| |
1954
|
Marek Hłasko - Ěŕđĺę Őëŕńęî |
Ósmy dzień tygodnia |
— Nie — powiedziała
Agnieszka. Odsunęła stanowczo jego rękę i obciągnęła
sukienkę. — Nie teraz.
— Jak chcesz — mruknął mężczyzna. Położył się obok niej na trawie i
patrzył na
drugi brzeg Wisły. Środkiem rzeki śmieszny holownik z wysiłkiem ciągnął
trzy ciężkie barki;
jego silnik pracował tak samo ciężko jak serce starego człowieka.
Nadchodził wieczór i chłód
tężał jak mleko. Drzewa ciemniały. Mężczyzna leżał nieruchomo aż do
chwili, kiedy poczuł
na głowie dłoń Agnieszki.
— Pietrek — rzekła cicho. — Ja nie chcę, żeby to wszystko było ot tak na
grandę.
Gdybym cię nie kochała, może byłoby mi wszystko jedno. Tu mogą nadejść
ludzie. Nie chcę,
żeby w moją najlepszą sprawę inni wchodzili butami. Musisz mnie
zrozumieć. Jeśli jest czego
naprawdę bronić, to chyba właśnie tego.
Podniósł się na łokciach i uniósł twarz do góry. Musiała przymknąć oczy;
jego młoda,
dziecinnie jeszcze czysta twarz ścięta była bólem.
— Agnieszka — powiedział czy ty wiesz, jak strasznie jest prosić o takie
rzeczy? Czy
ty wiesz, co to jest czekać?
— Ja też czekam.
Uchwycił jej rękę. Oczy jego były teraz blisko: ciemne i skupione.
— Jak długo będziemy jeszcze czekać? To udręka.
— Musimy czekać — powiedziała odwracając głowę; holownik już zapadł w
mgły. —
Może uda nam się dostać jakieś mieszkanie? W lecie możemy razem
wyjechać... Chcesz się
spotykać po jakichś pokoikach lub na ławkach w parku?
— Nie.
Umilkli. Nad ich głowami niebo stawało się złote; złota była również
rzeka. Rosa kropliła się
już na trawie i Agnieszka drżała z chłodu mimo skórzanej kurtki, na
której siedzieli. Sąsiedni
brzeg zgasł.
— Ja kłamię — powiedziała nagle Agnieszka i w głosie jej wyczuł mękę. —
Ja już też
nie mogę czekać. Wszystko mi jedno. Postaraj się tylko a jakiś pokój, o
jakieś mury. Aby nie
tutaj, aby z daleka od ludzi. Rozumiesz?
— Tak — szepnął. Dotknął jej dłoni: była bardzo chłodna i zamknięta jak
muszla.
Westchnął i rzekł: — Chodźmy już. Noc.
Podnieśli się; przez cały bielański las szli w milczeniu i dopiero przy
pętli tramwajowej powiedział do Agnieszki:
— Pogadam z Romanem, on ma pokój. Nich sobie znajdzie inny lokal na
jedną noc.
“Pogadasz z Romanem — pomyślała. — Wiem, co mu powiesz. Nie powiesz mu
przecież, że mnie kochasz i że ja ciebie kocham. Powiesz mu tak: «Ty,
Roman, ja mam
dziewczynę, którą muszę załatwić. Pożycz murów na jedną noc». A on
ciebie zapyta: «Ładna
jest chociaż?». Ty wtedy skrzywisz się, zmrużysz oko i powiesz: «Czy ja
wiem? Teraz nie
jest sezon, więc co zrobić». Nie przyznasz się mu do niczego, bo
przecież też bronić chcesz
tej sprawy. A potem powiecie jeszcze kilka świństw o kobietach, których
mieliście żałośnie
mało i o których nic zupełnie nie wiecie...”.
W tramwaju było zaledwie kilka osób: dwie stare baby, żołnierz o smutnej
twarzy,
paru wyrostków z piłką. Oświetlone domy uciekały w ciemność. Agnieszka
uśmiechnęła się i
przytuliła do Pietrka.
— Dobrze, kochany — rzekła. — Porozmawiaj z Romanem.
— Co dzisiaj mamy? — rzekł w zamyśleniu. — Czwartek?
— Tak, czwartek.
— Poproszę go — rzekł — aby wyjechał sobie gdzieś z soboty na niedzielę.
—
Przytknął usta do jej ucha: — Trzymaj się, Agnieszka.
— Tramwaj zahamował. Konduktor uniósł wzrok znad okularów i powiedział
przez nos: — Trasa...
— Pietrek uścisnął rękę
Agnieszki i wyskoczył. Popatrzyła za nim: był
szczupły i giętki jak leszczyna. Głowę nosił pochyloną. “Czemu on się
tak garbi? —
pomyślała. — Boże, gdyby on jednak z nim nie rozmawiał”. Po chwili
zmieszał się z
wieczornym tłumem i straciła go z oczu. Nad miastem przecierały się
dopiero pierwsze
gwiazdy; tylko na samym środku nieba, spokojnie i pewnie, płonął Wielki
Krzyż.
— Targowa — powiedział konduktor. Podniosła kołnierz płaszcza: zaczął
padać
ciepły deszcz. Przed nią szło dwóch mężczyzn w roboczych ubraniach.
Jeden z nich zaklął i
powiedział do drugiego: — Znów leje. Już dawno nie pamiętam, żeby był
taki paskudny maj.
Nie można nawet podskoczyć w krzaki. — Z kim? — powiedział drugi. — Z
teściową chyba.
Masz forsę? — Kiedy Agnieszka przechodziła obok nich, trącił ją
ramieniem i powiedział: —
Z nią byś podskoczył? — Obojętnie — powiedział pierwszy — ale ona takim
jak my nie daje.
— Może ją przygadamy? — zaproponował drugi. Krzyknął: — Proszę pani,
pójdę z tobą...
Wyśmiała ich; skręciła w Brzeską. W mętnych kręgach latarń zataczali się
pijani. Z
baru “Schron u Marynarza” wyrzucono pijanego awanturnika; pojechał
twarzą po bruku; za
chwilę wyleciała za nim teczka i kapelusz. W bramach stały grupki
milczących gapiów; jakiś
głośnik ryczał donośnym basem: “Dzisiejszy etap zakończył się porażką
drużyny polskiej.
Zwycięzcą etapu był Rumun Dumitrescu...”. Śmierdziały gnijące odpadki
jarzyn z bazaru.
Ktoś śpiewał piskliwym tenorem. Jakiś wyrostek zajrzał Agnieszce w twarz
i gwizdnął. Ktoś
drugi powiedział tęsknie: — Chryste, ta by się pruła jak koronka... —
Koty wałęsały się pod
nogami; zza mgieł nie było widać już gwiazd. Jakiś pijak szepnął jej
gorąco do ucha: “Stara
wyjechała, mam lokal. Dam ci nylonięta. Chcesz?” Na Dworcu Wschodnim
wyły
lokomotywy; wilgotne powietrze z trudem parło do płuc; ludzie mieli
spocone twarze i
zmętniałe oczy.
“Porozmawiaj z nim — pomyślała Agnieszka. — Porozmawiaj z nim jak
najprędzej”.
Index
www.pseudology.org
|
|