek w skórzanej kurtce skończył mówić; wyciągnął papierosa i począł
się klepać po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Nie znalazł; zwrócił
się do człowieka z wężem i powiedział:
- Ma pan zapałki?
- Zapalniczkę - powiedział człowiek z wężem; wy - ciągnął olbrzymią,
mosiężną zapalniczkę własnej roboty i przypalił.
Człowiek w skórzanej kurtce zasalutował i odszedł.
- Inteligentny mężczyzna - powiedziała jakaś paniusia. - Wcale nie ma
wyglądu szofera.
- Niech pani poleci za nim - powiedział człowiek z wężem. - On się pani
odda bezinteresownie, jeśli nie będzie się bał spać z nieboszczką.
- Ta pani - powiedział jakiś chłopak - wierzy w życie pozagrobowe.
Pożycz pani dwadzieścia złotych: po śmierci pani oddam.
Kobieta odeszła. Idąc kołysała szerokimi biodrami, nogi miała proste i
grube jak słupy.
- Jezu - powiedział chłopak - ale ona ma smutne nogi. - Kiedy byłem
szczeniakiem - powiedział jakiś staruszek i popatrzył na zebranych
spłowiałymi oczyma - wmawiano we mnie, że wszystkie Polki są piękne. Ale
i to złudzenie szlag trafił.
- Co zostało? - zapytał chłopak.
- Prysznic - powiedział staruszek. - Codziennie rano biorę prysznic.
- To wszystko?
- Jasne. Nie mogę dwa razy dziennie brać prysznicu. Mieszkam jako
sublokator, a moja gospodyni to taka zołza, że nawet w piekle daliby jej
osobny pokój. Staruszek chrząknął i odszedł wspierając się na lasce.
Człowiek, który spotykał się z pijanym w „Schronie u Marynarza” na
Brzeskiej, powiedział do człowieka z wężem:
- Ten pijany to był kiedyś fajny chłop. Przed wojną pracował na
tramwajach, robił tam strajk. Przechowywał ludzi podczas okupacji: miał
u siebie całą żydowską me - linę i śmiał się z Niemców. I mówił do nas:
„Przyjdzie zwycięstwo, to zobaczycie, jak będziemy żyć. Będziemy mieli
wszystkiego do cholery i nigdy nam już niczego nie zabraknie. Nie będzie
już żadnej biedy. Odkujemy się za wszystką nędzę, cośmy wycierpieli w
życiu. Będziemy opalać brzuchy: musimy tylko czekać”.
- Ja wiem, co było dalej - powiedział niski mężczyzna z wytatuowanym
wężem. - Potem przyszło zwycięstwo. I trzeba było drzeć się o wszystko,
pracować tak, jak nigdy jeszcze w życiu, zaciskać zęby i przewiązywać je
paskiem. Inni jakoś wyrastali, szli do góry, on został w tyle. Może był
za mało zdolny, może za mało rozumiał? Wtedy nie wytrzymał: zaczął co
innego mówić w nocy do żony, a co innego na egzekutywach. Potem zaczął
się bać.
- Tak - powiedział znajomy pijanego - potem zaczął się bać. Bał się, że
w końcu inni zrozumieją, jaki z niego partyjniak naprawdę. I żył już
tylko samym strachem. Nie rozumiał partii.
- Partyjny - powiedział mężczyzna z wężem - który swoje wątpliwości
przeżywa poza partią, dość szybko zamienia się w kupę tchórzliwego
gówna. Miał małe serce i mało nadziei. Mało pragnął: pragnienie zastąpił
mu strach, kiedy patrzył, jak męczą się ludzie. Są tacy faceci, którzy
myślą, że wszystko, co dzieje się w tym kraju, dzieje się w ich sumieniu
i na konto ich sumienia. Ten też był taki: miał malutkie serce i dlatego
tu leży schlany jak stara kurwa w wielki czwartek. Potem wyleli go z
partii.
- Skąd pan wiesz o tym wszystkim? - zapytał znajomy pijanego.
- Sam podnosiłem legitymację, żeby go wyrzucić - powiedział człowiek z
wężem. - Spotkałem go kiedyś wieczorem. Czepiał się mojej ręki i mówił:
„Dlaczego szczęście mieszka tak daleko? Kiedy my tam dojdziemy? Będziemy
szli, zaciskali zęby, dzień wyda nam się nieraz nocą, ale czy jak kiedyś
dojdziemy, będziemy mieli siłę się uśmiechnąć? Nie: będziemy po prostu
cholernie zmęczeni. Po wielkim wysiłku nawet sukces wydaje się
koszmarnym snem”. „W porządku - mówię do niego wtedy - jutro jest
zebranie: wstaniesz i powiesz to wszystko. Po cholerę masz to dusić w
sobie? Wszyscy są cholernie zmęczeni, ale milczeć nie wolno. Milczenie
nie jest złotem.
Milczenie jest paskudnym kłamstwem. Milczenie jest najpaskudniejszym ze
wszystkich kłamstw”. Spojrzał na mnie jakoś dziwnie: nigdy nie widziałem
takiego wzroku. Roześmiał się głupio i powiedział: „Coś ty? Ja tylko
żartowałem. Chciałem tylko zobaczyć, czy ty jesteś dobrym partyjniakiem.
Bo ty coś ostatnio...” Dałem mu wtedy w pysk. Ocierał krew z warg,
milczał.
Człowiek z wężem przestał mówić. Zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie.
- Czego się pan śmieje, do cholery? - zapytał znajomy pijaka.
- Bo wiem - powiedział niski mężczyzna z wężem - wiem, że wszystkich
takich facetów kiedyś tak zobaczę jak i jego. Gość partyjny, który nie
idzie tam, gdzie jego partia, musi zamienić się w takiego jak on. Lecisz
pan już?
- Tak - powiedział znajomy pijanego. - Co tu będę stał? I tak mu w
niczym nie pomożemy.
Szli ulicą. Zakurzone drzewa wyglądały żałośnie i brzydko. Na rogu chudy
mężczyzna w brudnym kitlu sprzedawał lody - tłoczyła się przy nim
gromadka dzieci; rozpuszczone lody spływały im po palcach. Piszczały
trzymając w wyciągniętych rękach drobne pieniądze.
- Czy pan go na pewno znał? - zapytał znajomy pijanego ze „Schronu u
Marynarza”. - Mnie się zdaje, że pan buja. To niemożliwe, żebyśmy go
wszyscy znali. Człowiek z wężem przystanął. Patrzył na tamtego.
Tamten powiedział:
- Dopiero teraz widzę, że pan ma strasznie porozbijaną twarz. Czy pana
bili kiedyś?
- Bili.
- Dawno?
- Mnie się zdaje, że to było wczoraj - powiedział człowiek z wężem.
- Ja to jeszcze czuję, jak całkiem świeże. Ale naprawdę to było
dwadzieścia lat temu. I też był trzydziesty kwiecień. I też było tak
strasznie gorąco, nie można było oddychać.
Milczeli patrząc na siebie. Przejeżdżały tramwaje i cię - żarówki,
szybko przechodzili ludzie. Znajomy pijanego zapytał z rozdrażnieniem:
- Więc znał go pan czy nie?
Człowiek z wężem podniósł głowę i spojrzał na niebo. Było puste, jasne i
ślepe; przypominało oczy umarłego.
- Znałem wielu ludzi - rzekł.
Ruszyli dalej. Znajomy pijanego z baru „Schron u Marynarza” na Brzeskiej
gwizdał, niski mężczyzna szedł w milczeniu i poruszał nerwowo olbrzymimi
szczękami. W pewnym momencie przystanął.
- Zapomniałem, cholera - rzekł patrząc niespokojnie na tamtego. - Muszę
się wrócić: kobita mi kazała, żebym zaszedł do teściowej. To w tamtej
stronie.
- W porządku - rzekł tamten. - Zaczekałbym na pana, ale też nie mam
czasu. Cześć - prztyknął palcem w cyklistówkę i odszedł.
Kiedy zniknął już za rogiem, niski mężczyzna zawrócił w stronę pijanego.
Pochylił się nad nim i z wysiłkiem wciągnął go na siebie: pijany leciał
mu przez ręce jak bezwładny wór. Niski mężczyzna prowadził go i mówił z
żalem:
- Dlaczego się uchlałeś? Dlaczego się uchlałeś w samo południe?
Index
www.pseudology.org
|
|