| |
1955
|
Marek Hłasko - Ěŕđĺę Őëŕńęî |
Pamiętasz, Wanda
|
Daleko w ciemność
wybiega ulica. Jest to właściwie taka sama ulica, jakich dziesiątki są w
naszym i innym mieście, a jednak... Jej domy ze zmrokiem tracą swój
zarys, w dzień wrzynają się w jasne niefrasobliwe wiosenne niebo; w
podwórkach na balkonach wiszą kolorowe bety... więc właśnie taka
normalna zwykła ulica, nie ma w niej nic zgoła nadzwyczajnego: ani ładna
– ani brzydka.
Często pytam: co mnie tak wiąże z tą zwykłą ulicą? Nie umiem sobie na to
odpowiedzieć. Dalekie światłą Dworca Gdańskiego mrugają niepewnie:
zielone, niebieskie. Wyje gdzieś daleko parowóz, rozdziera gwałtownie
ciszę wieczorną tak niespodziewanie, że aż drgnęłaś i przytuliłaś się
silniej do mnie. Teraz już właśnie wiem, właśnie teraz, gdy idziemy
razem, gdy widzę twój łagodny profil z zadartym noskiem, jasne włoski,
które rozwiewa wieczorny wiatr – wiem, dlaczego kocham tę zwykła ulicę,
dlaczego kot miauczy przyjaźnie, dlaczego przykro mi jest, gdy widzę
płaczące dziecko, jak podnosi brudne piąstki do oczu – to wszystko
właśnie dzięki Tobie.
Może nawet sama się nie domyślasz, gdy tak idziesz koło mnie w swojej
powiewnej sukieneczce, machając zerwaną gałązką. Nie, nie możesz się
domyślać, jak bardzo Cię kocham. Ciebie, twoje włosy, kiść bzu w Twojej
ręce. Czuje łagodne ciepło Twojego ramienia, przytulam policzek do
Twoich jasnych, miękkich włosów, chłonę nozdrzami ich delikatny, cierpki
zapach, w milczeniu ściskam Twoją małą, ciepłą dłoń. Kochamy się, jest
nas dwoje, a przecież tworzymy jednego człowieka, myślimy razem, czujemy
razem: jest nam dobrze.
Idziemy razem przytuleni do siebie, nie widzimy mijających nas ludzi,
wyskakujemy spod przejeżdżających samochodów; ten mały grubas, który
wpadł na nas, jest taki zagniewany. Ze złością poprawia okulary, mruczy
coś pod nosem, dlaczego? Śmiejemy się trochę z niego – trochę do siebie.
Stajemy na wiadukcie Gdańskiego Dworca, szepczesz: „Wyjmij rękę z
kieszeni”. Wpatrujemy się w migocące kolorowe światła semaforów, stoimy
cichutko przytuleni do siebie, aż spłoszył nas znowu jękliwy ryk
parowozu. Schodzimy na dół; mija nas grupa robotników z metra: chudy i
wysoki jak tyka chmielowa zajrzał Ci w twarz i cmoknął z uznaniem, ładna
jesteś. Przytulasz oburzona do mnie, a ja chętnie ucałowałbym go. Ludzie
patrzą za nami z sympatią, znajomy dozorca kłania nam się, przez chwilę
rozmawiamy z nieznajomym łysym panem, który prosi mnie o ogień. On
uchyla kapelusza, ja w zakłopotaniu targam swoją rozwichrzoną czupryną i
znów, idziemy razem.
Pomyśl sobie, jak to cudownie, że nie czujemy się obco i wrogo wśród
tych wszystkich ludzi, spaw, maszyn. Że wszystko jest nasze chłodny
asfalt ulicy, po którym idziemy, niebo, które ma teraz kolor Twoich
oczu, drzewo, z którego zerwałaś przed chwilą gałązkę akacji i wróżysz z
niej: „Kocha nie kocha...” wyrywam ci ją z ręki – kocha, przecież kocha.
Śmiejesz się i ja się śmieję. Czeka nas nasz dom, w którym wszystko jest
piękne, nawet ten mały kulawy stolik, któremu codziennie przybijamy
nogę. Zamek w drzwiach chrobocze tak swojsko. Stoimy teraz obok siebie
na balkonie, ogarniam Cię ramieniem, odsuwasz się łagodnie szepcząc:
„Csss, Malinowska patrzy”:. Śmiejąc się całuję twoje ciepłe usta, na
sąsiednim balkonie Malinowska mruży oczy.
Pod nami miasto usypia. Koń grzechocze podkowami po bruku, dozorca ze
zgrzytem zamyka naszą bramę, mąż Malinowskiej wślizguje się jak piskorz,
aby nie płacić nocnego. Kierowca klnąc zamyka maskę nawalonego samochodu
i patrzy w niebo, jakby stamtąd oczekiwał pomocy w naprawie. Zapada noc,
pomału wykreśla z pola naszego widzenia ulice i place, pachnie słodko
bez, dentysta gra na pianinie i śpiewa swym beczącym głosem. Gwiazdy,
które zapalają się na niebie, migocą w Twoich oczach. Milczymy. Silnik
zaskoczył, kierowca z zadowoleniem trzaska drzwiami, żona woła dentystę
na kolację, dziecko sąsiadki zaczyna swoją cowieczorną serenadę. A nasza
miłość nie kończy się o świcie, będzie trwać wiecznie, będzie mocna jak
ci ludzie, z którymi pójdziemy rano do pracy, prawda? A pamiętasz?
Widzę, że pamiętasz, przytulasz się w milczeniu do mnie, czuję, że nie
chcesz tych wspomnień, że nie chcesz psuć tego wieczoru pachnącego
bzami. Słyszysz ten daleki żabi rechot, bzykanie koników polnych? No
dobrze, nie będziemy wspominać.
Rustecki pobiegł w pośpiechu do okienka. Gdy śpieszył się i biegał po
podwórku, jego kulawa noga. Zataczająca niezdarne kręgi, działała nader
sprawnie.
- Wszyscy już wyjechali? – wyrzucił z siebie jednym tchem.
Dyspozytor Kokoszka, stateczny, powolny, o obwisłym brzuchu, spojrzał na
tablicę.
- Jeszcze Stefana nie ma.
Techniczny zaklął.
- Pewno znowu się zachlał. To jest człowiek, jak boga kocham.
- Zaraz nadejdzie – mruknął dyspozytor.
W tej chwili w okienku pojawiła się głowa Stefana.
- Sto siedem – podał numer wozu.
Rustecki spojrzał na jego bladą, pomiętą twarz z podpuchniętymi oczami i
trącił Kokoszkę w bok.
- A co nie mówiłem? Znowu po pijaństwie.
- No i co mu pan zrobisz? – pyta obojętnie Kokoszka.
- Wyrzucę, na zbity pysk
Kokoszka wzruszył ramionami.
- Nie wolno mu?
Stefan podszedł do wozu. W głowie szumiało mu jeszcze po wczorajszej
pijatyce , pod powiekami czuł piasek. Błędnie sprawdził oliwę, zapuścił
silnik i nie czekając na rozgrzanie ruszył z miejsca. Rustecki spojrzał
za nim ze złością.
- On zapiłuje tego dżemsa – zobaczysz pan.
Dyspozytor uśmiechnął się zgryźliwie.
- Chcecie młodzież – macie młodzież.
Stefan leciał przez puste jeszcze ulice. Z bazy na port handlowy miał
ładne parę kilometrów. Spojrzał na zegarek: dochodziła szósta. Był już
spóźniony, dodał gazu, aż donośny gong silnika przeszedł w jednostajny
buczący jęk. Opuścił przednią szybę – powietrze silnym strumieniem
uderzyło mu w twarz i potargało włosy. Może otrzeźwieję trochę –
pomyślał. – Ile tego wczoraj było, cholera. I jak to było potem? Stasiek
już całkiem trup, Henek kupił jeszcze flaszkę, a dalej? Dalej rozwiewało
się. Czyjeś zamazane twarze, skrzeczące głosy, dobiegające przez mgłę,
obcy własny głos, ranne przebudzenie w butach, w ubraniu.
Z nieprzepisową szybkością wjechał na teren portu, aż strażnik na branie
zachłysnął się z oburzenia. Podstawił wóz pod rampę i ruszył na
poszukiwanie Henka. Znalazł go w kącie magazynu, jak zlewał pod kranem
swoje jasne, aż do przesady barankowe włosy. Uderzył go w plecy, aż
tamtemu woda poleciała za koszulę.
- No jak, Heniu, kak pażywajesz?
Pękała wyszczerzył w uśmiechu swoje drobne mysie zęby.
- Daj ty spokój, ale było tego wczoraj. Chyba ze dwa litry. A Stasiek –
trup.
- Nie ma go dzisiaj w robocie?
- A skąd. Szewski poniedziałek sobie zrobił. A ty jak się czujesz?
Kamiński usiłował się uśmiechnąć.
- Jak złoto. Ale trzeba będzie się chyba zaprawić, co?
Wysupłali z kieszeni ostanie drobne. Henek skrzywił się.
- Starczy?
- Musi. Na czterdziestkę starczy, skocz, Heniu.
Wstrząsając się pili ukryci w koncie magazynu .Zaprawka należała do
codziennego rytuału.
- Co dzisiaj wozimy?
- Warzywo
- O cholera, znowu po fajrant.
Pamiętasz? Tak było codziennie. Ciągle bez grosza, ciągle pijany.
Przemykałem się chyłkiem pod obstrzałem ludzkich pogardliwych spojrzeń.
Patrzyli rozmaicie; jedni z uśmiechem pełnym pobłażliwości: „Trudno musi
pić – alkoholik”, drudzy wręcz z pogardą, gdy czasami prosiłem o
pożyczkę. Organizacja kazała mi się leczyć. Brałem antabusy przez parę
tygodni, a potem znowu, po kamaryńsku. Heniek mówił: „Stefan łamiesz
się?” – Nie, nie łamałem się. Zacząłem unikać ludzi, zamykałem się w
sobie. Nocami przychodziły rozmaite postacie bez głów i rąk. Straszyły,
rozrywały moje ciało, chichotały obłąkańczo. Wtedy zaczęło się ze mną
dziać coś dziwnego. Twarze ludzkie były jednakowe – wszystkie młode,
stare , brzydkie. Wtedy sam spróbowałem przestać pić – ale już nie
mogłem.
Wtedy Ty zaczęłaś u nas pracować. Było chyba lato – prawda? Byłaś
opalona na taki złocisty kolor; twój nosek był obsypany piegami. Na
fartuszku miałaś znaczek zetempowski. Siedziałaś w swojej centralce
telefonicznej, przychodziliśmy razem do pracy, jeszcze wtedy na szóstą.
Nie znaliśmy się. Dopiero wtedy, jak przechodząc obok Ciebie zatoczyłem
się, spojrzałaś ze zdumieniem. Myślałaś pewnie, że to zaczepka. Dopiero
Rustecki podszedł do Ciebie i powiedział Ci na ucho – zrozumiałaś.
Widziałem jak machnął ręką, wiedziałem dobrze, co Ci powiedział
„Tłumaczyliśmy wszyscy – nic nie pomaga. Trzymamy go przez ...” Właśnie
przez co?
Sam często zastanawiałem się: przecież powinni mnie dawno wyrzucić.
Wszyscy pokazywali mnie palcami, te stare paniusie z księgowości aż oczy
przymykały, gdy przechodziłem obok nich. Cała baza wiedziała, że takich
jak Kamiński to „ nie ma , nie było i nie potrzeba”, jak mówił
żartobliwie Kokoszka. Niektórzy mówili: „Wyrzućcie go, do cholery, co to
– szpital dla alkoholików?” Właśnie tego dnia po pracy podeszłaś do
mojego dżemsa. Zaczęliśmy rozmawiać. Chwilę milczałaś, zakłopotana
wpatrując się w moje przekrwione białka ( im zawdzięczam przezwisko
„Angor”). Twój fartuszek miał na łokciu taką maleńką cerę. Pamiętasz
Wanda?
Paląc papierosa przyglądał się, jak robotnicy kończyli lądować wóz.
Samochód był naładowany warzywami pod samą plandekę, nawet na
opuszczonym na łańcuchach borcie stały kosze z warzywami.
- Nakitowali chyba z pięć ton – pomyślał i schylił się, żeby zobaczyć,
czy resory nie siadły. Nie. Potężny dżems wytrzymywał takie ładunki.
Zgniótł niedopałek papierosa i ruszył szukać konwojenta. Zobaczył go,
jak kłócił się z magazynierem o towar. Magazynier, z wściekłości
purpurowy, wymachiwał tamtemu przed nosem plikiem kwitów.
- Waga jest – krzyczał – jest! No to czego?
- Oho, Henek robi go na wadze – przemknęło Stefanowi przez myśl.
Wskoczył na rampę.
- Co jest, panie Zdzisiu? – zapytał magazyniera.
Stary odwrócił się.
- No co, wariata szuka! Ma wagę i fartu szuka!
Henek uśmiechnął się krzywo, odsłaniając spróchniałe pieńki.
- Nie krzycz pan. Czego pan krzyczysz? Ile pan tary daje?
Malinowski miał starczą, pomarszczoną twarz, bezzębne zaklęśnięte usta,
spod których wystoperczał podbródek: ostry, obrośnięty siwo brudną
szczecina. Gdy zdenerwował się, nie można go było zrozumieć: słychać
było pomlaskiwanie bezzębnej szczęki. Krzycząc wyrzucał z siebie strugi
śliny. Malinowski bryzgnął na Stefana, aż ten odskoczył, wycierając
twarz rękawem.
- Ile twój wóz waży?
Dżems ważył cztery osiemset, ale bez „bliźniaków” waga malała o przeszło
trzysta kilo.
- Cztery osiemset – skłamał bez zająknięcia.
Stary aż podskoczył.
- Wariata szukacie? – klapnął – tłumaczę wam przecież...
- Nie tłumacz pan – przerwał mu Henek. Swojej przyjaciółce możesz pan
tłumaczyć, żeby się nie martwiła, ze wiesz pan co. Stefan, daj no
książkę. Kamiński wyciągnął książkę. Napisane było czarno na białym
cztery osiemset.
- No i co? – podsunął mu pod nos.
Malinowski westchnął. Zaklęsły podbródek opadł żałośnie.
- Chłopaki – powiedział - nie róbcie mnie na wadze. Nie mam z czego
dokładać, a już raz wpadłem.
W głosie jego zabrzmiały błagalne nutki. Stefan odwrócił głowę. Porwała
go złość na Henka. Co ten stary człowiek mógł poradzić przeciw bandzie
złodziei ,która go zgodnie okradała? Z czego miał dokładać? Wiedział
dobrze, że Henek zrobił go na ładne parę złotych.
Ale Henek pokwitował już towar.
- Odjeżdżaj. Stefan.
Stefan ruszył z miejsca. Henek w biegu wskoczył do szoferki i walnął
Stefana w plecy.
- No?
To „no” miało być zaczepką do pochwały ze strony Stefana „Globus” Henka
dobrze pracował. Ale Stefan nic nie odpowiedział.
- Z czego on dołoży myślał Stefan – z czego?
Nie były to wyrzuty sumienia. Nie po raz pierwszy „kombinowali” z
Henkiem.
Forsę mieli zawsze, wódka , dziwy, oko. Pili razem od trzech prawie lat:
dzień w dzień.
A – pomyślał – gówno mnie to obchodzi. Jak frajer – niech dokłada. Bić
frajerów – to była życiowa zasada i Stefan trzymał się jej nogami i
rękami.
W ostatnim sklepie w Falenicy sprzedał kierowniczce sklepu ;lewy towar.
Henek od razu kupił wódę, zagrychę. Od długiego czasu obsługiwał
wu-es-esy na trasie Warszawa – Falenica, była to tak zwana „zielona
Warszawa”. Tu było najlepiej: gliny nie łapali, z wu-es-esu też nikt nie
zaglądał. I wypić można było czy jakiś lewy kurs...
Wracając do bazy zatrzymywali się za Miedzeszynem. Wyciągnęli z wozu
siedzenia i rozłożyli się wygodnie na trawie. Jednym pchnięciem dłoni
Henek otworzył flaszkę i podał Stefanowi.
- Masz, ciąg.
Stefan sięgnął po butelkę, zawahał się chwilę i oddał Henkowi z
powrotem:
- Pij, pij. Ja potem wypiję. Dzisiaj lotna łapie na mieście – skłamał.
Nie bał się lotnej kontroli z MO. Czuł się po prostu nie sosie...
Henek palcem naznaczył linię na flaszce i podniósł ją do ust. Pił na
otwarte gardło; wódka przelatywała z gulgotem. Wypił co do jednego
milimetra: tyle dla mnie – tyle dla Stefana.
Stefan leżał na wznak. Niebo było czyste, daleko ganiały się małe.
Strzępiaste obłoczki. Lekki wiatr przynosił ze sobą zapach ziemi, bzu,
trawy. Nie dokończona flaszka walała się na trawie.
Henek zaczął śpiewać: tak ni z ego ni z owego. Głos miał wysoki,
wibrujący nabrzmiały z tęsknoty do własnych piosenek. Ach, pod ten głos
mandolina albo guzikówka.
Ujrzałem ją pośród firanek okna,
Ujrzałem, gdy w objęciach trzymał ją.
Z rozpaczy swej chwyciłem za rewolwer,
By skazać ją za straszną podłość jej...
Strzeliłem raz, trupem padli oboje,
Mierzyłem tak, by prosto w serce jej...
Ach, Boże mój, naraz zabiłem dwoje...
Wpatrywali się w niebo, w jasne i pogodne niebo. Ziemia pachniała
upajająco, powietrze było czyste, łagodne. I skąd tu nagle ten głos:
przepity, płaski, chrypiący żałośnie. Wysoko nad głową ćwierkotały
wróble, za laskiem zaklekotał bociek.
O kim, o czym tedy myślałem – nie wiem. Może o swoim brudnym życiu, a
może ... o Tobie? Dalekie wspomnienia powracały z bardzo daleka,
krystalizowały się we mgle jakiś zdarzeń, wspomnień. Wypływały na
wierzch, to znów, to znów nie mogłem ich odszukać: zacierały się w
perspektywie lat, gubiły w gmatwaninie spraw ludzkich. Henek zawodził
swoim podwórzowym głosem „Szesnaście lat więzienia się nie bije,
szesnaście lat to fraszka dla mnie jest”. Wtedy na skrawku zmiętej trawy
pod Miedzeszynem, zrodziło się we mnie pragnienie, pragnienie czegoś
lepszego, piękniejszego od tamtej na wpół wypitej butelki i zdartej
piosenki o nieszczęśliwym zabójcy. Uczepiłem się tego,, ale nie
wiedziałem, co robić, jak? Angor, Angor, Angor, Rustecki, baza, nawet
ten stary dżems z demobilu. Myśli kłębiły mi się pod czaszką, wybiegały
i wracały z powrotem. I wiesz, wtedy właśnie, wtedy pomysłem o tobie.
Dlaczego? – nie wiem. Może ożywiająca ziemia pachniała tak upajająco, a
może niebo miało kolor Twoich oczu? Powracał do mnie Twój obraz –
takiej, jaka zobaczyłem Ciebie pierwszego dnia: w tym czarnym fartuszku
z maleńką cerą. I wiesz co? Wtedy, tak – właśnie zrozumiałem, no po
prostu, że Cię kocham. Wtedy zrozumiałem, ze musze jakoś inaczej, jakoś
lepiej żyć. Była wtedy wiosna: pachnąca, niefrasobliwa. Poderwałem się,
kopnąłem butelkę, aż potoczyła się do płytkiego rowu, skoczyłem do wozu
tak gwałtownie, że Henek dopadł mnie w biegu i rwałem do Ciebie. Och,
gdyby dżems mógł nadążyć za moimi myślami, za pragnieniem zobaczenia
Ciebie. Strzałka biła pięćdziesiąt mil, silnik rozdzierał powietrze
swoim wysokim rykiem. Blady ze strachu Henek łapał mnie za ręce....
Chciałem tylko cię zobaczyć, usłyszeć Twój głos... Stanąłem jak głupi
przed drzwiami Twojej centralki, Henek latał po placu i krzyczał, że
Angor zwariował.
Stałem minutę, dwie, piec, w końcu zapukałem. Uśmiechnęłaś się do mnie,
ten uśmiech przyniósł ze sobą i błękit nieba pod Miedzeszynem, i zapach
pól... wtedy w myśli nazwałem Cię – Wiosenką.
- Ja cię więcej bronić nie będę – powiedział Stolarczyk – chcesz to
chlaj. Ale wtedy ja pierwszy -walnął kułakiem w pierś – postawię
wniosek: wywalić na zbity łeb. Rozumiesz? I to ty młodzieżowiec,
cholera, zamiast dać przykład, to... ech... gadać się nie chce,
pomocników rozpijasz, wóz haratasz...
- Tylko nie wóz – warknął Kamiński.
- Mniejsza z tym. Nie chcemy – położył nacisk na tym słowie – pi-ja-ków.
I to ja – pacnął się dłonią w czoło – dawałem słowo, gwarantowałem, że
Kamiński nie będzie pił. Do przychodni za rączkę żeśmy cię wszyscy po
kolei prowadzili – chodzisz?
- Nie – mruknął.
- Dlaczego?
- Nie mam czasu.
- A co robisz po pracy – wstrzymał krótką pauzę – chlasz? No to
faktycznie nie masz czasu.
- A po cholerę będę chodził? Już i tak wszyscy wiedzą, że pije, co? Już
i tak każdy: Kamiński opój, do cholery, nie potrzebuję niczyjej łaski,
Zresztą: po co ta mowa?
Stolarczyk ochłonął. Popatrzył przez chwilę na Kamińskiego, odwrócił się
na pięcie i odszedł.
- Jak sobie chcesz - rzucił na pożegnanie. Ktoś Stefana ujął za ramię.
Odwrócił się - Henek.
- Stefan ty wisz. Niech oni cię w dupę przez bibułkę pocałują. Myśli, że
jak jest przewodniczącym Rady Zakładowej, to już mu wszystko wolno?
Niech się nie wchrzania w nie swoje sprawy...
Stefan popatrzył chwilę w żółte kocie źrenice tamtego. Targnęła nim
złość.
- Ty się nie wchrzaniaj w nie swoje sprawy. Odejdź...
- Angor, coś ty głupi - łamiesz się?
- Tylko nie Angor. Won, no już - krzyknął prawie.
Aż zatrząsł się ze złości.
Rzucę ten cały bajzel w cholerę – myślał, idąc do wozu – łaskę robią czy
co? Robotę wszędzie znajdę.
Ale zrobiło mu się nagle żal tego szeregu samochodów stojących na placu,
hałasów dobiegających z warsztatu, kulawej postaci Rusteckiego
biegającego po placu, gorączkowego rytmu wytężonej pracy w bazie, a
wreszcie swego życia, zmarnowanego, brudnego, przepitego w bramach i
gruzach. Przypomniał mu się ten dzień w lasku pod Miedzeszynem, czyste
wiosenne niebo, Wanda.
- Czy pan musi pić? - Zapytała wtedy.
Aż czubki uszu zrobiły mu się purpurowe ze wstydu. Chwilę stał w
milczeniu, patrząc tępo przed siebie, zanim wykrztusił:
- Nie.
Potem unikał jej. Dziwna to byłą miłość: ukryta w sobie, gorzka,
przeklinana to znów czczona jak sakrament. Smukła dziewczyna z centralki
była symbolem czegoś lepszego, nieosiągalnego. Krótko wtedy rozmawiali.
Siedział, jak zwykle, milczący, skryty, ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Czuł się w jej obecności jak niepotrzebny mebel w pokoju, próbował
żartować: nie wychodziło. Potem widział ją kiedyś idącą ulicą, ale nie
miał odwagi podejść. Uczucie beznadziejności, zniechęcenia potęgowało
się z dnia na dzień. Na to nie było rady, nie pomagała już butelka i
przeżarty głos Henka.
Po co wtedy poszedłem do Ciebie? Czego chciałem? Rozmawialiśmy krótko na
obojętne tematy, natarczywe dzwonki przerywały nam co chwila –
pamiętasz? Potem wyszliśmy razem z bazy: była już jesień. Szliśmy oboje
w ten smutny, mglisty dzień. Deszcz siąpił bezustannie, spływał nam po
twarzach, kałuże wody rozpluskiwały się pod nogami. Taki mglisty,
deszczowy dzień. Ile żeśmy sobie wtedy powiedzieli radosnych i smutnych
rzeczy. Właśnie w ten dzień.
Podłużne, żółtawe światła latarń kładły się przez całą długość jezdni.
Opony przemykających samochodów syczały na mokrym asfalcie. W takim
monotonnym, uporczywym deszczu wszystko traci swój zarys; drzewa, ulice,
ludzkie sprawy. Błądzące bez celu w labiryncie zamokłych ulic
zawędrowali aż na Ciepłą. Stefan zatrzymał się na chwilę przed jakimiś
zgliszczami.
- Tu był kiedyś mój dom – powiedział. - Ciepła dziesięć.
Wanda spojrzała na niego z boku. Stał jak zwykle lekko przygarbiony,
zacisnąwszy usta w jakimś gorzkim wyrazie, kosmyk mokrych włosów opadł
mu na czoło, pochylony do przodu patrzył w milczeniu na zwał gruzu, z
którego wystawały pokręcone tygle.
- Tu był kiedyś mój dom – powtórzyła w myśli usłyszane słowa. Co kryło w
sobie to bezładne rumowisko? I jakby w odpowiedzi na jej myśli za chwilę
powiedział, zataczając ręka łuk nad pogorzeliskiem.
- Wszyscy zostali: matka, brat, ojciec. Ja akurat wyszedłem po wodę.
Wszyscy. Chciała mu powiedzieć coś ciepłego, coś bardzo ludzkiego, ale
słowa niechciały przejść przez gardło. Sam przerwał milczenie pociągając
ją dalej.
- A tu szósty. Podczas okupacji jeździliśmy tu z chłopakami na sankach.
To już w tedy było rozwalone. Chcesz zobaczyć?
Potaknęła. Podał jej rękę. Zaczęli przeskakiwać po kupach gruzu
porosłego zielskiem.
- O tu, widzisz? Robiło się takie sanki ze starych skrzyń, płozy na kant
ojciec ścinał piłką, potem obijało się płozy taśmą, kładło się na brzuch
i z gruzów w dół. W cale nie chciały iść, takie były ciężkie i
niezdarne. Tam z ceglanej przychodził do nas taki chłopiec. Jego tata
był lekarzem czy diabli wiedzą kim. On miał sanki; lekkie, długie,
siedzenia wyplatane ze skóry, wszystkie chłopaki marzyli wtedy o takich
sankach. A było nas na Ciepłej wtedy: Borkowszczaki, Jankowscy, Gienek
Balcerzak.
– Zaczął wyliczać na palcach.
- A wiesz, w lecie to kombinowało się dwa łożyska, deski zbijało się
rzemieniem – i hulajnoga. Sto metrów asfaltu w jedną i sto w drugą.
Czasem ojciec dał parę groszy, to szło się na Pańską. Tam mieszkał taki
facet, co rowery wypożyczał po dwadzieścia złotych za godzinę, za
legitymację albo kartki.
To była największa radość, jechało się, z tyłu na sznurku biegł chłopak
właściciela. Na rogu Twardej był taki „lekarz lalek”. Od niego kupowało
się takie zeszyty – „Ken Maynard”, „Zorro – jeździec w masce”’ „Lord
Lister, czyli tajemniczy nieznajomy”, „Jerzy Rolicz, bohaterski
chłopiec”. Wszyscy czytali z całego podwórka. A potem zabawa: szło się
do Haberbuscha po „kapsle” od butelek i „nawalana” w kowboi.
Przerwał na chwilę zdumiony długością własnej oracji i spojrzał na nią.
Przykucnęła na stercie cegieł i patrzyła na niego.
- No mów dalej – poprosiła.
Mówił bezładnie; to uciekając w przeszłość, to sięgając do dnia
dzisiejszego. Dziwna to była opowieść bez początku i końca., pogmatwana
jak życie tego chłopca; raz tragiczna, raz śmieszna, nierówna,
przerywana, wyrzucana z pasją z głębi duszy, to znów snująca się
leniwie, monotonna jak ten deszcz dzisiejszy.
- Podczas powstania wszystko diabli wzięli, dom, rodzinę. Z obozu z
Pruszkowie wyjechałem do znajomych w Mszczonowie. Mieli tam młyn. Jeść
dostałem, ale tam już musiałem harować. Po wyzwoleniu prysnąłem do
ciotki do Wrocławia, chodziłem trochę do szkoły. Potem ciotka umarła i
znowu sam. Wtedy zacząłem pracować. „Arkadia-Dancing Bar”. W nocy, już
po wszystkim, froterowałem posadzki, myłem zarzyganą toaletę. Na razie
za samo żarcie, pieniędzy nie doczekałem się. Potem w hotelu – za
pikolaka. Mundurek, czapeczka – a na noc gościom dziwki sprowadzałem ze
Stawowej. Po sto złoty od łebka. Rozumiesz? Przerwał i szarpnął ją za
rękę.
- Wanda!
Podniosła na niego oczy.
- Co?
- Nie, nic – powiedział i zaśmiał się krótko.
Śmiech zabrzmiał nieszczerze jak zgrzyt metalu po szkle. Wanda
zrozumiała go to było jak spowiedź. Odsłaniał przed nią całą zgryzotę
swego życia – życia, o którym nigdy nikomu nie mówił. To wiedziała.
Przeszłość jego byłą nie jasna, pogmatwana. Był zawsze skryty, milczący,
zamknięty w sobie i pił na umór, po szewsku z dnia na dzień, do
ostatniego grosza. Przekrwione oczy – Angor. Unikał podnoszenia ręki –
drżały mu jak starcowi. Każdy palec podrygiwał osobno, histerycznie. Nie
usuwano go tylko dlatego,, ze nie miał ani rodziny, ani nikogo
bliskiego. Mieszkał gdzieś katem u takiego samego pijaczyny jak on.
Ludzi ciekawiła ta postać młoda, zgarbiona, zamknięta w sobie, z wyrazem
jakieś beznadziejności wyrytej na twarzy. Zamknięty milczący – a teraz
ta spowiedź? Wanda wiedziała, że trzeba mu teraz dać coś ciepłego, jakaś
matczyną pieszczotę, której nie miał. Wstała i przytuliła się do niego
swoim gorącym, dziewczęcym ciałem. Oczy ich spotkały się na jeden krótki
moment, przebiegły po sobie spojrzeniem. Całowali się wśród ulewnego
deszczu, wśród gruzów. Czuła na ustach słony smak jego łez spływających
ciurkiem po policzkach.
Nie mówili nic. Słowa były niepotrzebne. Ich szczęście potęgowało to
właśnie, ze rozumieli się bez słow.
Szli potem razem, wtuleni w siebie, wymarłymi ulicami; na mokrych
trotuarach rozmazywały się ich cienie; podłużne, fantastyczne,
zmieniające się w świetle mijanych latarń. Tak ich zastał poranek, który
wschodził nad domami szary, mglisty.
- Jeździłem na pająka u prywatniaka – mówił - miał twardą rękę. Bił o
byle co.. Mieszkał w bursie w Legnicy. Ale nie mogłem już znieść,
dostosować się do tego rygoru. Zwiałem. Potem...
Potem było rozmaicie. Tego wieczoru opowiedziałem Ci wszystko. Wszystko,
co od lat zamknąłem w sobie. Słuchałaś w milczeniu, ściskałaś moja rękę,
wsłuchiwałem się w bicie twojego serca, już wtedy biły razem. Żaden inny
wieczór nie był taki piękny jak właśnie te: szary i rozpłakany. Tak
strasznie zmokliśmy. Pamiętasz?
Ile razy potem wyciągałaś mnie z tego wszystkiego. Gdy potem szliśmy do
personalnego, aby w podaniach o urlop napisać: ślub – ludzie oszaleli.
„Złamie Ci życie”. „zabije Cię po pijanemu”, „przepije wszystko”. Wtedy
już śmiałaś się z nich. Z tym właśnie uśmiechem weszłaś w moje życie.
Twój radosny uśmiech był moim proporcem.
Z błota nie łatwo się wygrzebać. Pomagali mi wszyscy. Ty, koledzy,
organizacja. Każda cegiełka nowego domu byłą dla mnie drogowskazem.
Każda Wasza ręka, każda cegiełka tworzyła te silę. Która mnie zwróciła –
zresztą czy tylko mnie?
Ktoś kiedyś powiedział, że nasze życie, nasza praca, olbrzymie tempo,
jakie to życie nadaje, to siła brutalna. Nie przypominam już sobie,
gdzie słyszałem to zdanie. Ale jeśli tak, to szlachetna w swojej
brutalności, porywająca jak fala. Widzisz teraz, gdy stoimy na balonie
zawieszeni nad uśpionym miastem – te dalekie migocące światła? To Żerań,
Huta Warzsawa, Wesoła, Ziemowit, Fabryki, domy, ulice, drzewa, dzieci,
pola... to wszystko właśnie tworzy tę porywającą falę, siłę. Która czuwa
nad nami i dzięki której jesteśmy szczęśliwi. Kocham Cię pamiętaj,
Wanda!
Index
www.pseudology.org
|
|