Z dobrą kobietą - nie
boli życie,
od dobrego jadła - nie boli brzuch,
od dobrego trunku - nie boli głowa...
Jedno z przysłów. które są mądrością narodu
I
Obudził się O ósmej rano. Czuł jeszcze pewną ociężałość, lecz nie było
to już owo dławiące, straszne uczucie, którego doznawał tak często - nie
był to katzenjamer. Wstał i podszedł do okna. Dzień był szary, pełen
zimnych i lepkich mgieł; późna jesień odarła miasto z kolorów i wdzięku.
Oparty ręką o framugę okna, patrzył na mokre dachy domów; przypomniało
mu się miasto, z którego pochodził, dzieciństwo, szkoła, pierwsza
dziewczyna; posiadł ją w taki właśnie dzień, a przedtem długie dni
chodził pod jej oknem - znał każdą szczelinę w asfalcie koło tego domu,
gatunek tytoniu, który palił stróż, każdą cerę na brudnych firankach
wiszących w oknie mieszkania na pierwszym piętrze.
- Dawno - powiedział cicho do siebie. - Boże, jak strasznie dawno...
W tym momencie zadzwonił telefon. Spojrzał na zegarek i uśmiechnął się.
„Punktualna” - pomyślał. Podniósł słuchawkę i zapytał:
- To ty, Krystyno?
- Nie poznajesz?
- Nic przecież nie powiedziałaś - rzekł.
- Więc o szóstej?
- Tak - powiedział cicho. - Będę czekać w domu. Teraz jest dopiero wpół
do dziewiątej. Strach mnie ogarnia, jak pomyślę, że to jeszcze tyle
czasu. Siedzę tutaj sam... Boję się, że będą dzwonić... Chciałbym, żeby
już było po wszystkim.
- Musisz siedzieć w domu - powiedział kobiecy głos. - Musisz siedzieć i
czekać na mnie. Nie wolno ci zrobić nic z tego, co chcesz, rozumiesz?
- Rozumiem - rzekł. - Będę czekać w domu. Tylko chciałbym, żeby już była
szósta.
- Kuba - powiedział kobiecy głos bardzo miękko i cicho. - Przecież ty
wiesz, że cię kocham. Nie mogę myśleć o tym, co się z tobą dzieje. Mam
ochotę zrobić z sobą coś złego, kiedy mi ludzie powtarzają o tobie
rozmaite rzeczy.
- To się skończy.
- To się musi skończyć, Kuba. O szóstej przyjdę po ciebie i pójdziemy
tam razem. Ale przedtem chcę ci coś jeszcze powiedzieć.
- Słucham.
- Jeśli mi zrobisz jakiś kawał, to naprawdę koniec z nami, Kuba. Tak już
nie można dłużej. Przynajmniej ja nie mogę, doszłam do jakiegoś kresu,
musisz to zrozumieć.
- Po co to mówisz?
- Chcę, żebyś o tym wiedział. Teraz do widzenia. Czekaj na mnie o
szóstej. Do widzenia, Kuba.
- Do widzenia - powiedział i odłożył słuchawkę. Znów podszedł do okna i
oparł głowę o chłodne szkło. Ulicą, kuląc się z zimna, przemykali
ludzie. Stąd, z wysokości szóstego piętra, wyglądali tak smutno i
przykro, że nie można było na nich dłużej patrzyć - nieuchronnie
przywodzili na myśl krzątające się owady. Zabolała go ta myśl; usiadł na
fotelu i wyciągnąwszy wygodnie nogi, marzył, aby nadeszła już godzina
szósta.
Zadzwonił telefon. Drgnął; na twarzy jego odbiło się przerażenie. Stał
chwilkę bez ruchu i szeptał do siebie:
„Przecież wczoraj nie piłem. Nigdzie się nie szwendałem, nigdzie nie
piłem, nikt mnie nie widział...” Telefon zadzwonił po raz drugi, potem
po raz trzeci. Wtedy zdecydował się nagle. Podszedł szybko i podniósł
słuchawkę.
- Tak - powiedział; skurcze serca czuł w gardle.
- To ty, Kuba? - zaskrzeczał głos w słuchawce. - Serwus, tu Janek.
Poznajesz mnie?
- Jasne.
- Cholerna pogoda dzisiaj - skrzeczał głos w słuchawce. - Zdaje się, że
będzie lało. W nocy pewnie padało, co?
- Nie wiem - rzekł. - W nocy nie wychodziłem z domu.
- Nie wychodziłeś?
- Nie.
- A gdzie byłeś?
- W domu.
- W domu?
- Tak. W domu.
- To niemożliwe.
- Jednak.
Chwilę trwała cisza. Potem głos w słuchawce zaskrzeczał:
- Nie piłeś wczoraj?
- Nie.
- Nie wygłupiaj się!
- Daję ci słowo - powiedział. - Nie będę już więcej pić. Postanowiłem
jeszcze raz spróbować. Albo się uda, albo nie. Jeśli nie, to też będę
wiedział, co ze sobą zrobić. - Zaczął mówić coraz szybciej: - Już nie
mogę tak dłużej. Pójdę na kurację. Albo pomoże, albo nie. Powinno pomóc,
co?
- Niektórym pomaga.
- To mnie też pomoże. Będę brał pastylki; po takiej pastylce nie wolno
pić, bo człowieka może szlag trafić. Straszne rzeczy dzieją się z
człowiekiem po takiej pastylce. Jeśli nie będę pił, to przez rok ludzie
zapomną o mnie, co?
- Nie trzeba roku, aby zapomnieli o tobie.
- Ja też tak myślę - powiedział. - To dobrze. O szóstej przyjdzie po
mnie Krystyna. Pójdziemy razem do tej przychodni. Ona tam weźmie dla
mnie te pastylki. Mnie by samemu nie dali, rozumiesz? Baliby się, że nie
będę ich połykał, że będę je wyrzucał. A tak ona weźmie i będzie mi je
dawać. Przestanę pić; nie będę pił przez rok, a potem nie będę już czuł
pragnienia. Ludzie zapomną, że byłem pijakiem. Tak?
- Tak - odpowiedział skrzeczący głos. - Życzę CI wszystkiego
najlepszego. Do widzenia.
- Do widzenia - powiedział i odłożył słuchawkę. Przeszedł do kuchni;
całe ciało wypełniało mu mocne, męskie szczęście. Patrzył w niebieski,
wymykający się spod czajnika płomyk gazu i myślał o dniu, w którym na
zawsze złamie się przeklęty krąg upokorzeń i wstydu, o dniu, w którym
nigdy już nie poczuje pragnienia, nikt już nie nazwie go pijakiem, nikt
nie odwróci się od niego na ulicy, nikt nie okaże mu współczucia,
którego nienawidził, troski, którą się brzydził, i żalu, że jest zdolny,
młody, zdrowy i pije. W tym momencie telefon zadzwonił po raz trzeci.
Wrócił do pokoju i podniósł słuchawkę. Nie zdążył jednak powiedzieć
słowa, gdyż głos człowieka z drugiej strony przewodu rozległ się
szybciej, niż przypuszczał.
- To ty, Kuba - terkotała słuchawka. - Tu Wiśniewski, dzień dobry,
złotko! Kochany, nie masz pojęcia, jak się diabelnie cieszę! Mój drogi,
no, naprawdę! Nie wiesz, ile ja się gryzłem z tego powodu! Ach, mój
Boże, jak to wspaniale!...
- Cóż się stało? - zapytał korzystając z krótkiej przerwy; widocznie
człowiekowi z tamtej strony zabrakło tchu.
- Dzwonił do mnie Janek - skrzeczał głos z szybkością kulomiotu. -
Mówił, że przestajesz pić. Czy to prawda?
- Prawda - rzekł. - Nie będę już pić od dzisiaj. Mam dosyć tego
wszystkiego. Ty wiesz, jak mi się życie strasznie pokręciło przez wódkę.
Nie mam bliskich ani przyjaciół; wszyscy się ode mnie odwrócili. Zacznę
żyć inaczej. Musi mi się udać.
- Idziesz z Krystyną o szóstej po te pastylki, tak?
- Tak - odpowiedział. - Tak żeśmy właśnie z nią postanowili.
- Krystyna to wspaniała kobieta - terkotał głos. - I ona cię tak kocha.
Tyle razy odchodziła od ciebie i zawsze wracała. Nie każda kobieta
potrafiłaby to wszystko wytrzymać, Kuba. Mój Boże, jak dobrze, że
zrozumiałeś to w końcu. Czy ona będzie brać dla ciebie te pastylki?
- Oczywiście - powiedział. - Mnie by przecież nie dali. Ktoś musi ze mną
pójść, komu lekarze uwierzą. Przeważnie chodzą kobiety. Masz rację, że
Krystyna mnie kocha. Nie każda kobieta by tam poszła. To nie musi być
dla niej przyjemne, co?
- Oczywiście - potwierdziła słuchawka. - Ale Krystyna to dzielna
kobieta. No, ja ci nie będę zawracał głowy. Powodzenia, słyszysz?
- Dziękuję.
- Do widzenia.
- Do widzenia.
- Aha, słuchaj, jak się nazywają te pastylki?
- Jakie? - zapytał zdumiony, nie zrozumiawszy w pierwszej chwili.
- Te, które mają ci dawać.
- Antabus.
- Antabus? - powtórzył bezmyślnie głos w słuchawce. - Antabus...
Antabus, autobus... Muszę sobie zapamiętać. No, to cześć!
- Cześć - powiedział.
Odłożył słuchawkę i przeszedł do kuchni. Nalał sobie herbaty i pijąc ją,
myślał o wszystkim, co zniszczyła w jego życiu wódka.
Przypomniał sobie kobiety, które porzuciły go, gdyż brzydziły się jego
pijaństwem; przyjaciół, którzy odchodzili od niego, gdyż brakło im sił
do perswazji; szanse, których nigdy już nie powtarzało życie; posady,
które tracił; ukłony, na które nie odpowiadali ludzie - i nagle zimny
strach zdławił jego mózg. Pomyślał: „Nigdy nie przestanę pić, jeśli będę
wspominać tamte sprawy. Muszę o nich zapomnieć, nie wolno mi o tamtym
wszystkim pamiętać. Wspomnienia przygniotą mnie; jeśli pozwolę, aby
wracały, nie obronię się przed nimi. Nie wolno mi mieć tych wspomnień. W
moim życiu musi być pusty plac, na który nie powinienem wracać...” Wypił
duszkiem resztę herbaty i począł nalewać sobie następną szklankę. I
wtedy zobaczył, że drżą mu ręce. „Nie wolno mi się denerwować -
pomyślał. - Wszystko te złe myśli. Od dziś musi się to zmienić...” Tok
jego rozmyślań przerwał ostry, natarczywy dzwonek telefonu.
Podszedł, podniósł słuchawkę i powiedział zmienionym głosem:
- Słucham.
- Jak się masz, Kuba! Dzień dobry, tu Ryszard. Wyobraź sobie, leżę
jeszcze w łóżku, a tu dzwoni Malinowski. „Słyszałeś?” - pyta. „Niby co
miałem słyszeć?” - ja mówię. A Malinowski mi mówi: „ Wiesz, kto do mnie
dzwonił? Wyobraź sobie, Wiśniewski. Znasz przecież
Wiśniewskiego. Bracie, pojęcia nie masz, co on mi powiedział. Myślałem,
że skonam!” „No, mów wreszcie - wołam w słuchawkę. - Co się stało. u
diabła?” Malinowski chwilę milczał, potem mówi do mnie: „On - przestał
pić. Tak mówił dzisiaj rano Wiśniewski; podobno dzwonił do niego. Ale
chyba nie wytrzyma, co?” „E, tam - mówię. - Dlaczego ma nie wytrzymać?”
I proszę ciebie, zamknąłem mu twarz. Ale co, wytrzymasz?
- Wytrzymam.
- O to chodzi - zaryczała słuchawka. - Najgorsze te pierwsze dni.
Ale potem już fraszka. Cha, cha, cha! Pamiętasz, jak się rozrabiało w
„Kameralnej”? Tam był wtedy taki barman, pan Edzio. Niski, szczupły,
jednym sztosem nalewał do sześciu kieliszków... Mój Boże, ale się piło!
Pamiętam, jak pewnego razu obraziłeś żonę Miedzińskiego. Ona z tobą
chciała poflirtować, a ty do niej:
„Zamknij mordę, ty stara, ruda idiotko!” I potem skandal. Miedziński do
ciebie, a ty go w pysk. Cha, cha, cha! A potem nas wszystkich
zaprowadzili na komisariat, tam gdzieś na Bednarską. Straszna rozróba!
Słuchaj, to po tym cię wywalili z partii?
- Tak. To było właśnie po tym...
- Ejże - powiedział z niedowierzaniem głos w słuchawce. - Czy to
możliwe? Mnie się zdaje, że cię wtedy wywalili, ale z pracy, tam gdzie
poprzednio pracowałeś. A z partii to wtedy, jak przyszło wezwanie do
sądu; pobiłeś jakiegoś majora w mundurze kiedyś, tak? Cha, cha, cha!
Mów, wtedy czy nie wtedy?
- Nie pamiętam - począł mówić śpiesznie, gorączkowo; czuł, iż wszystka
ziemia ucieka mu spod nóg. - Niczego nie pamiętam. Nie chcę niczego
pamiętać... - Nagle zawył: - Nie chcę, rozumiesz? O szóstej przyjdzie
Krystyna i to się wszystko skończy.
- Czego krzyczysz? Ja do ciebie jak do człowieka, a ty jak do wroga...
No, do widzenia! Wszystkiego najlepszego. Pozdrów ode mnie Krystynę.
Swoją drogą to ona ma z tobą krzyż pański. Moja żona to czasem mówi:
„Żeby on jej tylko życia nie zmarnował przez to swoje picie. Dziewczyna
niknie w oczach”. No, do widzenia... do widzenia... Cha, cha, cha!
Antabus, autobus... Cześć! Kuba odłożył słuchawkę i podszedł do lustra.
Na czole miał grube krople potu, oczy lśniły mu dziko. Patrzył na swoją
pobladłą twarz i nagle - objąwszy rękami ramę lustra - przytulił czoło
do chłodnej tafli szkła. Serce trzepotało mu się bezładnie. „Żeby już
była szósta” - pomyślał. Wypełniony nagle tym dręczącym pragnieniem,
powtórzył raz jeszcze: „Szósta, szósta...”
Podszedł do biurka, wziął stamtąd fotografię dziewczyny i patrząc na
nią, począł przemawiać do siebie takim głosem, jakim się mówi do małego
dziecka, które wyjadło konfitury.
- Nie mogę tego zrobić - mówił. - Nie mogę zrobić tego, co bym chciał. O
szóstej przyjdziesz i pójdziemy tam. A przedtem nie wolno mi niczego
wypić. Nawet piwa; nawet gdybym wypił piwo, to po zażyciu tych pastylek
mogłoby się to dla mnie źle skończyć. O szóstej przyjdziesz po mnie i
pójdziemy tam razem. Poproszę ciebie i ty im powiesz, żeby o nic mnie
nie wypytywali, żebym nie musiał odpowiadać na te wszystkie pytania, na
które już tyle razy odpowiadałem. Może się nawet uda tak zrobić, abym
nie wchodził do środka? Na rogu tej ulicy jest taka mała kawiarenka i
tam mógłbym na ciebie poczekać. Ty tylko pójdziesz i weźmiesz te
pastylki. Potem mi dasz i ja je zażyję; będę je zażywać co dzień i
przestaną w końcu mówić, że jestem pijakiem. Tylko nie wolno mi tego
zrobić, muszę zaczekać do szóstej... Kiedy znowu zadzwonił telefon,
począł cicho płakać. Nie wypuszczając z rąk fotografii, podszedł do
aparatu i stanął nad nim. Patrzył z nienawiścią na czarną lśniącą
skrzynkę. Wyciągnął rękę, lecz cofnął ją z powrotem. Znów odezwał się
dzwonek. Kuba czuł, że pot spływa mu już nie po czole, lecz po całym
ciele - po piersiach, ramionach i nogach. Trząsł nim zimny strach; raz
za razem wyciągał rękę w kierunku słuchawki i cofał ją. „Przestań -
prosił w myślach nieznajomego rozmówcę. - Proszę cię, przestań. Odłóż
słuchawkę, nie dzwoń. Odłóżcie słuchawki i zapomnijcie o mnie. O szóstej
przyjdzie Krystyna i pójdziemy razem. Proszę cię, przestań...” Lecz
telefon był nieubłagany; dzwonek powtarzał się raz po raz. Kuba patrzył
na czarną skrzynkę aż do kłującego bólu w oczach: potem małpim, nagłym
ruchem porwał słuchawkę i wykrzyknął:
- Pomyłka, to nie ten numer...
Rzucił ją na widełki; nie mógł wyłączyć aparatu, gdyż sznur był
wmontowany w małe ebonitowe pudełeczko na ścianie. Poszedł do łazienki i
stanął przed lustrem. Począł szybko namydlać twarz, wycisnąwszy na nią
nieco kremu z tuby, lecz gdy usiłował osadzić żyletkę w maszynce, nie
był w stanie, tak drżały mu ręce. Starł mydło z twarzy i zaczął ubierać
się pośpiesznie. „Pójdę do fryzjera - myślał. - Ogolę się tam, może
nawet każę umyć sobie głowę. Potem wrócę i nie ruszę się aż do szóstej,
aż do chwili, kiedy przyjdzie Krystyna...” Wiążąc krawat, przyjrzał się
swojej twarzy i nagle zobaczył, iż nie zachodzi żadna potrzeba golenia
jej - zarost miał jasny, niemocny, jak to zwykle bywa u blondynów;
wystarczyło, że golił się co drugi dzień. Przypomniał sobie także, że
nie ma potrzeby mycia głowy; ostatni raz głowę mył przed trzema dniami -
była zupełnie czysta. Lecz na dnie jego wszystkich myśli wylęgać się
poczęło pragnienie, którego nie chciał sobie uświadomić zupełnie jasno,
w całej ostrości - myśl o tym, co mogłoby się stać, ścięła mu oddech w
gardle. Resztką woli postanowił, że nie wyjdzie z domu i tu czekać
będzie na Krystynę. Lecz wtedy znów w ciszy pustego mieszkania rozległ
się brzęk telefonu. „Szósta” - pomyślał rozpaczliwie. Chwilę stał
nieruchomo. Potem - podcięty nowym dzwonkiem - rzucił się do drzwi.
II
Na ulicy, przed domem, stał dozorca. Był to młody człowiek o
dobrodusznej, tęgiej twarzy. Przypominał południowca - miał podłużne,
gorące oczy, niebieski zarost, śniadą cerę i wspaniałe zęby. Kochały się
w nim wszystkie ekspedientki okolicznych sklepów.
Dozorca wkręcał żarówkę do trójkątnej lampy wiszącej nad emaliowanym
szyldzikiem z numerem domu. Kiedy zobaczył wychodzącego Kubę, wypluł
niedopałek, który trzymał mu się cudem w kąciku pulchnych ust, i
powiedział:
- Szanowanie. Ale pogódka, co?
- Jesień.
- W tym roku będzie cholerna zima - rzekł dozorca i zmrużył oczy; były
one jednak tak wspaniałe, iż powieki nie zdołały przesłonić blasku. -
Tak podobnież zapowiadali przez radio. Ale oni się zawsze mylą... Nie
można im wierzyć. Do roboty pan leci?
- Nie - powiedział Kuba. - Zrobiłem sobie dzisiaj urlop. Mam do
załatwienia ważną sprawę.
Dozorca roześmiał się; odsłoniwszy w uśmiechu zęby, mrużył jednocześnie
oczy - za to go właśnie tak kochały; miał w sobie beztroskę i wdzięk
Cygana.
- Do kogo ta pieśń? - rzekł. - Ja też wczoraj trochę pochlałem i wstałem
dzisiaj późno. Przyszedł do mnie szwagier; on butelkę, ja butelkę, on
flaszkę, ja flaszkę i już gotowi... Warszawa w kwiatach, a my w
rynsztoku. Pan zna Kostka, mojego szwagierskiego?
- Chyba nie... Nie przypominam sobie.
- On pana zna - powiedział piękny dozorca i uczynił uspokajający ruch
ręką. - Nie bój się pan nic! On zawsze mówi do mnie: „Zenek, a co się
dzieje z tym twoim lokatorem z szóstego piętra? To inteligentny
człowiek. Wiozłem go raz z „Kamery” i obrzygał mi wózek. Ale dał stówę,
honorowo, inteligentnie..,” Szwagier pana lubi. Jeździ na wózku, pan
wie. Swój chłopak, mówię panu. Życiowy, przejściowy, podejściowy. Jak
pan chce, to możemy kiedy do niego podskoczyć na flaszkę.
- Teraz chyba nie - powiedział usiłując się cwaniacko uśmiechnąć. - Nie
będę miał czasu, panie Zenku.
- Jak pan będzie miał czas - rzekł dozorca - to wpadnij pan do nas. Pan
wie, jak to jest; trunkowy człowiek z trunkowym człowiekiem musi trzymać
blat. Co pan taki cholernie blady? Może mi się zdaje? Ale nie, blady pan
jesteś...
- Źle się czuję.
- Napij się pan kwaśnego mleka - poradził dozorca. - Najlepsze po
chlaniu jest kwaśne mleczko. Potem zaprawka, zjeść na gorąco i można
abarotno. Kwas z ogórków też dobrze robi... Poczekaj pan; skoczę do
domu, może będzie jeszcze trochę.
- Nie - rzekł. - Dziękuję panu. Bardzo się śpieszę, załatwię to na
mieście. Cześć!
Odszedł prztyknąwszy palcem w kapelusz. Szedł wolno; wirowało mu w
głowie, dusiło go powietrze. „Szósta! - myślał. - Aby tylko do
szóstej...” Zacisnął ręce aż do bólu paznokci. Musiał być istotnie
bardzo blady, gdyż usłyszał za sobą rozmowę, którą prowadziło dwóch
mężczyzn.
- Z samego rana gotów - mówił jeden.
- Ja go znam - rzekł drugi. - Mieszka w tym samym domu, gdzie krawiec.
Kawał ochlapusa.
- Życie Romana na tle chryzantemy - uzupełnił pierwszy. - A dlaczego my
trzeźwe jesteśmy Janek?
- Tak to bywa w życiu Warszawy - skomentował drugi.
Przystanął i odwrócił się. Jeden z mężczyzn był starszym człowiekiem w
mundurze tramwajarza; drugi nie mógł mieć ponad dwadzieścia lat,
blondynek z perkatym nosem.
- Czego chcecie, do cholery? - wykrztusił Kuba. - Przecież jestem
trzeźwy...
Tramwajarz popatrzył na niego uważnie i powiedział: - No, no! Pijaczek!
Przejdź pan dalej!
- I nie zaczepiaj pan nieznajomych - dodał blondynek; zadarty nos
skurczył mu się ze złości. - Trzeba mieć trochę inteligencji. Na takich
chuliganów, to ja kładę i dalej jadę...
Odsunęli go szorstko i przeszli. Patrzył za nimi z nienawiścią; gdyby
miał władzę i mógł mordować, ci dwaj zostaliby przez niego zdeptani.
Przymknął oczy i zobaczył ich zmasakrowane twarze z pustymi oczodołami.
Pragnął przekazać im swoją nienawiść; pragnął, aby choć na chwilę
odwrócili się. Tamci zniknęli za rogiem, a jemu zdawało się, że słyszy
ich szyderczy śmiech. Machinalnie ruszył naprzód. Przechodzący obok
niego mężczyzna rzekł do swej towarzyszki:
- Chodźmy szybciej. Już po dziesiątej...
Kuba przesunął ręką po czole i począł przemawiać do siebie w myślach:
„Już dziesiąta. Muszę wytrzymać jeszcze osiem godzin. Nie mogę iść teraz
wcześniej, bo musiałbym iść bez niej; musiałbym odpowiadać na wszystkie
te pytania, które będą mi zadawać, musiałbym mówić o sobie wszystko...
Kiedy zacząłem pić, dlaczego piję, ile piję, jak wiele muszę wypić, aby
być pijanym... Nie pójdę sam. To tylko osiem godzin. Potem pójdziemy tam
i nie będę już potrzebował bać się czasu. Dadzą mi ten proszeczek i
koniec. Nie będzie mi już wolno więcej tego robić. Nawet, kiedy obudzę
się w nocy i nie będę mógł zasnąć. Kiedy nie będę miał apetytu. Kiedy
będzie mi się śnił pusty plac, pełen dołów z wapnem. Wtedy tak łatwo się
napić. Ale ja już nie będę mógł. Ta pastylka będzie mnie trzymać; ja sam
nie będę potrzebował nic robić, ona tego wszystkiego dokona za mnie.
Będę musiał jej być posłuszny, gdyż inaczej zaczną dziać się ze mną
straszne rzeczy. Szoki, zapaście, a przecież mam słabe serce, mogę nawet
wykitować. - Ta myśl ucieszyła go szczególnie i powtórzył: - Mogę
przecież wykitować przez to cholerne serce. A ja mam bardzo niedobre
serce, lekarze mi to niejeden raz mówili. Może mnie naprawdę szlag
trafić, jeśli po niej wypiję. Ona będzie mnie trzymać...
Rozpogodziło się nieco. Wiatr osuszył chodnik, rozgonił mgły i oczyścił
niebo. Nad miastem ukazało się słońce; przechodnie unosili twarze i
rozpinali kołnierze palt. Kuba szedł z rękami w kieszeniach i patrząc w
kamienie chodnika, myślał: „Potem będzie już zupełnie inaczej. Jeśli w
ogóle do czegokolwiek można wrócić, wrócę do życia. Nie wiem, czy będę
szczęśliwy, ale może nie będzie mi najgorzej.
Będę razem z ludźmi; to już dużo. Nie jako pijaczek. Jako normalny
człowiek. Ci, którzy nie są chorzy, nie są pijakami, nie wiedzą, ile to
naprawdę warte - być normalnym człowiekiem. Takim, który odpowiadać musi
za każdy swój czyn, za każde swoje słowo i gest. Takim, któremu wolno
tylko tyle, co każdemu. Którego nie usprawiedliwia żadna wyjątkowość,
żadne przeszłe życie, żaden nałóg i choroba. Ludzie tego nie rozumieją.
Ale ja będę takim człowiekiem...”
Na skrzyżowaniu ulic przystanął. Stał razem z grupką ludzi, lecz tak bez
reszty pochłonięty własnymi myślami, że nie rozumiał nic z tego, co się
dzieje dookoła. W pewnym momencie podniósł wzrok i zobaczył, że czerwone
światło pali się tak jak i przed kilkoma chwilami. Ktoś stojący za nim
mruknął:
- Czego nie przepuszczają?
I ktoś drugi natychmiast odpowiedział:
- Nie widzi pan? Wypadek...
Kuba zobaczył, że na jezdni tłoczy się grupka ludzi. Nie dojrzał niczego
więcej, gdyż gęsto zbite plecy ludzkie przesłaniały wszystko. Odwrócił
się i zapytał człowieka z tyłu: - Co się właściwie stało?
Przyjemnie wyglądający oficer w mundurze lotnika odpowiedział mu:
- Nie mam pojęcia, proszę pana. Chodźmy, podejdźmy tam...
Przeszli przez jezdnię i podeszli do tłumu. Oficer zapytał któregoś ze
stojących ludzi:
- Wypadek?
- Wjechał jeden na drugiego - odpowiedziała jakaś kobiecina patrząc
zalotnie na oficera. - Ci kierowcy tak nieostrożnie jeżdżą, że aż strach
przechodzić czasem przez jezdnię...
- Był zalany - uzupełnił twardo jakiś pan w cyklistówce. - Zalany?
- Ma się rozumieć. Kierowcy naród trunkowy.
- Kary na łobuzów nie ma...
Kuba stał w milczeniu. Wytrzeszczał oczy na ludzi i nie widział ich.
Nagle szarpnął oficera za rękaw.
- Pijany był? - zapytał prawie szeptem.
- Skądże ja mogę wiedzieć - odparł zdumiony oficer, delikatnie
uwalniając rękaw. - Jestem przechodniem tak jak i pan.
- Wszyscy jesteśmy przechodniami - powiedział Kuba. - Ale myślałem, że
pan coś wie.
Oficer spojrzał na niego uważnie i mruknąwszy coś odszedł. Do Kuby
zbliżył się jakiś pan o wyglądzie starego ziemianina i powiedział:
- Z tymi wypadkami samochodowymi to, melduję panu, już niemożliwe. Co
dzień jakiś wypadek. Czytał pan ten artykuł w „Trybunie Ludu”? Melduję
panu, proszę pana, że dziennie zdarza się kilka wypadków z powodu
pijaństwa kierowców.
Dreptał koło Kuby i wymachując ogromnymi rękami, ryczał donośnym basem:
- Pijaństwo, melduję panu, to straszna rzecz. A najgorsze, że właśnie
piją kierowcy. Pijany kierowca ma zmniejszony refleks i to z tego
właśnie wszystko. Wie pan co? Ja napiszę otwarty list do „Trybuny Ludu”
z propozycją, aby wprowadzono karę śmierci dla kierowców, którzy po
pijanemu zabiją człowieka. Inaczej, melduję panu, nie damy rady. Co
dzień wypadki; przedwczoraj na Targówku pijany szofer wjechał przez
płotek do jakiegoś ogródka i zabił dziecko leżące w kołysce. Tak! Albo
wie pan co? Jesteśmy, melduję panu, obywatelami i zadziałamy w dobrej
sprawie. Jest pan na pewno człowiekiem inteligentnym; napiszemy ten list
wspólnie! Zaczniemy od słów: „Na ulicach miast codziennie giną niewinni
ludzie...” Albo nie, inaczej: „Miasto pije. Co dzień widzimy tarzających
się w zwierzęcym stanie ludzi...” I dalej w tym sensie! A postulat
ostateczny: kara śmierci dla kierowcy, który po pijanemu zabije
człowieka! Ot co, melduję panu! Stary ziemianin wyglądał na człowieka
uszczęśliwionego. Lecz nagle uśmiech zgasł na jego dobrodusznej twarzy.
Zobaczył tuż przed sobą białe, nieprzytomne ze wściekłości oczy Kuby.
- Ścierwo! - zasyczał Kuba. - Odejdź, bo zabiję!.. Odszedł i znów
odezwało się w nim owo pragnienie, przed którym musiał się rozpaczliwie
bronić jeszcze przez kilka godzin. Każdy człowiek idący naprzeciwko
niego ulicą mrużył - zdawało się - oko i mówił: „No, nie wygłupiaj się,
wypij sobie kielicha. Wszystko przestanie cię dręczyć, będzie inaczej.
Pójdziesz tam jutro. Zdążysz. Zdążysz. Zacznij od jutra. Od jutra.
Zdążysz. No, powiedz: zdążysz czy nie zdążysz? Wypijesz i skończą się
twoje złe sny. Ten wypadek wyda ci się zabawny. Twój stróż - po prostu
głupi. Twoi znajomi, którzy w koszmar zamienili ci poranek, wydadzą ci
się godni politowania ze swoją głupią troską. Pójdziesz tam jutro.
Zmarnowałeś już tak wiele dni, cóż ci pomoże ten jeden? No powiedz?
Pomoże ci ten jeden dzień? Życia nie uda ci się odkupić tym jednym
dniem, mój drogi! Temu kierowcy też się nie uda. Życie to wiele dni.
Wiele dni ci jeszcze pozostało. Zdążysz; nie możesz tam pójść w takim
stanie. Jesteś przecież zupełnie wykończony nerwowo...” Odpowiadał im:
„Przechodźcie dalej. Muszę wytrzymać do szóstej. O szóstej ona
przyjdzie. Gdyby była w mieście, poszedłbym teraz do niej. Ale ona wróci
dopiero po piątej; jest teraz za miastem, jej pociąg przychodzi piąta
siedem. Dlaczego mnie namawiacie? Przecież wiecie, że ona pojechała za
miasto, że pojechała tam załatwić mieszkanie dla nas. Tam będziemy
mieszkać - ona i ja. Będę z daleka od miasta. Od knajp. Od was. Będę tam
razem z nią. Ona będzie się mną opiekować.
Ona - i te pastylki. Wszystko to zacznie się od szóstej. Przechodźcie
dalej, przechodźcie dalej...”
Ulica rozjątrzyła go, dygotał. Każda napotkana twarz budziła w nim
pomieszane uczucie wściekłości i przerażenia. „Uciekać!” - pomyślał.
Rozejrzał się nieprzytomnym spojrzeniem i zobaczył, że znajduje się w
pobliżu kawiarni; o tej porze powinno być tam przyjemnie i cicho.
„Kawa - pomyślał z ulgą. Oczywiście, kawa!” Wszedł i usiadł przy
stoliku; pachniało dymem, kawą, pluszami - wszystkie te zapachy łączyły
się w jeden dziwny, słodki i tak trudny do określenia zapach kawiarni.
- Duża - powiedział do kelnerki, młodej dziewczyny w jasnym fartuszku.
Duża powtórzyła. Uśmiechnęła się przyjemnie i odeszła.
Po chwili wróciła stawiając przed nim filiżankę dymiącego płynu.
- Tak szybko? - powiedział zdziwiony.
Podjęłyśmy zobowiązanie - oświadczyła. - Goście skarżyli się na nas.
Teraz jest trochę lepiej... - Uśmiechnęła się figlarnie i dodała: -
Nasza praca świadczy o nas.
- Co takiego? - rzekł rozbawiony Kuba. Nagle wrócił mu dobry humor.
Zmrużył oko i powiedział do dziewczyny: Powinna pani nosić na szyi taką
maleńką tabliczkę. Mogę pani przynieść srebrny łańcuszek..
Jaką tabliczkę?
- Wie pani, taką, jakie co krok wiszą na mieście.
- U nas też wisi - rzekła.
- Gdzie??
Nad bufetem. Niech pan popatrzy.
Kuba odwrócił głowę i spojrzał. Rzeczywiście, nad bufetem wisiało kilka
tabliczek: „Nasza praca świadczy o nas”, "Picie wódki nie zakupionej w
lokalu wzbronione”, „Osobom w stanie nietrzeźwym wstęp wzbroniony”.
„Psów do lokalu wprowadzać nie wolno”.
- Dziękuję pani powiedział. - Śliczne tabliczki.
Ryła jeszcze jedna - rzekła kelnerka i znów uśmiechnęła się figlarnie do
Kuby. - Widzi pan przecież, ta o psach jest inna od pozostałych. Dopiero
wczoraj ją zmienili. Parę dni temu przyszedł ten pijak, malarz
Lewandowski. i stłukł ją laską, bo powiedział. że zaraz po pierwszym
kupi sobie kaganiec, ale do tego czasu pić kawę, więc żeby mu nie robić
trudności. Mówię panu, kino było. Pan zna chyba pana Lewandowskiego, Pan
wie, jaki on ma głos: jak zaczął krzyczeć, to goście nie pouciekali...
Niech pani stąd ucieka - powiedział brutalnie, zrzucając jej rękę ze
stolika. - Proszę się wynosić do swoich tabliczek. Ale już!
Dziewczyna popatrzyła na niego chwilę i odeszła; plecy jej lekko drżały.
Spojrzał za nią i uczuł coś w rodzaju satysfakcji; w myślach powtarzał
najgorsze słowa pod jej adresem. Przymknął oczy i zobaczył tę dziewczynę
oddającą się siedmiu mężczyznom naraz; i to ona była oczywiście pijana.
Jak każdy pijak Kuba miewał plugawe wizje erotyczne; nawet kiedy leżał z
kobietą, wystarczyło przymknąć oczy, a natychmiast wszystko wydawało mu
się ohydne.
Wreszcie uspokoił się jako tako. Wyciągnął rękę po filiżankę z kawą,
lecz cofnął ją zaraz - tak drżała, iż bał się, że rozleje wszystek płyn.
„Spokój - mówił do siebie - spokój... Nic się nie stało. Głupi
przypadek, ot i wszystko. Ta małpa też niczemu niewinna. Muszę ją
przeprosić. Zrobię to zaraz, jak się tylko trochę uspokoję. Kupię jej
jakieś kwiatki, koniecznie kwiatki. Powiem jej, że byłem zdenerwowany. -
Natychmiast w głowie jego powstał plan kłamstwa. - Powiem jej - myślał -
Że matka mi umarła albo coś takiego. Albo że mnie wywalili z pracy. Nie,
lepiej matka... - Przymknął oczy i zobaczył siebie idącego w pochmurny
jesienny dzień za trumną matki: nikogo oczywiście nie ma, tylko on sam;
ma bladą twarz i podsinione oczy. - A może dziecko? - pomyślał. - Mała,
trzyletnia córeczka?
Nie, jednak lepiej matka...” Nagle rozczulony uspokoił się. Wziął do
ręki filiżankę i pił parząc sobie wargi.
Do kawiarni weszła jakaś kobieta. Stanęła w drzwiach; mrużąc oczy,
rozglądała się po sali. Nagle spotkali się wzrokiem; na twarzy jej
odbiła się radość i zdumienie. Szybko podeszła do stolika, przy którym
siedział.
- To ty? - powiedziała nie dowierzając sobie jakby. - Boże, co za
spotkanie. Można?
- Siadaj, oczywiście - wybełkotał unosząc się z krzesła. Był zdziwiony i
uradowany jak i ona.
Kobieta usiadła. Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, z owym
szczególnym wyrazem zdziwienia i niedowierzania, jaki mają na twarzach
ludzie spotykający się niespodziewanie po latach. Potem Kuba rzekł:
- Jesteś taka ładna jak i wtedy.
- Jesteś taki miły jak zawsze.
- Skąd wiesz? Nie widziałaś mnie tyle czasu.
- Są ludzie - powiedziała kobieta z uśmiechem - którzy potrafią oprzeć
się temu wszystkiemu, co z innych czyni zgorzknialców.
- Naturalnie - bezmyślnie powiedział Kuba.
Znów zapadło kłopotliwe milczenie. Potem kobieta rzekła:
- Cieszę się, że cię spotkałam. - Położyła dłoń na jego ręce i
powiedziała raz jeszcze: - Naprawdę, nawet pojęcia nie masz, jak się
cieszę.
Uśmiechnął się. I nagle powróciło wszystko dobre, co przeżył kiedyś,
będąc w tym samym mieście co i ona. Spojrzał na nią roziskrzonymi
oczyma.
- Ja także diabelnie się cieszę - powiedział serdecznie i prawdziwie;
wszystko, co przeżył dzisiejszego ranka, wydało mu się nikłe i nieważne.
- Kiedy widzieliśmy się ostatni raz?
- Dawno - powiedziała. - Jakieś siedem lat temu. Potem wyjechałeś.
- Musiałem - rzekł ze smutkiem. - Nie mogłem wytrzymać w tej dziurze...
Ty tam ciągle mieszkasz?
- Mieszkam. Ale tam się wiele zmieniło. Odbudowali stare miasto, jest
kupa świeżych ludzi. Nie miałbyś ochoty wrócić?
- Trudno mi powiedzieć - odparł niezdecydowanie. - Miałem tam dobre
chwile. Ale nie chciałbym wracać tylko po to, aby się przekonać, że
żadna z nich nie wróci... Czy ten stary kościół za rynkiem odbudowali?
- Częściowo - powiedziała zamyślonym głosem. - To był bardzo piękny
kościół, trudno go doprowadzić do poprzedniego stanu. Powiedz, co u
ciebie?
- Nie zadawaj takich zdawkowych pytań.
- Chciałabym się dowiedzieć.
- Pracuję. Mieszkam. Wszystko na ogół dobrze.
- Pamiętasz jeszcze coś z tamtych czasów?
- Wszystko.
- Mnie?
- Także.
- To dobrze - rzekła. - Chciałam, abyś o mnie pamiętał. Kobiecie jest to
potrzebne. Ale wątpię, czy pamiętasz wszystko...
- Na pewno. Możesz mnie zapytać, o co chcesz. Chwileczkę milczała. Potem
rzekła:
- Pamiętasz ten wieczór, kiedy mnie odprowadzałeś do domu po kinie?
- Wiele było takich wieczorów.
- Ale tamten był tylko jeden.
- Więc już wiem, który.
- Na jakim filmie byliśmy wtedy?
- Nie uda ci się. Mam dobrą pamięć. „Niepotrzebni mogą odejść”. Pamiętam
do dziś twarz tego aktora.
- James Mason.
- To genialny aktor. Nie widziałem już potem nic tak wielkiego.
- Ja też. A pamiętasz, którędy żeśmy szli wtedy do mnie?
- Nad Odrą. Było cicho i ciepło, skrzeczały żaby, rybacy już odchodzili.
Miałaś jasną sukienkę bez rękawów. Miasto było jeszcze wtedy w proszku.
Księżyc Pętał się nad ruinami.
- Dlaczego tak się czepiasz tamtych czasów?
- Kochałam wtedy.
- Milczałaś wtedy. Gdybyś powiedziała choć jedno słowo, wszystko byłoby
inaczej.
- Bałam się - rzekła. - Bałam się tego, co mówią ludzie. Nie miałam
odwagi. Teraz żałuję. Może rzeczywiście wszystko byłoby inaczej. Ale
wtedy byłam tchórzem. Ludzie ostrzegali mnie i straszyli. Teraz dopiero
widzę, że to było niesłuszne. Teraz żałuję. Tak zawsze bywa, jeśli
pomiędzy dwoje ludzi wtrącają się życzliwi; życzliwi odchodzą, zostaje
żal. Ale nie mówmy już o tym. Wypijemy tę kawę i pożegnamy się.
- Przed czym cię ostrzegali?
- Przed tobą.
- Jestem taki straszny czy co, do diabła?
- Przed wódką - powiedziała wolno, nie patrząc na niego. - Mówili, że za
dużo pijesz, że możesz zostać pijakiem. Tego się bałam. Mój ojciec
zmarnował mojej matce życie. Ciągle czekała na niego, ciągle obiecywał
poprawę. Potem przychodził pijany. Nie mam dobrych wspomnień z
dzieciństwa, Kuba. Wszystko, czym żyję, to tamte dni z tobą... -
Zawahała się na moment, potem mówiła dalej: - Pamiętam, jak miałam
dziesięć lat, pewnego wieczoru ojciec przyszedł pijany i stłukł matkę.
Nie mogłam zasnąć. W środku nocy wstałam, podeszłam do niego i rąbnęłam
go nożem. Byłam zbyt słaba, aby mu co zrobić; skończyło się na pogotowiu
i wrzaskach. Ale ja tej nocy nie mogę zapomnieć do dziś. Tego się bałam
Kuba; bałam się, że możesz przychodzić pijany i przypominać mi tamtą
noc... Zresztą po co ja to wszystko mówię? Chciałam tylko, żebyś
wiedział, że cię wtedy kochałam. I że ogromnie żałuję, że nie jestem z
tobą. Możesz zresztą nie pamiętać tego. Jak ci będzie wygodniej.
Odpowiedział po chwili:
- Zapomnij o tym wszystkim i nie żałuj niczego.
- Sama sobie zgnoiłam życie - rzekła cicho; twarz miała gorzką i starą.
Mówiła nie patrząc na Kubę: - Rzygać mi się chce, kiedy mój mąż zbliża
się do mnie. Zdradzam tego durnia co drugą niedzielę. Żeby się chociaż
domyślał. Ponure, potulne bydlę. Nie wiem, po co żyję, jeśli nie kocham
nikogo...
- Śliczna historia - powiedział Kuba. Uśmiechnął się ponuro: -
Mnóstwo takich słyszałem w życiu. Kochali się, kiedy byli młodzi; noce,
słowiki i tak dalej. A kiedy spotkali się po latach, ona była dziewką, a
on złodziejem. Nic mnie to nie obchodzi... - Nagle zrozumiał, że kłamie
w sposób najohydniejszy, i począł mówić jeszcze śpieszniej: - Nie chcę
żadnych wspomnień. Myślałem, że chociaż wtedy było coś dobrego, ale
okazało się to tak samo wstrętne jak wszystko.
- Pomyślał, że jeśli tego, co mu powiedziała, natychmiast nie zniszczy,
stanie się z nim coś złego; znów będzie miał w życiu poza sobą jedną
świętą sprawę bez powrotu. Uśmiechnął się szyderczo i mówił: - Jestem
truposzem. Chcę wszystko zniszczyć, mam to wszystko gdzieś. Jestem
truposzem. Nie chcę niczego żałować ani zostawiać poza sobą. - I nagle,
zdawszy sobie jasno sprawę z tego, co zrobił, umilkł.
- Kuba - powiedziała rozpaczliwie kobieta. - Kuba... Mówiła jeszcze coś,
lecz on nie rozumiał tego. Patrzył na poruszenia jej ust, lecz słowa
uchodziły jego uwagi. Nagle wstał i bez pożegnania ruszył do wyjścia.
Zegar umieszczony nad bufetem, między tabliczkami, wydzwonił godzinę
pierwszą.
III
Na ulicy zatrzymał się. Przeszedł parę kroków, lecz znów osadził go w
miejscu okropny ból pod czaszką. Nie mógł zrozumieć, skąd wyszedł i
dokąd idzie. Ludzie przechodzący patrzyli na niego z uśmiechem; był
trupio blady, miał przekrzywiony krawat, kapelusz zsunął mu się na tył
głowy. Ktoś powiedział: „Nie stój pan na środku. Kiliński, cholera...”
Usłuchał i przesunął się machinalnie pod ścianę; oparł się o nią i
natychmiast odniósł wrażenie, że cała ściana wypełniona jest biciem jego
serca. Stał w miejscu i bał się postąpić kroku.
Wiedział, że musi stać w miejscu i że nie wolno mu się ruszyć; jeśli
ruszy się w tej chwili z miejsca, pójdzie pić i nie spotka o szóstej
Krystyny.
Nagle któryś z przechodniów zajrzał mu w twarz.
- Chory? - zapytał go. Kuba nie zdążył odpowiedzieć, gdy tamten nagle
roześmiał się szyderczo. - Mietek - powiedział do swojego towarzysza -
to ten sam gnojarz, który nas rano zaczepiał, poznajesz?
Tramwajarz podszedł i spojrzał na stojącego.
- Dojrzał - rzekł krótko.
Młodszy, z perkatym nosem, wsadził ręce do kieszeni i odsunął się o
krok. Potem powiedział nienawistnie:
- To człowiek zasuwa po piętnaście godzin na dobę, a taka idiota chodzi
od knajpy do knajpy. Ja cegłę, on flaszkę; ja wagon, on kawkę. Człowiek
nie może kawałka wyciągnąć, a taki gnojarz przepija tysiące. I skąd on
na to ma?
Tramwajarz powiedział:
- Czort z nim. Chodź.
- Czekaj! - krzyknął młodszy z furią. - Ja jemu powiem, co o nim myślę.
Moja kobieta nie może sobie na palto uzbierać, a ten... - Podszedł do
Kuby i złapał go za krawat. Podniósł jego głowę do góry i uderzając nią
lekko o mur, mówił: - Ty wszarzu głupi! Czego ci brakuje? Żryć nie masz
co, chodzić nie masz w czym? Żebyś był takim łazarzem jak ja, tobyś się
nauczył życia...
Kuba oderwał się od ściany i uderzył go w twarz. Skłębili się i
potoczyli na ziemię. Nie minęło sekundy, jak kolega tramwajarza chwycił
Kubę za gardło i huknął jego głową o kamienie.
- Na kogo ty się rzucasz, łachudro? - powiedział. - Na chłopaka z
Muranowskiej? Patrz, co ja z tobą zrobię... Lecz nie zdołał uczynić już
nic; nadspodziewanie szybko zjawił się milicjant i rozdzielił ich.
- Od rana, łobuzeria? - zapytał starając się nadać swej znudzonej twarzy
wyraz zgrozy.
Młodszy popatrzył na niego nieprzytomnymi oczyma i nagle zaryczał:
- A zabierz mnie! Weź mnie! Mnie na życiu nie zależy. Czy ja mam chociaż
pół tego co on? Wiążcie mnie! Wiążcie mnie!
Tramwajarz szarpnął go za ramię.
- Janek, nie wygłupiaj się! - krzyknął. Odwrócił się do milicjanta i
powiedział: - Wszystko przez tego pijaka. Zaczepił kolegę publicznym
słowem. Skarz mnie jedyny Bóg, że tak było! - uderzył się ręką w piersi.
Milicjant przytrzymał młodszego, który znów szarpnął się do Kuby.
- Bez cudów - powiedział ostro. - Pójdziemy się przejść. Pan też...
- Nigdzie nie idę - wycharczał Kuba. Bezradnie, ruchem ślepca ocierał z
twarzy błoto pomieszane z krwią. Popatrzył na milicjanta i krzyknął
histerycznie: - Nigdzie nie idę! Nie zmusicie mnie!
- Eee - powiedział przeciągle milicjant. Poprawił pas na sobie. - Może
się założymy? Nie będzie pan dla mnie taki Paramonow. Już, zbieraj się
pan!
Kuba podniósł się z ziemi i poszedł za nimi. Pierwszy szedł tramwajarz
starając się patrzeć w ziemię, potem Kuba z Jankiem, na końcu milicjant;
milicjant gwizdał fałszywie melodię „O, mój papo”. Zaraz za rogiem ulicy
przyłączył się drugi milicjant.
- Trzech Jurków masz? - zapytał wesoło. Miał delikatną dziewczęcą twarz,
pokrytą puszkiem. Oczy jego były piwne; patrzył na Kubę z zuchwałą
ciekawością.
Za nimi postępowali gapie. Jakiś głos kobiecy powiedział:
- Rozdarł mu jesionkę...
- Taki materiał to od cholery pieniędzy kosztuje - rzekł ktoś niskim
basem.
- Wełniany...
- To bandyci? - zapiszczał jakiś chłopiec.
- Pryskaj do domu, szczeniaku...
- To te, co okradli sklep na Grochowie?
- Panie, co ja jestem informator? Zapytaj się pan milicjantów...
- Kto nie pyta, nie siedzi...
Minęli kilka ulic i znaleźli się pod komisariatem. Młodszy milicjant
powiedział szyderczo:
- Witamy panów w naszym skromnym uzdrowisku. Panowie będą łaskawi...
Tramwajarz warknął:
- Po co pan pajacujesz? Z łobuzerią masz pan do czynienia czy co?
Milicjant się roześmiał:
- Za niewinność pan siedzisz, nie?
Tramwajarz spojrzał pogardliwie na milicjanta; przeżuł bezgłośnie jakieś
przekleństwo, lecz nic nie odpowiedział. Zgarbił się nagle i zamilkł.
Jego młodszy towarzysz spluwał co chwila. Kuba milczał; w głowie miał
szumiącą pustkę. Weszli do dyżurki. Siedzący za stołem sierżant podniósł
wzrok znad jakichś papierów; potem - nie rzekłszy słowa - powrócił do
swej roboty. Milicjanci zapalili papierosy.
Kuba, tramwajarz i Janek stali oparci o barierę. Sierżant spojrzał na
nich piwnymi oczyma i rzekł krótko:
- Nie opierać się. Nie latarnia. Dowody.
- Ja... - począł mówić Janek, lecz sierżant nie spojrzawszy nawet na
niego, przerwał:
- Dowody. Potem się wyszczególnicie, obywatelu.
Poczęli wykładać na stół swoje papiery. Sierżant wziął do ręki dowód
Kuby; przeczytał go rubryka po rubryce, potem zapytał:
- Imię?
Kuba milczał przez chwilę. Ciężkim wzrokiem patrzył na portrety
dostojników wiszące na ścianie. Potem roześmiał się i rzekł:
- Pijak.
- Aha - powiedział sierżant.
Obrzucił Kubę krótkim spojrzeniem i zapytał ostro:
- Nazwisko?
- Pijak.
- Zawód? Też pijak?
- Też.
- Ładnie - rzekł sierżant; w jego oczach pojawiło się zainteresowanie. -
Przykro mi, ale w dowodzie nazywa „ się pan Kowalski.
- Nieprawda - powiedział Kuba. - Nieprawda... Nazywałem się Kowalski. To
było dawno i niczego nie dowodzi. W tym kraju są tysiące Kowalskich.
Może czasem nazywają się Kwiatkowscy, może Piotrowscy, może jeszcze
inaczej... To nieważne...
- Nie siedział pan jeszcze nigdy, co?
- Nie - skłamał Kuba.
- Nie szkodzi - pogodnie stwierdził sierżant. - Posiedzi pan teraz.
- Tłukli się na ulicy - powiedział jeden z milicjantów.
- Akurat miałem obchód; patrzyć, a tu się leją. Kiedy podszedłem do
nich, tarzali się po całym chodniku. Kto to słyszał, robić awantury w
biały dzień?
- Daj im spokój - powiedział młodszy milicjant i dowcipnie zmrużył oko.
- Oni udawali, że się bawią w berka. A ty do nich tak całkiem nie jak
człowiek... Nagle rozległ się idiotyczny śmiech. Do dyżurki wkroczył
nowy milicjant taszcząc przed sobą malutkiego człowieczka w zielonym
kapeluszu. Człowieczek wyrwał się na środek izby; zatoczywszy się
gwałtownie, spojrzał na sierżanta i krzyknął tryumfalnie:
- Trójeczka, tak?
- Zgadza się - powiedział sierżant.
- Dawna jedynka, tak?
- Zgadza się.
- Ulica Bednarska dwadzieścia trzy, tak?
- Wszystko gra - powiedział sierżant. - Jak zwykle, obywatelu Rybicki. A
teraz rozbierajcie się. Człowieczek znów zachichotał, potem rzekł:
- Sierżancie, wiedziałem, że tak będzie. Na trójkę zawsze trafię.
Cóż ja zrobię? - krzyknął zwracając się z błazeńskim gestem do Kuby.
- Żona mi umarła. Mogę być pijany czy nie?
- Uspokójcie się, Rybicki - powiedział sierżant. - W zeszłym tygodniu
obchodziliście śmierć ukochanej córki, tak?
- Zeszłego pierwszego - powiedział milicjant, który przyprowadził
człowieczka - też miał stypę po żonie. Nawet mi fotografię pokazywał,
tylko coś mu się pokręciło, bo tam był łysy facet z wąsami. Pamiętam, że
jeszcze trzy miesiące temu też opłakiwał śmierć ukochanych bliźniaków...
- Widocznie ma wyjątkowo zły rok - powiedział sierżant. - No, Rybicki!
Rozbierajcie się!
Człowieczek począł się rozbierać bez protestu. Wyciągnął wszystkie
dowody; potem wyszczerbiony grzebyk, chusteczkę, tandetny scyzoryk,
lusterko; wszystko to poukładał skrupulatnie przed sierżantem i zapytał:
- Paseczek też?
- Oczywiście - powiedział sierżant. - Oczywiście... Przecież wy wiecie,
Rybicki, że tu jest stara, kochana trójka, gdzie na dechy idzie się bez
paseczka. Paseczek to rzecz niebezpieczna w tym stanie; można sobie
ukręcić pętelkę, a co by wtedy zrobiły te wszystkie groby waszych żon?
Kto by koło nich chodził? No, Rybicki, powiedzcie...
- Zgubiło mnie szczęście do kobiet - powiedział człeczyna. -
Sznurowadełka też?
- Sznurowadełka nie.
Człowieczek zaśmiał się krótko.
- Nie zginę na trójce, co sierżancie? - zapytał.
- Nigdy.
Odprowadzono go do celi. W drzwiach zasalutował sprężyście. Potem
rozległ się trzask zamka i zaraz potem śpiew. Człowieczek śpiewał:
„Nocą nad brzegiem rzeki siedziałem z gitarą...” Głos miał zdarty i
brzęczący. Sierżant powiedział:
- Śpiewa „Andaluzję”. Tak jak zwykle. Zaraz będzie miał atak.
Założyliście amerykanki?
- Tak - powiedział milicjant. - Ręce i nogi. Żeby sobie tylko łba nie
rozwalił... Może zadzwonić po pogotowie?
- Nie przyjadą - zmęczonym głosem powiedział sierżant i stuknął
papierosem o stół. - Gdyby chcieli jeździć do każdego deliryka w
mieście, toby była dopiero ładna historia... - Wstał, przeciągnął się i
podszedł do okna. Na dworze było już szaro; brudny zmierzch kłębił się w
ulicach. - Cholera - powiedział sierżant zapalając papierosa. -
Amerykanki, komisariaty, mandaty... Co to wszystko da? Więcej nadziei,
więcej radości miastu. Niech to diabli wezmą. Odwrócił się od okna i
podszedł do bariery. Był wysoki; twarz miał złą i zmęczoną. Stanął przed
Kubą i patrząc na niego z niesłychaną pogardą, powiedział:
- Kiedy byłem w partyzantce, myślałem, że jak skończy się ta cała
zabawa, będziecie inaczej żyli. Na myśl mi nie przyszło, że zostanę
sierżantem milicji i że będę musiał odbierać wam paski. Niech was
wszyscy diabli porwą...
Wtedy rozległ się straszny, zwierzęcy ryk. „ Yyyy... - wył człowiek za
ścianą. - Yyyy...” Głos jego przeszedł w ton tak wysoki, że wszystkim
mróz przebiegł po plecach. Tramwajarz pobladł; jego młodszy kolega
mrugał bezradnie oczami jak człowiek nagle oślepiony światłem.
- Zaczęło się - powiedział sierżant. - Boże, żeby można mu było zamknąć
mordę. - Popatrzył na Kubę przekrwionymi z bezsenności oczyma i zapytał:
- Gdzieście się upili?
- Nie jestem wcale pijany - powiedział tramwajarz i wzruszył ramionami.
- Nikt nie jest pijany - z trudem powiedział Kuba. Drżały pod nim nogi.
- To moja wina. Ja uderzyłem tego człowieka - wskazał ręką na kolegę
tramwajarza.
- O co wam poszło?
- O nic.
- Więc dlaczego pan go uderzył?
- Zdenerwowałem się.
- Słuchajcie, obywatelu - z gniewem powiedział sierżant. - Mógłbym was
wszystkich potrzymać, aż byście się nie nauczyli chodzić po ulicy.
Zapłacicie mandat i pójdziecie do domu. Ale nie chcę was tu widzieć
dzisiaj; teraz pewnie pójdziecie się pogodzić, tak to już bywa.
Rozumiecie, obywatele?
Nie zdążyli odpowiedzieć. Drzwi dyżurki otworzyły się gwałtownie. Do
środka, szamocząc się z pijanym mężczyzną, wkroczyło dwóch milicjantów.
Mężczyzna wyrywał się gwałtownie, szarpiąc i odpychając. Oczy miał
szalone, nabiegłe krwią.
- Łapki - syknął jeden z milicjantów.
Podskoczyło ku niemu dwóch jeszcze i z trudem nałożyli kajdanki. Pijany
charczał i pluł. Czoło miał potłuczone, usta - rozcięte. Rozdarta
koszula ukazywała spoconą, zarośniętą pierś.
- To Polska Ludowa tak robi? - krzyknął patrząc na wszystkich z
nienawiścią. - Przeklinam!... - Podniósł głowę do góry; długo patrzył na
zegar i nagle powiedział: - Chamy mnie związali dziś o trzeciej. Staśka
Kołaczewskiego z Woli...
- Jesteście wolni - powiedział sierżant. Wyglądał na człowieka bardzo
zmęczonego; powieki mu opadały na oczy, garbił się. - Jesteście wolni -
powtórzył i odwrócił się.
„Yyyyyy” - dobiegło zza ściany; krzyk przeszedł w jazgot, potem rozległo
się ciężkie uderzenie i zapadła cisza. Kuba, tramwajarz i Janek odebrali
swoje dokumenty i wyszli przed komisariat. Paliły się już latarnie.
Ulica była pusta. Od Wisły ciągnął lodowaty wiatr. Janek powiedział:
- Nie miej pan żalu.
- Nie mam żalu - powiedział Kuba i wzruszył ramionami. Tramwajarz rzekł:
- Teraz jest dziesięć po trzeciej. Na piątą idę do roboty. Możemy się
napić. - Uśmiechnął się do Kuby i dodał: - U mnie jesteś pan charakterny
chłopak...
- Dziękuję - powiedział Kuba. - Niestety, nie mam czasu.
- My idziemy w tamtą stronę - powiedział młodszy nie patrząc na Kubę. -
Niech to wszystko szlag trafi.
- Tak - potwierdził Kuba. - Niech to wszystko szlag trafi. Do widzenia.
Odszedł zasalutowawszy i prawie biegiem parł przed siebie. Był
wypełniony jedną, jak ściśnięta żyła pulsującą myślą, że natychmiast -
dopóki wszystko, co przeżył, jest jeszcze dostatecznie silne i
usprawiedliwiające, dręczące i straszne, dopóki nie ochłonie, nie
opamięta się, nie zastanowi - musi napić się wódki. W tej chwili czuł
wielką wdzięczność do świata, do dzisiejszego dnia i do ludzi, którzy
wepchnęli go w to; w jego sumieniu otworzyła się furtka, przez którą
mógł wyrzucić wszystko, co było mu w tej chwili nieprzydatne, wszystko,
co przeszkodziłoby mu się napić. Czuł wielkie, aż rozsadzające piersi,
bolesne szczęście; owo dziwne szczęście upokorzenia samego siebie,
jakiego doznaje tylko pijak. Począł padać deszcz. Ludzie kulili się z
zimna; podnosili kołnierze palt i przemykali pod murami. Ciemność
nadciągała nad miasto; wysoko, za brudnymi chmurami, umierało światło
dnia. Zapalały się pierwsze okna; wiatr kołysał latarnie i zamiatał ich
światłem kałuże. „Udręka - pomyślał Kuba przymknąwszy oczy - Udręka...”
Zaczepił jakiegoś chłopca i zapytał:
- Gdzie tu jest knajpa?
- Tu pełno tego - powiedział chłopiec. - Najbliższa za rogiem. „Pod
Orłem”, tak?
- Może być - powiedział Kuba. - Gdzie to jest?
- Zaraz za rogiem - rzekł chłopiec i wskazał ręką.
Po chwili Kuba wszedł do środka. Pachniało piwem, starymi zakąskami i
zjełczałym tłuszczem; na suficie od lata kołysały się lepy pełne
zeschłych much. Nad bufetem rozpostarł szeroko skrzydła wypchany orzeł;
obok, z afisza o ohydnych barwach, strzelały wielkie litery.
„Alkohol to twój wróg” - odczytał Kuba. „Zostań górnikiem” - namawiał
drugi afisz. „Nawet dowcipne!” - pomyślał i uśmiechnął się. Stanął przy
ladzie i pstryknął w palce. Bufetowa podeszła.
- Jedna duża - powiedział Kuba; zsunął kapelusz na tył głowy.
Bufetowa przyjrzała się jego potłuczonej twarzy i powiedziała:
- Wypadek przy pracy?
- Po pracy.
- Co się stało?
- Jedna duża - powiedział z udręką w głosie Kuba.
- Zakąskę pan życzy?
- Może być.
- Śledzik?
- Może być.
- Piwo?
- Może być.
- Ale tylko porter - rzekła rozkładając ręce; była równie brzydka jak
afisze, pomiędzy którymi stała. - Innego piwa na razie nie ma. Przywożą
nam o piątej. Teraz jest... - Odsunęła rękaw kitla i spojrzała na
zegarek. - O, jeszcze wcześnie! Wpół do czwartej.
- Niech pani da porter - wymamrotał Kuba. - Szybciej, proszę...
- Przecież się nie pali - powiedziała odsłaniając w uśmiechu końskie
zęby. - W cienkie szkło nalać czy w grube?
- Wszystko jedno. Wódka to jest wódka. Nie jestem pijakiem.
- Ale klienci mają różne wymagania - rzekła. - Czasem trafia się taki,
co nie wypije z grubego szkła, żeby tam nie wiem co. Czy pan jeszcze co
życzy?
- Nie - powiedział Kuba i energicznie potrząsnął głową. - Nie będę
więcej pić. Tylko ta setka i do domu. Koniec. Albo wie pani co? Jeszcze
jedną, od razu...
Wypił i postawił kieliszek na ladzie. Odetchnął. Potem wypił jeszcze
jedną wódkę. „Źle robię - mówił do siebie. - Przecież wiem, że źle
robię, że nie mogę zrobić już nic gorszego. Przed chwilą też to
wiedziałem; wiedziałem, że wódka to najgorsza rzecz, jaka mogła mnie
dzisiaj spotkać. Jeszcze mógłbym się w tej chwili opamiętać...” I nagle
zimna łapa strachu zdławiła mu mózg.
- Jeszcze jedną - powiedział szybko.
Wypił i myślał dalej: „Wiedziałem i - nie opamiętałem się. Jestem
pijakiem. Wiem, że wódka to moja śmierć. Wiem czy nie wiem? Wiem. A mimo
to napiłem się. Krystyna nie ma już po co przychodzić o szóstej. Nic z
tego dziś nie będzie. Zacznę od jutra... - Nagle roześmiał się cicho. -
Od jutra? - powtórzył w myślach. - Od jutra... Największym nieszczęściem
każdego pijaka jest to, że zaczyna od jutra, a nie od dziś. Ja przecież
jasno wiem, co zrobiłem...”
- Zapomina pani o mnie - powiedział głośno. Bufetowa zbliżyła się ku
niemu z butelką.
- To już czwarta - rzekła.
- Sam znam tabliczkę mnożenia.
Wypił; odetchnął głęboko i zapalił papierosa. Ręce miał zwinne i mocne,
nie trzęsły się już tak jak rano. Patrzył na nie z przyjemnością. Koło
niego ktoś powiedział z uznaniem:
- Zdrowo pan ciągnie.
- Napije się pan ze mną? - zapytał; tamten był niskim, tęgim, łysiejącym
mężczyzną o porowatej cerze.
- Chętnie - powiedział grubym głosem porowaty. - Ale ja jestem pusty.
- Ja pana zapraszam.
- Nie znamy się.
- Ja pana znam.
- Mnie? - zdumiał się porowaty.
- Tak. Pan się nazywa Kowalski.
- To pomyłka - powiedział porowaty. - Nazywam się... - Ach, do diabła -
znudzonym głosem przerwał Kuba. - Czy to nie wszystko jedno? Jak pan się
nazywa, jak ja się nazywam?... I tak nas wszyscy znają.
- Ludźmi jesteśmy - powiedział porowaty.
- To szlachetne z naszej strony. Szefowa, dwie wódki. Bufetowa znów
podeszła z butelką. Nalała i rzekła:
- To będzie razem sześć.
- Zgadza się - powiedział Kuba. - Jestem już zabryzgolony. Odeszła.
Przez chwilę milczeli patrząc na siebie; porowaty - z zakłopotaniem,
Kuba - z satysfakcją. Ulicą turkocząc przejechał ciągnik. Potem porowaty
podniósł kieliszek.
- Najlepszego.
- Najlepszego - rzekł Kuba.
Stuknęli się kieliszkami i wypili. Kubę ogarnęło ciepło; szczęśliwe,
bolesne, wypełniające każdy kawałeczek ciała ciepło. Nie był już szmatą;
był młody, silny i zdrów. Bufetowa stała się nagle podobna do
Lollobrigidy, porowaty wydawał się wcale sympatycznym człowiekiem, bar -
przyzwoitym, ciepłym, mądrym miejscem na ziemi.
- Jeszcze raz - powiedział Kuba. Bufetowa nalała.
- Jeśli pani powie „osiem” - rzekł Kuba - to dziś odbiorę sobie życie.
Uśmiechnęła się figlarnie i rzekła:
- Osiem.
IV
Odeszła w głąb baru, kołysząc szerokimi biodrami. W kuchni ktoś krzyknął
wściekle: „Schabowy dwa razy”.
Na ladzie syczał niklowany ekspress; odbijały się w nim zdeformowane
twarze siedzących. Górnik z afisza uśmiechał się wyrozumiale; orzeł
podrywał do lotu swoje twarde, wspaniałe skrzydła. Kuba bezmyślnym
ruchem poprawił krawat i wznosząc kieliszek, rzekł:
- Napijemy się.
- Pod co? - zapytał porowaty. Miał oczy uszczęśliwione. - Pod orła.
Pasuje?
- Pasuje - odparł tamten. - Pod tego ptaszka przepiłem już mnóstwo
forsy. Odjazd.
- Cześć - powiedział Kuba gromkim głosem. Znów spojrzał na górnika i
orła i zmrużył do nich oko. Potem spojrzał na porowatego, który już
wypił i wąchał chleb z twarzą strasznie wykrzywioną. Na skroniach miał
resztki kędzierzawych włosów; nos jego był krótki i tępy. „
Wyłysiałeś, biedaku” - pomyślał patrząc na niego Kuba. I nagle ogarnęła
go fala rozrzewnienia. - Wie pan co - powiedział serdecznie, kładąc dłoń
na jego ramieniu - wypijmy brudzia. Ja jestem swój, zwyczajny, prosty
chłopak. Mam kiepskie życie, niech mi pan wierzy... Lubię takich jak
pan. Zgoda?
- Zgoda.
- Na imię mi Kuba, a tobie?
- Mnie Władek.
- Władek, Władek... - powtórzył Kuba; wydało mu się, że całe piękno
świata zawarte jest w tym imieniu. Znów popatrzył na niego wzrokiem
najczulszej kochanki. - Władek - powiedział kładąc dłoń na jego ręce -
zamów wódkę. Ja stawiam.
- Szefowa - zawołał Władek głosem zza grobu. - Dwie wódki. Tylko szybko,
bo nam się do szkoły śpieszy...
Kuba zachichotał uszczęśliwiony i klepnął Władka w plecy. Bufetowa
nalała; tym razem odeszła bez słowa, notując sobie coś na kartce.
- Pij - powiedział Kuba wręczając Władkowi kieliszek. - Jak Bóg da i
partia pozwoli, to spotkamy się jeszcze kiedy, nie?
- Obowiązkowo.
Wypili. W kącie grający od dłuższego czasu harmonista zaśpiewał
pękniętym głosem:
Dzień jak co dzień, ponury dzień jak co dzień.
Zepsuty zlew, za oknem mgła.
Krople deszczu o brudne biją szyby.
Sąsiad podle na pianinie gra...
- Niech to wszystko diabli wezmą! - powiedział Władek.
- Słuchaj - rzekł Kuba. - Ja lubię takie piosenki... Harmonista śpiewał:
Powiedz, miła, dlaczego ciebie nie ma.
Czemu serce tęsknota żre jak rdza?
Dzień jak co dzień, ponury dzień jak co dzień.
Tylko wódka zapomnienie da...
Przejechał z rozmachem palcami po klawiszach i skończył. Odpiął pasy i
położył harmonię na krześle. Potem wstał i podszedł do bufetu. Oparł się
o ladę tuż obok Kuby; oczy miał wielkie, ciemne, lecz bez światła; w
jego zmiętej twarzy robiły dziwne, niepokojące wrażenie.
„Boże - pomyślał Kuba - cóż za piękne oczy. Skąd takie oczy?” I nagle
uczuł dręczącą potrzebę powiedzenia czegoś dobrego temu człowiekowi.
- Ładnie pan gra - rzekł przełknąwszy ślinę. - Bardzo lubię takie
piosenki.
Harmonista spojrzał na niego; uniósł powieki i wtedy Kuba zobaczył, że
oczy tego człowieka są puste jak wyschła studnia. Kiepska marynareczka
wisiała na nim jak łachman; nie czuło się w tym człowieku mięśni i
ciała. Chudą szyję okręconą miał bawełnianym szalikiem.
- Zagrać panu „Francois”? - zapytał Kubę.
- Nie. Nienawidzę walców.
- A „Tamarę”?
- Też nie. Co pan jeszcze potrafi?
- Potrafię tłumaczyć sny - ze złością powiedział harmonista. - Kiedyś
miałem gabinet na Wspólnej. Ale wszystko się skończyło.
- Władek - powiedział z zachwytem Kuba wykonując pełen rozmachu gest. -
Władek, on potrafi tłumaczyć sny... - Zwrócił się do harmonisty: - Czy
pan potrafi tłumaczyć wszystkie sny?
- Wszystkie - powiedział apatycznie harmonista. Patrzył w kałużę na
ladzie. - Dobre i złe.
Kuba poprawił kapelusz. Oparł się wygodnie o bufet; ciężkim wzrokiem
patrzył na Władka i harmonistę; byli oddaleni o tysiące kilometrów, o
mgłę; byli przyjacielscy, kochani, dobrzy i czuli; oni jedni mogli mu w
czymś pomóc - nikt inny na ziemi. Ogarnęła go nagle dzika, niepohamowana
chęć zgrywy; owo uczucie nie dające się porównać z żadnym innym ludzkim
uczuciem. Szczęście, jakiego doznaje pijak w momencie zgrywy, jest
szczęściem najpełniejszym na ziemi. Za ów moment, kiedy patrzy w czyjąś
twarz oczekując na niej wstrętu, litości czy przerażenia - pijak odda
wszystko, chociaż wie, że przyjdzie chwila, kiedy kurczyć się będzie na
owo wspomnienie.
- Miałem dziwny sen - powiedział w zamyśleniu, patrząc bacznie w ich
twarze. - Gdyby pan mógł mi ten sen wytłumaczyć... Taki sen zdarza się
chyba tylko raz w życiu. Niedobry sen. Boję się pomyśleć o nim, tak mnie
zmęczył... - Mów - rzekł bełkotliwie Władek. Bawił się chusteczką do
nosa, zawiązując na niej supły. - Mów. Harmonista ci wszystko
wytłumaczy. Artyści znają się na takich rzeczach.
Harmonista wpatrywał się w kałużę na ladzie. Kuba przesunął ręką po
czole; było zimne i lepkie od potu.
- Miałem dziwny sen - powtórzył wolno. - Śniło mi się, że jestem
pijakiem. Że jestem dobrym inżynierem, że nazywam się Kowalski, że mam
dobre mieszkanie, że w mieszkaniu moim jest telefon...
Rozumiecie to? I śniło mi się, że chcę zapomnieć o swoim pijaństwie,
zapomnieć za wszelką cenę. Odejść od tego, od ludzi, z którymi piłem, od
knajp, od wspomnień... Tak czasem bywa we śnie, prawda? We śnie nie
można od niczego uciec; i to jest najgorsze w snach. Śniło mi się, że
każdy człowiek, którego spotykam na ulicy, mówi do mnie:
„Dzień dobry, pijak”. Śniło mi się, że bez przerwy dzwonią do mnie
ludzie, pytając: „No, jak tam, masz kaca? No, jak tam, chlałeś w nocy?
No, jak tam było wczoraj? Czy pamiętasz, jak wtedy po pijanemu rozbiłeś
lustro? Czy pamiętasz, jak wtedy po pijanemu pobiłeś milicjanta? Czy
pamiętasz, jak cię porzuciła narzeczona?..” Tak pytają. A ja o wszystkim
pamiętam. Czasem widzę te wszystkie pijane twarze, które widziałem w
życiu. Ustawiają się przede mną, patrzą na mnie, wyciągają się do
mnie... Pokazują mnie palcami i mówią: „Ty jesteś pijak, ty jesteś
alkoholik, ty pijesz, pijesz, pijesz...” Nie mogę uciec przed nimi.
Zasłaniam oczy ręką i widzę je wszystkie jeszcze bliżej. Zasłaniam uszy
i wtedy, zamiast ich krzyku, słyszę szept: „Pijak, pijak, pijak...” -
Głos Kuby przeszedł w bełkot; uniósł do góry ręce, jakby chciał nimi
zmiażdżyć Władka i harmonistę. - ooo! - bełkotał. - Strasznie męczy taki
sen, pojęcia nie macie. A śniło mi się jeszcze wiele takich rzeczy...
Kraj, dziwny, ciężki, trudny kraj. Kraj, w którym tyle trzeba robić,
tyle trzeba pracować, tyle trzeba mieć nadziei i serca... I to jest mój
najgorszy sen; śni mi się, że jestem zupełnie sam w tym kraju. Że nigdy
już nikt nie będzie miał do mnie zaufania. Że w ankietach, w każdej
rubryce, mam napisane: „Pijak”. Że nie mam wspomnień. Że nazywam się
pijak. Każde moje wspomnienie zaczyna się od wódki i kończy się na kacu.
Śniło mi się, że moja matka przeze mnie rozchorowała się na serce i
umarła. Że jedna z kobiet, z którymi żyłem, nie chciała mieć dziecka z
pijakiem; popsuła się i umarła. Że nie mam przyjaciół. Wszyscy ode mnie
odeszli. Oszukuję dziewczynę... Okropny sen - szepnął. Wpatrzył się w
twarz harmonisty i powiedział:
- Ale to sen, co? W życiu to chyba niemożliwe? Mimo wszystko życie nie
jest tak okrutne, prawda?
- Nie warto mieć złych snów - powiedział harmonista. - Co zrobić, żeby
dało się zapomnieć?
- Niech pan się napije wódki - powiedział harmonista. W dalszym ciągu
patrzył w kałużę. - Przejdzie. Wszystko przechodzi. Nie ma gorszego snu
jak życie. I też przechodzi. Przepraszam, muszę iść grać, goście
czekają...
Odszedł, dziwacznie stawiając długie nogi. Bar był już pełen ludzi;
powietrze stało się mętne od dymu, twarze siedzących przy stolikach -
rozmazane. W kącie pod oknem pijane towarzystwo śpiewało kujawiaka:
„Zawalił się sracz”. Raz po raz brzęczał dzwonek umieszczony nad
drzwiami; ludzie wchodzili i wychodzili. Z okienka do kuchni co chwila
wychylała się tłusta twarz kucharza; dwie tandetnie umalowane kelnerki
szybko odbierały talerze i roznosiły do stolików. Nagle w drzwiach
powstał rumor; otworzyły się gwałtownie i stanął w nich gruby, barczysty
mężczyzna w gumowym fartuchu. Trzymał przed sobą beczkę, równie pękatą
jak i on sam.
- Piwo! - zaryczał nadludzkim głosem. - Miejsce! Raz, dwa, szefowa, bo
nie ma czasu.
I potoczył się z beczką w stronę bufetu; w jego ogromnych, czerwonych
rękach sprawiała wrażenie dziecinnej lalki.
- Piąta - powiedział w zamyśleniu Kuba patrząc na beczkę. Wzdrygnęło
nim. Starał się co prędzej pomyśleć o czymś innym.
- Niedobrze ci? - zapytał Władek. Twarz miał rozmazaną, wzrok Kuby
ślizgał się po niej bezradnie nie znajdując punktu oparcia. - Słabo ci?
- powtórzył.
- Skądże - zaprzeczył gorąco Kuba. - Nigdy w życiu nie czułem się tak
dobrze jak teraz. Władek!
- No?
- Co porządni ludzie robią o godzinie piątej, czyli siedemnastej?
- Wracają do domu - powiedział z namysłem Władek; potarł przy tym
kędzierzawe skronie. - Pracują, czytają, bawią się z dziećmi...
- Głupstwo - przerwał niecierpliwie Kuba. - Władek, morda złota,
posłuchaj mnie! Ja pytam, pytam, pytam. Co porządni ludzie robią o
godzinie piątej, czyli siedemnastej?
Wpatrzył się strasznymi oczyma w twarz Władka; wykonał przy tym gest,
jakby chciał go złapać za gardło. Władek spojrzał na jego rozcapierzoną
dłoń, przełknął ślinę i powiedział szybko:
- Porządni ludzie o godzinie piątej wieczorem piją czystą wódkę z
czerwoną kartką w barze „Pod Orłem”.
- „Pod Orłem” - powtórzył Kuba. Rozpogodził się natychmiast; przytulił
Władka do siebie i pocałował go w skroń. Odwrócił się i krzyknął do
bufetowej: - Lalka, dwie wódki dla nas!
Podeszła; w ręku trzymała jakiś zwinięty plakat.
- Jedną chwilę - rzekła. - Muszę to przybić na ścianie. Przysłali
dzisiaj z centrali. Muszę przybić, bo przyjdzie jeszcze inspektor,
zobaczy, że nie wisi, i będę miała przykrości...
Podsunęła sobie krzesło i weszła na nie. Młotek włożyła pod brodę, lecz
wymykał jej się.
- Ja pani pomogę - rzekł Kuba. Stanął na krześle za nią. Całym ciałem
przytulił się do jej pleców. Szybko wbił cztery gwoździe. Potem zszedł.
Odsunął się o dwa kroki i przeczytał: „Walka z alkoholizmem to twój
obowiązek społeczny”.
- Kiedyś - powiedział w zamyśleniu Władek patrząc na Kubę - w tym samym
miejscu wisiał plakat: „Śpij spokojnie - ORMO czuwa”. Nie pamiętam już,
co było wyrysowane.
- Niech pani naleje dwie wódki - powiedział Kuba bezbarwnym głosem; w
uszach narastał mu szum. Odwrócił się do Władka. - Skąd wiesz? -
zapytał.
- Piję tu wiele lat - rzekł Władek. - Widziałem mnóstwo ludzi w tym
lokalu, nie masz pojęcia, ilu. Tak czy nie, pani szefowa? - zwrócił się
do bufetowej.
- Oj, panie Władziu - rzekła napełniając kieliszki. - I co dobrego z
tego wynikło?
Kuba wzruszył ramionami.
- Nie ze wszystkiego muszą wynikać dobre rzeczy - rzekł gładząc rękę
bufetowej. - Byłoby to w końcu nudne. Tak czy nie?
- Mężczyźni, mężczyźni - powiedziała.
Uśmiechnęła się; był to najpiękniejszy uśmiech, jaki Kuba otrzymał w
swoim życiu od kobiety. Zapisała sobie coś na swoich karteczkach i
odeszła; Kuba patrzył za nią z bezmierną wdzięcznością. Władek zapytał
tępo:
- Kto ty jesteś?
- Polak mały.
- Nie wygłupiaj się. Powiedz kim jesteś.
- Kim byłem?
- Jesteś zalany - powiedział Władek. - Chociaż nawet nie wyglądasz.
Dlaczego nie chcesz gadać?
- To nieważne - rzekł Kuba. - Naprawdę nieważne. Jestem twoim kochanym
znajomym z baru „Pod Orłem”. Starczy.
- Dlaczego pijesz?
- To również nieważne - powiedział Kuba. Bawił się od niechcenia
fajansową popielniczką. Nagle twarz jego wykrzywił zły grymas. Postawił
z trzaskiem popielniczkę i pochylił się ku Władkowi. - Nieważne -
powiedział trzeźwym, przeraźliwie ostrym głosem. - My, którzy pijemy,
wiemy przecież, że to nieważne, dlaczego... Może jestem samotny? Może
mnie nikt nie kocha? Może odeszli ode mnie wszyscy? Może zdradziła mnie
dziwka, bez której nie mogę oddychać? To nieważne... Nie ma takiego
nieszczęścia, samotności, klęski, kobiety, która warta byłaby wódki. Ale
o tym wiedzą tylko ci, którzy wszystko przepili i którzy muszą pić.
Nigdy nie uwierzą w to ci, którzy dopiero zaczynają. Zawsze mnie
śmieszy, kiedy słyszę, jak ktoś kogoś powstrzymuje. Wódka jest prawdą,
którą rozumie się zawsze zbyt późno. Pijak rozumie swoje życie dopiero
wtedy, kiedy wszystkie drzwi są zamknięte. - Oczy Kuby stały się nagle
czujne. - Miałem zły dzień - powiedział. - Miałem dzisiaj zły dzień w
tym mieście. Przepiłem go. Ale to już koniec. Mam jeszcze jedną
nadzieję, której się trzymam. Jeśli to nie pomoże... - przerwał. Znów
począł bawić się szkaradną popielniczką. Potem roześmiał się sztucznie i
rzekł: -
Do diabła z tym wszystkim. Nie lubię zwierzeń. Napijmy się, Władek...
Wypili; bufetowa podeszła i napełniła bez słowa. W drugim końcu bufetu
jakiś chłopak w watowanej kurtce krzyczał trzymając swego kolegę za
ramię:
- Ja nie mogę bez niej żyć. Ja zrobię z sobą coś strasznego. A jeszcze
przedtem z nią... - Zwrócił się do harmonisty i krzyknął: - Panie
Poldku! Graj pan „Dzień dla dnia...”
Harmonista pochylił głowę i zaśpiewał:
A przecież kiedyś była jesień.
Wiatr jesienny szczęście nam gnał.
Byliśmy tacy zakochani.
A co teraz? Teraz
Dzień jak co dzień, ponury dzień jak co dzień.
Zepsuty zlew, za oknem mgła..
- Tak - powiedział Władek. Był zupełnie trzeźwy, tylko jego smutna twarz
zrobiła się nagle małpio przykra. - To dobrze, że masz nadzieję - rzekł
cicho. - Ja jej nie mam. Nie wierzę, żeby w tym piekle była jakaś
furtka.
- Głupstwo - mruknął Kuba; kręcił w palcach kulkę chleba.
- Zaczynałem tak samo jak tamten chłopak - powiedział Władek. - Miłość,
zdrada i takie różne gówna... - Roześmiał się. - Byłem kiedyś najlepszym
saksofonistą w tym kraju.
- Saksofonistą? - powtórzył bezmyślnie Kuba. - Saksofonistą... To
dziwne. - Spojrzał na Władka. - Nie wyglądasz na saksofonistę, bracie.
- Byłem nim - z uporem powtórzył Władek. Splótł dłonie i zacisnął palce;
stały się nagle białe. - Nikt nie grał tutaj tak jak ja.
- Co z tego?
- Nic.
- Co potem?
- Też nic.
- Więc po czorta mi to opowiadasz?
- W cale ci nie opowiadam. Mówię.
- Mów dalej. Jaki koniec? Ważny jest koniec, pointa. Tak, tak, pointa
jest najważniejsza.
- Nie jestem już najlepszym saksofonistą.
- Starczy - powiedział Kuba. - Żeby ludzie potrafili tak krótko
opowiadać o swoim głupim życiu, byłoby o wiele lepiej. Nienawidzę
facetów, którzy skamlą. Ja jestem inny. Lubię twardych. Ale jeśli chcesz
mi opowiedzieć swoją historię, proszę bardzo. Bardzo lubię Życiowe,
pouczające historie.
- Moja jest krótka. Kochałem się.
- Należy ci zazdrościć świeżości uczuć. I co dalej?
- Rzuciła mnie.
Kuba ze smutkiem pokiwał głową.
- Czyli tak zwana mgła - powiedział. - Powinieneś wyjechać do
Puszczy Kampinoskiej, aby tam wśród szumiących drzew dokończyć życia
jako staruszek leśniczy. Mógłbyś hodować pszczoły i zbierać moczopędne
ziółka. Co dalej?
- Nie jestem już najlepszym saksofonistą w tym mieście.
- W tym mieście nie ma ani jednego dobrego saksofonisty. Wszyscy grają
podle.
Władek zmilczał; na jego łysinie tańczyło światło lampy. Pochylony,
rozmazywał w esy floresy wódkę rozlaną na cynowej ladzie. Harmonista
przestał śpiewać; znów odłożył harmonię i chwiejnie podszedł do bufetu.
Oczy miał mętne, bez źrenic; był już dobrze podpity, szczęki drgały mu
nerwowo. „ Właściwie powinienem mu dać w mordę” - leniwie pomyślał Kuba.
Towarzystwo pijące pod oknem śpiewało teraz „Górala”. Bufetowa krążyła w
milczeniu; nalewała operując butelkami i kieliszkami w sposób
niezrozumiale zręczny. Komuś zrobiło się niedobrze; marszowym krokiem
przemierzał salę ku wyjściu; jedną ręką trzymał się rozpaczliwie za
usta, drugą - roztrącał stojących na drodze; człowieczek ten miał oczy
przerażonej krowy. Władek ocknął się i powiedział:
- Zaraz puści pawia.
- Ee - mruknął Kuba.
Spoglądał przed siebie tępym wzrokiem, usiłując dopatrzyć się ładu w
kakofonii twarzy, gestów i bełkotów. Chłopakowi w watowanej kurtce włosy
opadły na czoło. Ściskał skronie dłońmi i powtarzał dyszącym głosem:
- Ja ją muszę... Ja ją muszę...
- Młody - powiedział ktoś łagodnie i trzepnął chłopaka w plecy. - Młody,
pluń na to. Chcesz się raz napić piwa, to nie kupuj browaru. Wszystko
minie jak zły sen. Młody, pluj na to...
Nagle chłopak podniósł głowę; w oczach jego zapaliło się szaleństwo.
Błyskawicznym ruchem strącił z lady wszystkie kieliszki, kufle i
butelki, potem rzucił się ku wyjściu ze zręcznością żbika. Trzasnęły
drzwi. Kilku ochotników pobiegło za nim.
- Jeśli nawet będzie miał tę swoją dziewczynę - powiedział Władek
oblizując wargi - to szczęście szybko się skończy, jeśli amant nie
przestanie chlać. Biedna, głupia mała... Będzie za nim chodzić, wyciągać
go z knajp, od kolegów, prosić, tłumaczyć, płakać.
- Skąd wiesz, że tak będzie? - zapytał Kuba.
- Tak zawsze jest, jeśli kobieta zacznie się opiekować pijakiem, którego
kocha. Taka miłość jest złą miłością. Wiem, czym to się kończy... -
Począł mówić bardzo szybko, jakby w obawie, że Kuba będzie chciał mu
przerwać. - Sam miałem kiedyś taką, która mnie kochała. Chodziła za mną,
tłumaczyła mi, mówiła, płakała, wyrywała mi butelkę, kontrolowała mnie.
Co drugi dzień stawiała mi ultimatum: albo wódka, albo ona; albo
przestanę pić, albo się rozchodzimy. Zrywała ze mną, odchodziła,
nienawidziłem jej, potem wracała, gdyż bała się, że zrobię sobie coś
złego. Potem znów odchodziła, ludzie ją namawiali, żeby zerwała ze
mną...
Umilkł. Znów pochylił się nad ladą. Mięśnie jego szczęk dygotały.
- I co? - zapytał Kuba. Serce poczęło mu cierpnąć jakimś mdlącym,
dziwnym uczuciem. - I co?
- Szpital - powiedział Władek. - Poszedłem tam, bo ona tak...
- Co z nią? - zaczął Kuba, z całej siły ściskając go za ramię.
- Odejdź... - szarpnął się Władek. - Poszła sobie. Kiedyś w końcu
wyniosła się do wszystkich diabłów i na szczęście nie wróciła. Nie można
się jej dziwić... Która kobieta żyje dla przyjemności z pijakiem? Pijak
nie jest mężczyzną. Sam wiesz, co potrafi pijak w łóżku. Spać i rzygać.
Śmierdzieć w kacu. To była dobra kobieta. Nie zważała na to. Do czasu...
Chodziła ze mną do tych przychodni, do lekarzy... Na nic.
- Jak to na nic?
- Kto pije - powiedział Władek i uśmiechnął się z mściwą satysfakcją -
będzie pił. To zabawa bez mety. Teraz antabusy, witaminy, pogaduszki z
lekarzami, którzy potrafią leczyć tylko nosaciznę u koni; potem
Drewnica, Kościan, Tworki... - Oczy jego stały się przezroczyste; mówił:
- Domy bez klamek. Biały pokój, z którego nie wolno ci wyjść. Cztery
ściany i ty. Twoje wspomnienia, twoje kace. Możesz płakać, bić głową,
modlić się, przeklinać, krzyczeć, ale klamki nie dostaniesz. Czasem
wyjdziesz na podwórko, przejdziesz się w towarzystwie pielęgniarzy,
popatrzysz sobie...
Żółte, odrapane domy. Trochę nieba. Mury. Białe fartuchy. Piętnaście
minut. Potem znów ten biały pokój. I wspomnienia, wspomnienia,
wspomnienia. Dzień. Noc. Czasem będziesz się gubił, co jest dniem, a co
nocą. W nocy przychodzą do ciebie czasem rozmaici ludzie. Ale kiedy
wyciągniesz do nich rękę, natrafisz na pustkę. Jesteś sam ze swoimi
wspomnieniami. Czasem ktoś ci przyśle list, ale ty czytając go, nie
uwierzysz, żeby to pisał człowiek. I znów jesteś sam. Zaczynasz się
modlić, żeby nocą przyszli tamci, żebyś mógł z nimi pogadać. Kiedy
przychodzą lekarze, błagasz ich, żeby cię wypuścili. Klękasz przed nimi,
całujesz ich po rękach, chcesz im wyrwać klamkę i uciec, ale jesteś
słaby, cholernie słaby jak każdy pijak, byle pchnięcie ręką wali cię na
ziemię. Błagasz ich...
- Przestań - powiedział Kuba osłaniając twarz ręką jak przed uderzeniem.
- Przestań.
- Błagasz ich - ciągnął Władek nie zważając na słowa Kuby - ale możesz
ich długo błagać. Możesz im mówić, że jesteś już innym człowiekiem.
Możesz ich zaklinać. Grozić samobójstwem. Urządzać głodówki. Krzyczeć
dzień i noc, noc i dzień. Możesz przysięgać na kolanach, że jesteś już
inny i masz silny charakter. Możesz rzucać się na nich z pięściami.
Zbadają ci puls i odejdą.
- Przecież wychodzą stamtąd ludzie - powiedział obcym głosem Kuba.
- Tak - potwierdził Władek; łzy ciekły mu po twarzy. - Ale tylko po to,
żeby tam z powrotem wrócić.
- Kłamiesz - wolno powiedział Kuba.
- Byłem tam. I będę tam. Znów będą białe pokoje bez klamek. Aż w końcu
nadejdzie dzień, w którym już niczego nie będę rozumiał i czuł. Będę
kupą głupiego, gnijącego mięsa i powędruję na pawilon, z którego
wychodzi się tylko popychać obłoczki. Ale do tego czasu minie jeszcze
wiele, wiele...
Umilkł; począł niezdarnie cofać się do tyłu. Oczy wyszły mu z orbit. Ku
niemu szedł Kuba wyciągnąwszy sztywno obie ręce, na wysokość gardła.
Oczy miał jedne go koloru - jak kulki odlane z metalu. Czoło jego lśniło
od potu, usta były otwarte, twarz sina, jakby uległa zmiażdżeniu.
- Ty... ty... - wybełkotał Władek. Twarz skurczyła mu się i była
śmiesznie maleńka. Postąpił jeszcze krok do tyłu i uderzył głową o
ścianę.
- Aaayyy - zawył Kuba głosem tak przeraźliwym, że nagle zapadła zupełna
cisza, wszyscy popodnosili głowy, a harmonista urwał w pół tonu -
Aaayyyy...
Małpim, piekielnie zwinnym ruchem złapał Władka za gardło i ścisnął tak
silnie, że tamtemu natychmiast krew trysnęła z nosa i poczęła ściekać na
dłonie Kuby. Nie czuł, że ludzie, którzy podbiegli, szarpią go za palto
i biją po głowie. Jego siła, jego rozum, jego serce, jego życie -
wszystko to było zawarte w dłoniach, w dziesięciu palcach jego rąk.
Ściskał nimi coraz mocniej, nie czując ani ludzkich razów, ani ciepłej
śliny i krwi spływającej mu po dłoniach.
- Boże! - krzyknął. - Boże...
I dopiero w tej chwili czyjś potężny cios rzucił nim o ziemię,
osłaniając go ciemnością - gęstą i dręczącą.
V
Ocknął się na ulicy. Wyciągając przed siebie ręce, nieustannie potrącany
przez ludzi, szedł wzdłuż murów. Padał deszcz pomieszany ze śniegiem,
było bardzo ślisko; światła rozpływały się jak robaczki świętojańskie.
Włosy Kuby były mokre; zgubił kapelusz, palto miał rozpięte, bez jednego
guzika; szalik zwisał mu z kieszeni i szargał się końcem po błocie, pod
czaszką czuł nieznośny, piłujący ból, jednego oka nie był w stanie
odemknąć. Drogę przeleciał mu kot i
Kuba pomyślał drętwo: „Wszystko przez tego kota...” Szedł dalej, nie
rozumiejąc, kim jest i dokąd podąża; odzyskiwał na sekundę świadomość,
lecz po chwili znów gubił się w ciemności pełnej kolorowych plam. Ktoś
potrząsnął nim silnie i przytrzymał w miejscu.
- Tramwaj. Nie widzi pan, że tramwaj idzie...
Odtrącił go z całej siły i skręcił w boczną ulicę. Posuwał się jak
ślepiec, szukając rękami w powietrzu oparcia dla swego ciała. Na końcu
ulicy zobaczył światło. „To tam właśnie - pomyślał. - To tam muszę
iść...” Mijał sklepy, domy, bramy; zataczając się brnął przez kałuże -
była to świeżo wybudowana, pełna nowych bloków ulica. Przechodził koło
jakiegoś sklepu; potrącił oparte o ścianę deski do zastawiania wystawy;
upadły z hukiem; jedna uderzyła go boleśnie metalowym okuciem w twarz.
Jęknął i upadł szeroko rozkładając ręce; ulica była pusta, nikt nie
przyszedł mu z pomocą. Leżał w kałuży, przeniknięty dławiącym zimnem.
Uniósł się na łokciach, chcąc wstać, lecz brakło mu sił i runął znów
twarzą w krawężnik. „Nie boli - pomyślał - nic nie boli...” Ze sklepu,
przy którym stały deski, wyleciała ekspedientka w białym fartuchu. „
Teraz” - pomyślał Kuba i ruchem małego chłop - ca ukrył głowę w
ramionach. Kobieta rozejrzała się i głośno powiedziała w pustkę ulicy:
„Łobuz...” Poczęła z powrotem ustawiać deski. Ustawiwszy je, wróciła do
sklepu, głośno trzaskając drzwiami. Rozchlapując kałuże, szybko
przejechał samochód. Z okna na parterze wrzeszczało radio.
Kuba uniósł głowę ważącą setki ton. Otworzył oko i znów świat począł
wirować niezrozumiale. Trwało to chwilę; potem już tylko jedno światło
na końcu ulicy kołysało się uparcie. „ To tam - pomyślał Kuba. - To tam
właśnie... Co tam? Tam właśnie idę...” Ukląkł; na kolanach począł
czołgać się do muru. Długo drapał rękami chropowatą ścianę, obrywając
sobie paznokcie i krwawiąc dłonie, nim natrafił na gzyms. Dźwignął się
wreszcie. Nogi miał słabe jak nogi niemowlęcia; drżały i łamały się.
Począł iść bardzo wolno, trzymając się muru; płakał. Dwóch uliczników
obejrzało się za nim. Jeden powiedział:
„Przez łzy do szczęścia. Płyń pan dalej...” Kuba przeszedł w ten sposób
parę kroków; w pewnym momencie natrafił na pustkę bramy i upadł. Leżał
dysząc. Trwało to bardzo długo. Począł zasypiać, gdy uczuł liźnięcie na
twarzy, otworzył oko i zobaczył małego psa; pies stał nad nim i patrząc
uważnie, machał kusym ogonem. „Przez ciebie - pomyślał Kuba i
natychmiast odzyskał siły. - Wszystko przez ciebie”. Chwycił go za
gardło; nie czuł nawet, jak pies przekrzywił łebek i wgryzł mu się w
rękę. Cisnął nim w kąt i z trudem wstał.
Wiatr ocucił go trochę. Szedł wolno i ostrożnie; kiedy wymacał ręką
czeluść następnej bramy, zachichotał z zadowoleniem. „Nic z tego -
wybełkotał radośnie. - Nic z tego...” Ukląkł i począł pełzać na
czworakach. Nie słyszał nawet, że ktoś do niego mówi: „Co, do
Częstochowy pan idziesz w taką pogodę?...” Namacawszy ręką mur, wstał.
Znowu począł iść trzymając się ręką muru. Rozpychał co chwila powietrze
rękami, jakby natrafiając na przeszkody. Światło na końcu ulicy, ku
któremu szedł, zwiększało się. I kiedy Kuba był już blisko, z
oświetlonego domu wyszedł tłum ludzi. Szli ku niemu - czarne niewyraźne
postacie bez twarzy i konturów. Wtedy przypomniało mu się wszystko;
zrozumiał, że jest już tam; przypomniała mu się rozmowa, którą miał
kiedyś niesłychanie dawno - z pewnym człowiekiem w jakiejś knajpie;
tamten przepowiedział mu, że znajdzie się kiedyś w pokoju o białych
ścianach, zamkniętym na drzwi bez klamki; i że będą do niego przychodzić
rozmaici ludzie, dziwne zwierzęta i pokraki.
Zrozumiawszy, że dzień ten nadszedł, Kuba zatrząsł się ze strachu i
wściekłości. Oparł się o mur i patrzył przed siebie rozszerzonymi
oczyma. Rzeczywiście, niektórzy z idących nie mieli głów, inni mieli po
dwie; niektórzy nie mieli nóg, płynęli w powietrzu jak okrutne w swej
kalekiej brzydocie, niezrozumiale ohydne ptaki. Szedł ku niemu człowiek
- strzyga, człowiek - nietoperz, człowiek o jednym, przeraźliwie krwawym
oku, które wypełniało mu całą twarz; czołgał się człowiek - wąż. Kuba
spojrzał na jego śliski łuskowaty tułów pełzający po błocie i zasłonił
oczy rękami. „Was przecież nie ma - powtarzał w myśli - was przecież
naprawdę nie ma. Otworzę za chwilę oczy i was nie będzie. Otworzę oczy i
wyniesiecie się z mojego pokoju. Tak, tak, tak...” otworzył oczy i
zobaczył, że są i idą ku niemu; na przedzie kroczy człowiek z głową
małego pieska; idzie wyciągając ku niemu silne, owłosione ręce -
wyciągając ręce do jego gardła. Kuba cofnął się.
- Was przecież nie ma! - krzyknął piskliwie i rzucił się w tłum. - Was
przecież nie ma...
Potrącony, upadł osłoniwszy głowę rękami. Słyszał ich kroki twardo
dzwoniące koło jego uszu. „Przechodzą, przechodzą” - myślał. Ktoś
podkutym butem nadepnął na jego dłoń; Kuba zaskowyczał cichutko:
przytulił twarz do zimnych kamieni. Potem wszystko umilkło, kroki
oddaliły się. Leżał dalej, bojąc się wykręcić głowy. Teraz jednak ktoś
pochylił się nad nim i uniósł go. Był to jakiś krępy człowiek w
skórzanej kurtce.
- Odejdź! - rozpaczliwie krzyknął Kuba.
- Panie Kubuś - powiedział nieznajomy potrząsając nim. - Panie Kubuś,
nie poznajesz mnie pan? To ja, Kostek. Nie poznajesz mnie pan?
- Głowa - wybełkotał Kuba. - Gdzie twoja głowa? Nieznajomy roześmiał
się.
- Za dużo lakieru było - powiedział tonem znawcy.
Wyciągnął papierosa i wetknął go Kubie w usta. - Sztachnij się pan -
powiedział łagodnie. - Pomoże... Kuba zaciągnął się posłusznie. Z trudem
stał na chwiejnych starczych nogach, podtrzymywany przez tamtego.
- Gdzie oni? - zapytał.
- Kto?
- Tamci.
- Te ludzie?
- Ludzie... - wybełkotał ze zdumieniem Kuba. Wyprostował się nagle i
wyciągnął rękę w ulicę. - To nie ludzie. Nie mają głów ani oczu. To
potwory, potwory... Gdzie oni są?
- Przeszli.
- Dokąd?
- Swoją drogą.
- Ja pana znam - powiedział Kuba patrząc z wysiłkiem w twarz tamtego
człowieka. Zachichotał: - Ja pana znam. Pan jest Kostek, szwagierski
mojego ciecia. Kiedyś wiózł mnie pan z „Kameralnej”, tak? Pan jest
szoferem, tak?
- O to właśnie chodzi - powiedział Kostek. - Chodź pan, podrzucę pana...
Wepchnął Kubę do taksówki stojącej przy chodniku; Kuba zwalił się jak
bezwładny wór.
- Ta nafta - powiedział dobrotliwie Kostek. - Oj, ta nafta... - Nacisnął
rozrusznik i ze zgrzytem włączył bieg; samochód ruszył. - Otworzę okno -
powiedział. - Na naftę nie ma to jak świeży luft... Pokręcił korbką i
zapytał: - Dobrze teraz?
- Dziękuję - mruknął Kuba. Świadomość jego wracała i odpływała mdlącymi
falami. Podniósł do oczu swoje pokiereszowane ręce i obejrzał je
dokładnie; były okrwawione, brudne i opuchnięte; prawie wszystkie
paznokcie miał połamane. Zasyczał. Skrzeczącym głosem zapytał: - Gdzie
mnie pan znalazł?
- Stałem akurat przed kinem - wyjaśnił Kostek; zaklął, gdyż ktoś źle
przeszedł mu drogę. - Stałem akurat przed kinem - powtórzył - i
myślałem, że kogoś podłapię, bo to godzina, kiedy publika wychodzi.
Siedzę w wózku, palę papierosa; patrzyć, a tu pan wychodzi z bramy.
Od razu widzę, że na dużym flicie. Patrzę i czekam, co będzie dalej. Pan
stoi, stoi, a potem do nich. „No - myślę sobie - człowiek znajomy,
trzeba pomóc”. Ktoś pana potrącił i poleciałeś pan mordą w tretuary...
Nic się panu nie stało?
- Nic - powiedział Kuba. Patrzył w niewyraźną linię chodnika. Nagle
zapytał z ożywieniem: - A światło?
- Jakie światło?
- Tam - powiedział z trudem Kuba. Zamknął oczy, gdyż umykające chodniki
przyprawiały go o zawrót głowy. - Światło - powtórzył. - Na końcu ulicy.
Duże światło...
Kostek wzruszył ramionami.
- Tam nie było żadnego światła - powiedział. - To taka ciemna ulica. Po
pijaku to czasem rozmaicie się wydaje, mówię panu. Gdyby się nie
wydawało, to każdy by lachę położył na naftę. A jak człowiek podejdzie
bliżej do takiego światła, nie ma nic. Aaa - klepnął się ręką w czoło -
może to ten nieon?
- Neon?
- Tak. Nad kinem.
- Po co ja szedłem do tego światła? - szepnął w zamyśleniu Kuba.
- Po pijaku - powiedział Kostek - chodzi się w różne strony. Wiem
dobrze, co to znaczy, bo sam też lubię dać sobie w gardło. Takie to i
życie człowieka...
- Dziękuję panu - mruknął Kuba.
- Klops by był z panem - z przechwałką powiedział Kostek. - Jakby pana
harcerzyki drapnęli, to klops. Znów dwadzieścia cztery godzin. Złe czasy
idą na trunkowych, panie Kubuś...
Zahamował. Kuba wygramolił się z trudem. Zapłacił. Kostek powiedział:
- Teraz najlepiej w kimę. A rano coś na gorąco... - Machnął Kubie ręką i
odjechał.
W bramie stał dozorca; patrzył przed siebie smętnym, pełnym melancholii
spojrzeniem.
- Widzi pan, co za świnia ten Kostek - powiedział zagradzając Kubie
drogę. - Pokłóciłem się z nim. Miał postawić flaszkę... - Przerwał nagle
i popatrzył na Kubę. W jego aksamitnych oczach pojawiło się pełne
zazdrości zainteresowanie. - Gdzie się pan tak doprawił? - zapytał.
Kuba odsunął go i począł iść schodami na górę. Słyszał, jak dozorca
mruczy: „Naród - bez wychowania...” Jęczał; każda kość, każdy kawałek
ciała napełniony był ciężkim, żelaznym bólem. Przystawał co chwila i
dyszał chrapliwie, opierając głowę o poręcz. Na drugim piętrze
przysiadł; odpocząwszy ruszył dalej. Doszedł wreszcie. Stał na korytarzu
i szukał klucza; przeszkadzało mu palto, szalik, ubranie - wszystko.
Znalazłszy klucze, podszedł do zamka. Wtedy dopiero zauważył, że przed
drzwiami jego mieszkania, na ziemi, siedzi kobieta.
- To ty, Krystyno? - powiedział i cofnął się o krok. Patrzył w ciemność
z czujnością nocnego ptaka.
- Chodź - powiedziała cicho. Potrząsnął odmownie głową.
- Nie - rzekł.
- Chodź, Kuba - powiedziała łagodnie. - Bardzo długo czekam. Potrząsnął
głową. Zacisnął aż do bólu powieki, a kiedy rozwarł je z powrotem,
zobaczył ją. Odetchnął z ulgą.
- Wyciągnij rękę, jeśli to naprawdę ty - powiedział. Wyciągnęła ku niemu
obie ręce.
- Tak - szepnął. - Do diabła, do diabła...
- Daj klucze - poprosiła.
Wzięła klucze; otworzywszy drzwi, weszła do mieszkania i zapaliła
światło. Spojrzała na twarz Kuby i oczy jej zrobiły się ogromne. Nie
mówiąc ani słowa zdjęła z niego palto i obejrzawszy je, powiesiła na
wieszaku.
- Idź do pokoju - rzekła.
Kuba posłusznie wszedł do pokoju i położył się na tapczanie. Krystyna
weszła za nim. Zapaliła lampkę na nocnym stoliku.
- Zaraz przyjdę - rzekła.
- Przyjdź - szepnął Kuba.
Patrzył w sufit; z jednego kąta, po niteczce, schodził mały pajączek.
„Skąd on tutaj?” - pomyślał Kuba i zamknął oczy. Otworzył je dopiero
wtedy, gdy Krystyna poczęła twarz jego ocierać mokrym ręcznikiem.
- Piłem - powiedział słabym głosem.
Milczała. Twarz jej była blisko, ukryta w cieniu lampy; oczy miała
zamknięte, usta boleśnie przygryzione.
- Piłem - powtórzył Kuba.
- Obetrę ci ręce - rzekła.
- Piłem! - zawył Kuba z całej siły i odtrącił ją. Chciał dźwignąć się,
lecz ułożyła go z powrotem; jej ręce okazały się nadspodziewanie silne.
- Poczekaj - rzekła. - Zrobię ci kawy.
Odeszła. „Piłem” - raz jeszcze pomyślał Kuba i roześmiał się
wzgardliwie. Pająk był już w połowie drogi do ziemi; unosił się wprost
nad jego głową. W pewnej chwili Kuba ujrzał, że pająk ten ma porowatą
ludzką twarzyczkę i smutne oczy. Wtedy przypomniał sobie wszystko -
knajpę, Władka, harmonistę tłumaczącego sny, barmankę żonglującą
naczyniami z niepojętą zręcznością, plakaty nad bufetem, pochód upiorów
na ulicy, „ Was nie ma - pomyślał z satysfakcją. - Nigdy was nie było
naprawdę...” Zasnął.
Obudziła go Krystyna; stała nad nim z filiżanką kawy.
- Długo spałem?
- Nie, parę minut. Pij, póki gorąca.
Dźwignął się na łóżku; pił gorący płyn, parząc wargi. Krystyna
przytrzymywała mu filiżankę. Kiedy skończył, odstawiła ją na stolik.
Kuba zapytał:
- Chcesz wiedzieć, jak to było? Potrząsnęła głową; oczy jej były uważne.
- Nie - rzekła.
- Dzwonili tutaj... od rana. Musiałem wyjść z domu... - Nagle machnął
ręką; zrozumiał, że nigdy nie potrafi jej opowiedzieć, jak było
naprawdę.
- Pójdę już - powiedziała Krystyna.
- Odchodzisz?
- Idę. Przyjdę jutro rano. Pójdziemy tam rano, z samego rana.
- O której?
- O ósmej.
- I co?
- Będziesz się leczyć.
- Krystyna.
- No?
- Ja tam nie pójdę nigdy.
- Dlaczego?
- To nic nie pomoże.
- Będziemy próbować.
- Dokąd?
- Do końca.
- Do jakiego końca?
- Dopóki nie przestaniesz pić.
- Nic z tego nie będzie. Idź stąd. Wracaj między żywych. Jeszcze czas.
- Żywi są ci, których się kocha.
- I tak kiedyś odejdziesz. Litość to marne uczucie. Będziemy się męczyć
i szarpać. Udręka. Niewiele da się zbudować na litości.
- Kuba.
- Tak.
- Słuchaj mnie uważnie! Ja przyjdę jutro rano. Jutro rano o ósmej. Będę
dzwonić trzy razy. Wtedy mi otworzysz. Tylko wtedy. Jeśliby tu kogoś
diabli przynieśli, nie otwieraj nikomu.
- Kiedy przyszłaś po raz pierwszy do tego domu wyglądałaś inaczej,
Krystyna... Inaczej mówiłaś. Tak już nigdy nie będzie?
- Nie otwieraj nikomu. Kuba. I pamiętaj, trzy razy.
- Zostań ze mną dzisiaj. Boję się.
- Mam w domu chorą matkę, Kuba. Cały dzień mnie nie było. Beze mnie nie
da sobie rady. Muszę jej wszystko podać i przygotować. Więc jutro. Do
widzenia.
- Dlaczego nie chcesz, żebym ci wszystko opowiedział, jak było? Nie
chcesz tego słuchać?
Przystanęła w drzwiach. Nie widział jej; była ogarnięta mrokiem. Za
oknem, w ciemnościach, głucho szumiało miasto.
- Kobiety - powiedziała Krystyna - i tak wszystkiego muszą się zawsze
domyślać, przede wszystkim domyślać. Śpij dobrze, Kuba. Wyszła; cicho
trzasnęły drzwi. Kuba leżał chwilę bez ruchu. Potem zgasił światło; po
suficie pełzały cienie, deszcz bębnił drażniąco.
„Pająk - pomyślał Kuba. - Gdzie ten pająk?” I wszystko odpłynęło od
niego - nagle i krótko. Jak pływak skaczący z wysoka, tak on pogrążył
się w sen - ciemny i dławiący jak woda.
VI
Obudził się w nocy, w ciszy zupełnej i strasznej. Długą chwilę leżał bez
ruchu; nasłuchiwał bicia własnego serca i oddechu. Potem poruszył się.
Jęknął; był mokry od potu, głowę rozsadzał mu ból, jakiego dawno już nie
zaznał; całe ciało jego napełnione było pragnieniem wody. „Pić - myślał
- pić...” Serce trzepotało mu się między żebrami, gdzieś bardzo nisko -
głośno i nierówno; dokuczał smak i zapach alkoholu. Wyciągnął rękę i
począł błądzić nią w ciemności, szukając kontaktu nocnej lampki; lecz
zdziałał tylko tyle, że wywrócił lampkę razem z popielniczką; upadły na
podłogę z hałasem i Kuba skulił się przerażony. Znów leżał bez ruchu w
ciemności i ciszy zadręczającej i nieprawdziwej. W rogu okna
fosforycznym, zimnym blaskiem świecił okrągły, duży księżyc. Biurko,
stół, szafa - wszystko błyszczało nieprzyjemnym, ostrym blaskiem. Pokój
wypełniony był rozrzedzoną stalą.
Po wielu minutach Kuba wstał. Zataczając się po pokoju, podszedł do
drzwi; trzymając się kurczowo jedną ręką framugi, drugą szukał kontaktu.
Zapalił wreszcie światło, zrzucając przy tym obrazek wiszący na ścianie;
oślepiony jęknął i złapał się rękami za głowę, powoli odmykając oczy.
Potem schylił się po obrazek; musiał klęknąć na kolana i bardzo długo
wstawać. Szkło pękło; był to tani obrazek przedstawiający kolumnę
Zygmunta, lecz Kuba, wbrew zdrowemu rozsądkowi i smakowi, lubił go
bardzo. Chwilę stał trzymając obrazek w ręku i kiwał ze smutkiem głową.
Potem powiesił go na swoim miejscu i poszedł do kuchni.
W garnuszku stojącym na gazowej maszynce było jeszcze nieco kawy.
Pochwycił go rozdygotanymi rękami i nie grzejąc płynu, wypił. Lecz było
to o wiele za mało, aby ugasić pragnienie drążące jego rozpalony
organizm. Otworzył kran i nadstawiwszy usta, pił długo i chciwie, aż
poczuł chłód. Odetchnął; usiadłszy na krześle, zapalił papierosa.
Usiłował zebrać myśli i przypomnieć sobie wszystko, lecz przeraził się
własnych wspomnień i co prędzej począł myśleć o czymś innym; rozrachunek
z sobą zawsze zostawiał do następnego dnia. Znów odezwało się w nim
pragnienie. „Cytryna - pomyślał - kawałeczek cytryny...” Podszedł do
kredensu i począł szukać; przewracał spodki, talerze i filiżanki. I
wtedy, ukrytą za dużą fajansową wazą, zobaczył butelkę wódki; była nie
ruszona, jej łebek świecił czerwonym lakiem. Wziął ją do ręki i patrzył
uważnie.
- Jesteś? - powiedział. - Jesteś, ty kurwo? Dzień dobry pani. Uderzeniem
dłoni wybił korek i zbliżył się z butelką do zlewu. Przechylił szyjkę i
przymrużywszy oczy, patrzył, jak płyn bulgocąc spływa w ściek. Wtedy
zadzwonił telefon. Zatrzymał rękę; stał nasłuchując uważnie i nie
wierząc sobie. Dzwonek powtarzał się.
„Pewnie Krystyna - pomyślał. - Coś jej musiało wypaść. Któraż to
godzina?” Podniósł rękę do oczu, lecz przypomniał sobie, że to wczoraj
zastawił zegarek w barze „Pod Orłem „; była straszna awantura, a potem
bufetowa z kelnerem zdarli mu zegarek z ręki.
Kelner był niski, z kartoflanym nosem; potrząsając Kubą, mówił: „Jak nie
masz za co pić, to chodź do kościoła łachudro...” Kuba uśmiechnął się.
„Tak, to Krystyna - pomyślał. - Już teraz jest ranek. Coś jej widocznie
wypadło”. Machinalnie unosząc z sobą butelkę wódki, przeszedł do pokoju.
Podniósł słuchawkę i powiedział:
- Słucham.
- Kuba? - zapytał niski męski głos.
- Tak - powiedział bardzo spokojnie. Postawił butelkę wódki na stoliku
obok telefonu i zacisnął na niej palce; szkło było zimne i gładkie.
- Kuba - powiedział niski głos z wyrzutem. - Kuba! To tak, to tak? A
przecież wczoraj rano rozmawialiśmy z sobą i sam powiedziałeś, koniec. I
my wszyscy, wszyscy twoi przyjaciele, myśleliśmy, że rzeczywiście to już
koniec, że nie będziesz pił. Wszyscyśmy się cieszyli, że nareszcie
skończyłeś z tym świństwem. A wieczorem dowiaduję się, że widziano cię
pijanego, jak się tarzałeś po ulicach. Żona wychodziła z kina i
widziała, jak się awanturowałeś ze swoimi kolegami...
- Byłem sam.
- Nie kłam, Kuba - powiedział łagodnie niski głos. - Jestem twoim
przyjacielem i wiesz dobrze, że kogo, jak kogo, ale mnie nie
potrzebujesz okłamywać. My chcemy ci pomóc, Kuba. My wszyscy bardzo
chcemy ci pomóc. My, twoi przyjaciele. Chcemy ocalić cię od zguby,
chcemy uratować twój talent, twoją miłość. I sam wiesz, że robimy
wszystko w tym kierunku. I wszyscy już myśleliśmy, że od dziś będzie
dobrze. A ty pijesz w „Kameralnej”.
- Nie byłem w żadnej „Kameralnej” - powiedział Kuba; żyły na skroniach
poczęły mu pulsować.
- Widzieli cię, Kuba, niestety - łagodnie przemawiał głos. - Widzieli
cię, jak piłeś. Trudno, Kuba. Tobie nie można wierzyć. Ty jesteś pijak.
Pijakom się nie wierzy. Nie gniewaj się, że ja tak mówię, ale wiesz, że
jestem twoim przyjacielem, a kto ma ci mówić prawdę? Lala Makowska do
mnie dzwoni i mówi: „Czy wiesz, że Kuba znowu pije? Dzidka widziała go,
jak się tarzał w „Kameralnej”. Co z tym typem zrobić?” I w tym sensie.
Lala Makowska, Kuba, taka stara idiotka. I żeby to ona sobie tobą
wycierała twarz. No nie, Kuba! A ja już byłem taki spokojny o ciebie.
Ten stary dureń Sękowski mówi do mnie wczoraj: „ Ty wierzysz, że on
przestanie pić? Prędzej mi kaktus wyrośnie na łysinie”. I pac się w
czoło. Ty zresztą znasz kawały Sękowskiego. A ja do niego mówię: „Nie
mieszaj się w nie swoje sprawy, psiakrew. Nie lubię strasznie, jak się
wsadza twarz w nie swoje sprawy. Kuba to mądry chłop i sam wie, czym dla
niego jest wódka. Nie czepiaj się Kuby...” I tak od słowa do słowa,
poprztykałem się z Sękowskim. I jak ja teraz wyglądam, Kuba? Jak
wyglądam? Jak wyglądam?...
Mówił jeszcze długo i gorąco, lecz Kuba nie słyszał już nic i nic nie
rozumiał; odłożył słuchawkę i nie wypuszczając z rąk butelki, usiadł na
tapczanie.
- I jak ja teraz wyglądam? - powiedział głośno, patrząc w róg pokoju. -
I jak ja teraz wyglądam?
Szybszym od myśli ruchem przysunął filiżankę po kawie i nalawszy sobie
pełno, wypił jednym haustem.
- Jak ja teraz wyglądam? - wybełkotał.
Nalał sobie i wypił po raz drugi, potem - trzeci. Odetchnął; znów był
starym, mądrym, cwanym i cynicznym Kubą.
Wciąż nie wypuszczając z rąk butelki, podszedł do stołu, gdzie leżała
paczka papierosów. Usiadł i zapalił; ręce miał sprawne jak najbardziej
precyzyjne narzędzia. Zaciągnął się głęboko; dym smakował mu teraz
bardzo, ciało miał ciepłe i mocne, serce - niby dzwon.
- Szkoda tylko, że obrazek się zepsuł - powiedział głośno. I wydało mu
się to bardzo zabawne. Powtórzył: - Szkoda, że się zepsuł... -
Znów nalał sobie i wypił. - Piję - wyznał szczerym głosem. - Znowu piję.
Piję, no, i co? No, i nic. - Począł przedrzeźniać swego rozmówcę sprzed
pięciu minut: ,,I jak ja teraz wyglądam? I jak ja teraz wyglądam?” -
Roześmiał się i krzyknął: - Wyglądacie wszyscy jak małpy w kruchcie! O,
tak.
Machnął z zapałem ręką i wtedy przewrócił butelkę. Płyn rozlał się
momentalnie, tworząc na politurowanej powierzchni stołu świetlistą
kałużę. Kuba długo siedział osłupiały; patrzył to na kałużę, to na pustą
butelkę, wreszcie cisnął ją w kąt. Szkło rozsypało się z ostrym
brzękiem. Siedział z zamkniętymi oczami i palił papierosa; kiedy
niedopałek począł parzyć mu palce, odemknął oczy i westchnął. Wtedy
zobaczył, że z rozlanej kałuży patrzy na niego twarz Krystyny. Roześmiał
się.
- Wiedziałem, że przyjdziesz - powiedział. Ona także się uśmiechnęła.
Pokiwał głową.
- A jednak zjawiłaś się ze swoją zasraną litością - powiedział. - Zawsze
przychodzisz wtedy, kiedy chciał - bym przestać myśleć o tobie.
A ja znowu piję, Krystyno. Widzisz? Kiwnęła głową.
- Głupie, co?
Nie odpowiedziała. Pochylił się nad nią i zobaczył, że twarz jej pełna
jest napięcia.
- Teraz mnie nie oszukasz swoją litością - powiedział. - Nie oszukasz
mnie tym zasraństwem, które mi dajesz zamiast miłości. Już długo nie
śpimy ze sobą. To coś znaczy, to coś jest. Nie chcesz już ze mną gadać,
ale wiem, co myślisz. A teraz powiem ci jedną rzecz: ludzie sami nie
zmieniają się nigdy. Ludzi zmienia życie. Dobre czy złe, dobrego czy
złego człowieka, ale zawsze życie. A ja jestem nicpoń, Krystyno. Ty
chyba o tym wiesz, co.
Kiwnęła głową.
- Wszystko wiesz - powiedział Kuba z nienawiścią. - Ja wiem, że ty
wszystko wiesz. Ty jesteś tak zwana mądra kobieta, o ile takie w ogóle
istnieją. To znaczy najbardziej nieszczęśliwa. Dlatego że jesteś mądra.
Że wszystko rozumiesz, że wszystko wybaczasz, że wszystko potrafisz
mądrze ustawiać. Za mądrość płaci się cierpieniem, Krystyno. Biedne
nieszczęśliwe, mądre kobiety. Żal mi was, bo prawie zawsze giniecie
przez głupców. Jesteś mądra, Krystyno. Jesteś piekielnie mądra, ty
idiotko, ale nie wiesz jednej rzeczy: nie wiesz, czym jest wódka. Nie
wiesz, nie wiesz, nie wiesz. Patrzyła na niego z niesłychanym napięciem
i z twarzy jej Kuba widział, iż pragnie, aby mówił dalej.
- Kto wie? - powiedział w zamyśleniu i potarł policzek. - Kto wie? Może
i wiesz? - Nagle roześmiał się wzgardliwie: - Powinnaś przecież
wiedzieć. Mogę ci przypomnieć, chcesz?
Znów kiwnęła głową. Uśmiechała się mądrze i tajemniczo.
- Czy pamiętasz - począł mówić Kuba - jak byliśmy zeszłego roku w
Zakopanem? Pojechaliśmy tam, abym ja odpoczął. Łaziliśmy po górach, to
było w tym czasie, kiedy w Zakopanem jest na ogół mało ludzi, i dlatego
wybraliśmy tę porę. Tak, Krystyno? Przypominasz sobie? I rzeczywiście,
przez trzy dni było wszystko dobrze. Wodziliśmy się jak dwie
nierozłączki. Pilnowałaś mnie. Nie odchodziłaś ode mnie ani na krok.
Byłaś szczęśliwa. Kiedy spotykaliśmy na Krupówkach jakąś znajomą gębę,
przeciągałaś mnie na drugą stronę ulicy. Chodziliśmy tylko tymi szlakami
i tylko do tych kawiarni, gdzie nie ma ani kieliszka wódki. To dlatego,
żeby mnie nie drażnić niepotrzebnie. I co z tego, Krystyno? Przez trzy
dni było wszystko jak w bajce, ale czwartego nie przyszedłem na
spotkanie z tobą. Nie przyszedłem również piątego i szóstego. Szukałaś,
dzwoniłaś, latałaś po całym mieście, zaczepiałaś nieznajomych ludzi,
patrzyłaś na nich obłąkanymi oczyma i pytałaś: „Czy nie widzieliście
Kuby? Czy nie widzieliście takiego wysokiego blondyna?” A ludzie pukali
palcami w czoło i szli sobie dalej. Zaalarmowałaś nawet pogotowie, gdyż
przyszło ci na myśl, że wybrałem się na samotną wycieczkę w góry i
skręciłem kark... A ja, Krystyno? A ja chlałem z Cyganami przez ten
czas. Kiedy wreszcie znalazłaś mnie, byłem już bez forsy, bez zegarka,
bez niczego. I wyjechaliśmy następnego dnia do Warszawy. Żeby się
odzwyczaić od wódki. A mam ci przypomnieć pobyt w Międzyzdrojach; te
wszystkie awantury w knajpach, to wydzieranie mnie z komisariatów....
Zapalił nowego papierosa i, zaciągając się chciwie dymem, patrzył w jej
twarz. Krystyna spoglądała na niego teraz surowo, czoło jej przecinała
pionowa zmarszczka.
- Śliczna jesteś - powiedział Kuba. - Wyglądasz jak Madonna ze starego
obrazu. Masz w twarzy tyle słodyczy i tyle bólu... Dlaczego jesteś taka
ładna? No, powiedz?
Milczała. W jej brązowych oczach płonęło łagodne światło; wyglądała już
zupełnie inaczej niż przed sekundą.
- Widzisz, Krystyno - powiedział Kuba. - I ty chcesz ze mną zostać? Czy
wiesz, co by to było? Twoje życie stałoby się wiecznym oczekiwaniem.
Nigdy byś mi nie wierzyła. Gdybym się spóźnił na obiad pół godziny z
powodu tramwaju czy jakiegoś innego głupstwa, przeżywałabyś męki takie,
jak kobieta rodząca. Codziennie byś musiała na nowo rodzić swoje
cierpienie. Przymykałabyś oczy i widziała mnie pijącego w jakimś barze.
Byłabyś podejrzliwa i nieufna, kazałabyś mi chuchać, pytałabyś mnie o
wszystko, nie wierząc ani jednemu mojemu słowu, za wszelką cenę
starałabyś się mnie zaskoczyć i złapać na kłamstwie; to weszłoby potem w
nałóg zeszpecający każdą chwilę twojego życia... Żyłem już z kobietami,
które chciały mnie wyciągnąć z pijaństwa, Krystyno. A ludzie? Czy
pomyślałaś o ludziach? O tych wszystkich ludziach, którzy dawaliby ci
dobre rady, jak ze mną postępować? O tych wszystkich idiotkach, które
opowiadałyby ci, w jaki sposób wyciągnęły swoich mężów z nałogu? Czy
pomyślałaś o tym? Czy zdajesz sobie sprawę, że naraz cały świat począłby
cię obdarzać litością; wstrętną, wścibską litością, która z człowieka
robi słabą, plugawą, nic niewartą dla samego siebie istotkę.
Wchodziłabyś do kawiarni i od razu ludzie zaczynaliby szeptać: „Patrz,
to Krystyna, żona tego pijaka Kuby. Ona poświęciła się dla niego.
Wyjątkowa kobieta, co za charakter, co ona musi przeżywać z tym
draniem...” Szłabyś ulicą, Krystyno, a ludzie by mówili: „ To idzie
Krystyna, żona tego alkoholika, Kuby. Dziwię jej się, taka młoda, ładna
kobieta i żyje z takim pijakiem, życie sobie przez niego marnuje.
Zresztą na pewno ma kogoś na boku; ten pijak rozkłada się przecież za
życia, jakże ona może spać z takim?” Zaczepialiby ciebie i pytali: „No,
jakże, droga pani Krystyno? Czy on pije?”. Ty byś zaprzeczała, a oni by
się uśmiechali. Wtedy ty byś myślała sobie: „Oni coś wiedzą. Oni go
gdzieś widzieli, jak pił”. Życie twoje stałoby się pomału piekłem;
pomału zaczęłabyś nienawidzić tych uśmiechów, tych dobrych rad, tej
życzliwości; potem zaczęłabyś nienawidzić ludzi, omijać ich, unikać ich,
kłamać przed nimi. I wtedy, Krystyno, nadszedłby taki dzień, kiedy
zrozumiałabyś, że tylko my dwoje jesteśmy na świecie: ty, Krystyno, i
ja, pijak, który zmarnował ci życie i odebrał wszystko. Czy pomyślałaś o
tym Krystyno?
Pochylił się nad nią. Milczała; twarz jej była pełna cienia.
- Widzę, że cię to nie przekonało - powiedział Kuba z goryczą. - Mogę
mówić dalej. Czy pamiętasz, jak byliśmy kiedyś na meczu piłkarskim? Był
piekielny tłok; siedzieliśmy na trybunie, ściśnięci między ludźmi jak
śledzie, i po którymś tam golu zauważyłaś, że zginął ci zegarek. To był
taki śliczny, mały „Tissot” z kwadratowym szkiełkiem. Wstaliśmy z miejsc
i szukaliśmy tego zegarka. Ale nie znaleźliśmy go. I nic dziwnego: był w
mojej kieszeni, Krystyno. A czy pamiętasz, jak kiedyś, w twoim domu,
zginęła ci taka śliczna broszka ręcznej roboty, którą dostałaś od swojej
babki? I pamiętasz chyba, że to ja poradziłem ci, żebyś zwolniła tę
starą, biedną kobietę, która przychodziła ci sprzątać. Ty jesteś
delikatna, Krystyno, i prosiłaś mnie, żebym to ja załatwił tę przykrą
sprawę. I ja wziąłem tę staruszkę na rozmowę i powiedziałem jej: „Kto
inny by panią podał do sądu, ale moja narzeczona prosi tylko, żeby pani
do niej więcej nie przychodziła na posługi...” A potem powiedziałem do
ciebie: „Kocham twoją szlachetność, Krystyno. Ja nie wiem, czy sam tak
bym postąpił na twoim miejscu: złodziejstwo trzeba karać jak
najsurowiej”. I czy ty wiesz, że ta biedna starowina przez rok potem
przychodziła tu, do mnie, i spłacała mi ten dług za broszkę, bo bała
się, że mimo wszystko podamy ją do sądu, a jak każdy prosty człowiek,
bała się tej instytucji śmiertelnie? Pamiętasz? Kiwnęła głową; patrzyła
na niego z zimną, zjadliwą pogardą. Roześmiał się.
- Dosyć już tego - powiedział. - Sama wiesz, że tak się musi stać.
Cieszę się tylko, że jesteś przy mnie w tej chwili. Bałem się umierać
samotnie, choć wiedziałem, że musi nadejść ta chwila, kiedy ja sam sobie
będę musiał powiedzieć: „No, Kuba, dosyć, dosyć tych głupstw”. I ty
chyba sama wiesz, że to już dość. Tak? Tak czy nie? Kiwnęła głową;
patrzyła na niego poważnie i ze smutkiem pełnym zrozumienia.
- Widzisz - powiedział. - Teraz ja to zrobię, a potem ty pójdziesz. Co
mam ci powiedzieć na pożegnanie? Boję się słów, Krystyno, tyle słów już
powiedziałem... Powinienem ci powiedzieć, że nikogo nie kochałem tak jak
ciebie czy COŚ w tym rodzaju, prawda? Wiem, wiem.
Wy, kobiety, jeśli odchodzicie do innego, o którym wiecie, że będzie wam
z nim dobrze, wtedy mówicie do nas: „Zawsze będę o tobie pamiętać.
Zawsze będę cię kochać i myśleć o tobie; będziesz najpiękniejszym snem
mojego życia, które od dzisiaj stanie się puste i bez treści.
Przeżyliśmy więcej niż inni ludzie. Moje życie będzie ustawiczną
tęsknotą za tobą...” I tak dalej. Powiedzieć ci coś takiego?
Milczała.
- Dobrze twardo powiedział Kuba i pochylił się tuż do jej twarzy. -
Powiem ci wobec tego prawdę. Będą to pierwsze słowa prawdy, jakie
usłyszałaś ode mnie. To zaboli, ale jak chcesz... Nienawidzę jednego
tylko człowieka. Ty nim jesteś. Nienawidziłem cię przez cały czas, od
chwili kiedy pierwszy raz przyprowadziłaś mnie tu zalanego z miasta i
przez litość położyłaś się koło mnie. Nienawidziłem twojej litości,
twojej dobroci, wyrozumiałości, twoich dobrych słów... Wiedziałaś
dobrze, że pewnego dnia polecę na łeb, na szyję. Wyciągałaś mnie do
światła, którego nigdy nie zobaczę. Wskazywałaś mi nadzieję, która nigdy
nie mogła stać się rzeczywistością. Stale wkraczałaś w moje piekło, z
którego nie miałem ucieczki, i stale wpychałaś mnie w to wszystko z
powrotem. Ty biedna, głupia dziewko. Czy nie rozumiałaś tego nigdy; nie
czułaś tego nigdy, jak strasznie cię nienawidzę?
Wstał i kopnął krzesło. Dzień nadchodził; prostokąt okna jaśniał już
mdłym światłem. Kuba podszedł do okna i oparł się o parapet. Ulicami
pędzili już przechodnie, zgrzytały tramwaje; piszcząc oponami po mokrym
asfalcie, przemykały samochody. Niebo było ciężkie i pełne zimnych
mgieł; znów padał deszcz ze śniegiem. Na wieży pobliskiego kościoła
począł bić zegar; Kuba liczył uderzenia.
- Osiem - powiedział głośno, kiedy umilkły żelazne dźwięki. - No, Kuba,
Kuba...
Rozejrzał się po pokoju. Uważnie oglądał każdy sprzęt, każdy kawałek
ściany; nagle wzrok jego padł na aparat telefoniczny. Chciał się
uśmiechnąć, spojrzał nagle w lustro i zobaczył na swojej twarzy
przerażający grymas. Wtedy podszedł do ściany i jednym szarpnięciem
wyrwał sznur z małego pudełeczka; osypało się nieco tynku. Potem począł
szarpać czarną skrzynkę; obtarłszy sobie wewnętrzną powierzchnię dłoni,
wyrwał wreszcie sznur. Na jednym jego końcu zacisnął pętlę. Szybko
przeszedł z nią do przedpokoju i znów patrzył uważnym wzrokiem,
oglądając sufit i ściany. Nareszcie dostrzegł rurę gazową; licznik
zainstalowany był w przedpokoju. Wskoczył na krzesło i koniec sznura
przywiązał do rury. Narzucił sobie pętlę na szyję i chwilę stał
oszołomiony szybkością i precyzją swych poczynań. Nagle zobaczył, że z
ciemności patrzą na niego oczy Krystyny. Wyciągała ku niemu ręce i
mówiła coś poruszając bezgłośnie wargami.
- Mów głośniej - powiedział drżącym głosem. - Mów głośniej, nie słyszę
cię... - Patrzył na nią w skupieniu, a po chwili roześmiał się. -
Jeszcze raz? Jeszcze raz od początku? Nienawidzę cię, ścierwo! -
krzyknął.
Zdjął pętlę i zeskoczył; podbiegł do stołu i przystawiając usta do jego
krawędzi, wychłeptał rozlaną kałużę. Był znowu silny, bardzo silny i
nagle poczuł, że będzie mógł raz jeszcze walczyć ze światem - miażdżyć
przeszkody, pracować, kochać i żyć czystym życiem człowieka.
Wtedy usłyszał trzy dzwonki. Zadrżał jak porażony prądem; twarz jego
skurczyła się żałośnie. Znów zabrzmiały trzy dzwonki. Histerycznie
załkał i zasłonił oczy rękami. Dzwonek nie przestawał jęczeć.
- Znów dzwonią, Krystyno - wybełkotał zbielałymi wargami. - Znów
dzwonią, najdroższa...
Szybko wybiegł do korytarza. Wskoczył na krzesło i założył pętlę na
szyję. Raptem dzwonek umilkł. Kuba odetchnął; nagle uczuł szczęście, tak
ogromne szczęście, jakiego nigdy w życiu nie zaznał i nie przeczuwał.
Już chciał zejść, lecz ciszę korytarza przecięły trzy krótkie, jakby
umówione dzwonki. Wtedy przysłonił oczy i z całej siły odepchnął krzesło
nogami.
Index
www.pseudology.org
|