| |
1957
|
Marek Hłasko - Марек Хласко |
Następny do raju
|
- No - powiedział Zabawa
- ubierać się, panowie. Jedziemy do miasta na Pierwszego Maja. Raz w
życiu popijemy sobie na wesoło.
Poczęli się golić i ubierać starannie i bez pośpiechu, wydzierając sobie
z rąk szczerbate lusterko. Zabawa włożył czarny garnitur i białą
koszulę. Warszawiak - granatowy w białe paseczki, żółte półbuty,
cytrynową koszulę, krawat z tandetnego jedwabiu z ręcznie wymalowaną
papugą, a jego posępny łeb zdobiła kremowa, jasna cyklistówka. Orsaczek
włożył samodziałową marynarkę, bryczesy i buty z długimi cholewami,
które czyścił już od świtu, plując co chwila na szmatkę.
- Wyglądasz jak stróż w Boże Ciało - powiedział Zabawa przyjrzawszy się
Warszawiakowi.
Warszawiak popatrzył na niego.
- A ty - rzekł - jakbyś się przed chwilą zerwał z katafalku.
- A ja? - odezwał się Orsaczek.
Odwrócili się i popatrzyli na niego.
- Ty - rzekł Warszawiak - jak zwykle, dziecino.
- Znaczy się?
- ... na kaczych nogach,
- Dlaczego na kaczych nogach? - zapytał Zabawa.
- Zagadka życia - powiedział Warszawiak. - Kiedy jeździłem jeszcze za
pomocnika, mój król mówił do mnie: jak cię kopnę w tyłek, to zeskoczysz
z kości i na żyłach będziesz chodził. Nikt tego nie mógł zrozumieć.
- A ty?
Warszawiak uśmiechnął się ponuro.
- On to mówił już po wszystkim - wyjaśnił. - Jedziemy?
- Jedziemy.
- No, to już.
Wsiedli w dwa wozy, aby siedzieć wygodnie i nie pobrudzić garniturów.
Zabawa i Warszawiak siedli do wozu Warszawiaka, Orsaczek jechał sam
swoim wozem - wypucowanym i lśniącym od ropy. Kiedy przyjechali do
miasta - wczesnym popołudniem - na rynku kłębiła się już masa ludzi;
wszędzie porozwieszano transparenty i olbrzymie portrety wąsatego
człowieka o dobrotliwym spojrzeniu gospodarza. Ktoś przemawiał z
czerwono przybranej trybuny, lecz instalacja nawaliła i nie słychać było
jego słów; tylko od czasu do czasu kilkunastu młodych ludzi w czerwonych
krawatach wznosiło okrzyki: "Niech żyje", a tłum podchwytywał ten
okrzyk. Nagle monterzy od instalacji włączyli głośnik i ktoś zaśpiewał
potężnym tenorem podrywając ludzi na rynku: "Już nikt nie zatańczy jak
ty..." - głusząc już zupełnie mówcę na trybunie; powstał niesamowity
rwetes, umundurowani milicjanci rozbiegli się po rynku z szybkością
błyskawicy, lecz po chwili wszystko wróciło do porządku.
- Towarzysze - ryczał mówca na trybunie. - A teraz przemówi przodownik
pracy ze spółdzielni wikliniarsko- -koszykarskiej, towarzysz Wieczorek.
Niech żyją wikliniarze - duma i chluba klasy robotniczej.
- Niech żyją - podchwycili ludzie. - Niech żyją, niech żyją...
- Towarzysze - zaczął bąkać przodownik pracy wlepiając przerażone oczy w
ludzki tłum. - Towarzysze...
Zabawa rzekł:
- Towarzysze... krzykniem zachrypniętym głosem. Zachwiejem się,
zapłaczem i zaryjem w dupę nosem.
Warszawiak spojrzał na niego z boku.
- Mówiłeś co?
- Zdawało ci się.
Postawili wóz w bocznej ulicy.
- Spotkamy się po zabawie - rzekł Warszawiak. - Nie później jak o
dziesiątej. Jak się schlejesz - nie będę czekał.
- To cześć.
- Cześć.
- Czołem.
Pożegnali się i wszyscy trzej poszli w jednym kierunku: ku trybunie.
Usiłowali nie patrzeć na siebie, lecz po kilku krokach Warszawiak
przystanął.
- Dlaczego, do cholery, idziecie za mną?
- Ja idę za tobą? - powiedział Zabawa. - To ty wleczesz się za mną.
- Ja?
- Ty.
- Na pewno nie.
- A gdzie ty w ogóle idziesz?
- Nie wiem. A ty?
- Też nie wiem.
- Mój Boże - rzekł Warszawiak. - W mieście też nie możemy się rozstać.
Chodźmy wobec tego na wódkę; tu i tak jest tylko jedna knajpa.
- Dobrze - zgodził się Zabawa.
Orsaczek zatrzepotał rękami.
- O, nie - rzekł. - Ja nie idę. Spotkamy się potem.
- Słusznie, młodzieńcze - rzekł Zabawa. - Idź sobie na strzelnicę. Na
pewno taniej wypadnie, a może nawet coś wygrasz.
Orsaczek odszedł. Wstąpili do małej knajpy i siedzieli tam do wieczora,
nie mówiąc prawie do siebie nic poza słowami: "No, więc", albo jeszcze
krócej: "Prztyk". Kiedy wyszli na rynek trzymając się pod ręce - nad
miastem płonęły już gwiazdy. Przystanęli nagle.
- Od nas lepiej je widać - powiedział Warszawiak.
- Co?
- Gwiazdy.
Zabawa podniósł twarz ku górze.
- Lubisz gwiazdy? - zapytał.
- Nienawidzę - rzekł Warszawiak.
- Dlaczego?
- Wcale ich nie ma na niebie - powiedział Warszawiak. - Wymyślili je
tacy sami dranie jak ty, żeby ludzie mieli się czym dręczyć.
- Racja - rzekł Zabawa - ale zapomniałem ci powiedzieć: jutro
przyjeżdżają nowe wozy. Tym razem już naprawdę.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej?
- Po co?
- Spakowałbym od razu manatki.
- Odjeżdżasz jednak?
- Tak.
Ruszyli przed siebie pracując łokciami i szli w milczeniu: wokół pełno
było pijanych, śpiewających, zakochanych; miasto nabrzmiało mrokiem i
bełkotem. Nad miastem toczył się gładki talerz księżyca, po niebie
rozjaśnionym sztucznymi ogniami; wystrzeliwano je gdzieś nad rzeką i
każdej rakiecie towarzyszyło wycie zachwytu - ludzie podnosili ku górze
ręce i otwierali usta, a kiedy purpurowe kwiaty rozpryskiwały się na
niebie, tu, na zaśmieconej i zaplutej ziemi rodził się wrzask:
"Aaaa...". Do Zabawy i Warszawiaka podbiegł nagle jakiś facet z opaską
na ręku i chwycił Zabawę za łokieć.
- Towarzysz Zabawa - sapnął - co za szczęście, co za szczęście.
Szukaliśmy was wszędzie, chodźcie szybciej...
- Gdzie?
- Na trybunę, do mikrofonu. Powiecie ludziom coś od siebie, parę słów
wystarczy... zresztą powiem wam co... Coś serdecznego, coś o swojej
pracy, tak po naszemu... Chodźcie.
Złapał Zabawę za rękaw i pociągnał go za sobą z siłą motoru. Zabawa
uczepił się rozpaczliwie Warszawiaka i pobiegli ku trybunie wszyscy
trzej. Kiedy ocknęli się i opamiętali - było już za późno; stali na
czerwono udekorowanej trybunie i tysiące ludzi patrzyło na nich.
- Towarzysze - krzyknął facet z opaską do mikrofonu. Teraz przemówi
towarzysz Zabawa, delegat kierowców Drzewa. Niech żyją nasi kierowcy -
duma i chluba klasy robotniczej.
- Niech żyją - zawył tłum. - Niech żyją. Niech żyją...
Facet wręczył mikrofon Zabawie.
- Powiedzcie, towarzyszu - zawołał. - Powiedzcie coś o swojej ukochanej
pracy, o swoich kłopotach i radościach, i osiągnięciach. Proszę... - Na
ułamek sekundy przysłonił dłonią i warknął do Zabawy: - Uważać. Nic nie
mówić o mięsie...
Zabawa milczał. Stał pośrodku trybuny - jasny, groźny i niemy; patrzył
na twarze ludzi otaczających podium, pijane i znudzone, przestraszone i
zaciekawione, obojętne i tępe, i zniecierpliwione - orkiestra przestała
grać, a wszyscy rwali się do tańca; spocone dziewuchy we wstrętnych
sukienkach przestępowały z nogi na nogę. Stał i milczał, i patrzył, a
mikrofon parzył jego dłoń; wreszcie uśmiechnął się - triumfalnie i tak
wstrętnie, że jego ostra twarz stała się nagle najohydniejsza w tłumie.
Podniósł mikrofon do ust.
- Towarzysze - rzekł, a jego chropawy głos powtórzyły wszystkie głośniki
miasta. - Cóż tu mówić, to ciężko idzie. Ale powiem po naszemu, po
robotniczemu; kochamy swoją pracę. Co dzień rano budzimy się z radością,
że mamy nowy dzień przed sobą i nowe zadania, które musimy wykonać.
Pracujemy ze śpiewem i radością, z ochotą i ze szczęściem, bo wiemy, że
serca wszystkich prostych ludzi są z nami, że myślicie o nas, że
kochacie nas i naszą piękną pracę. Kochają nas nasze kobiety, nasze żony
i nasi towarzysze pracy i co jest najpiękniejsze, to właśnie to, że nas
wszystkich - kierowców Drzewa - łączy prawdziwa, ludzka przyjaźń. I że
praca nasza jest po raz pierwszy w historii naszego kraju - pracą
radości, a nie pracą niewoli, pracą wolności, szczęścia i lepszego
jutra... Wciąż trzymając mikrofon odwrócił się do Warszawiaka i wskazał
go ręką. - Oto stoi koło mnie kierowca, towarzysz pracy, mój najlepszy
przyjaciel, który będzie chciał wam powiedzieć więcej niż ja, i lepiej
ode mnie. Oddaję mu mikrofon.
Wcisnął mikrofon w drewniane ręce Warszawiaka; ten patrzył na niego
mrugając oczami.
- Co mówić? - szepnął.
- Wszystko - rzekł Zabawa. - Co chcesz. Prawdę.
Warszawiak stał nieruchomo patrząc głupimi oczyma na mikrofon. Potem
spojrzał przed siebie i napotkał tysiące oczu.
- Mówcie - syknął ktoś.
- Wal prawdę, mój przyjacielu - krzyknął wesoło Zabawa.
- Towarzysze - wybełkotał Warszawiak. - Towarzysze... To znaczy, co ja
chciałem powiedzieć? Tak jest, tak jest... Piosenki też śpiewamy, to
prawda. Kochać też kochamy... Co to ja chciałem powiedzieć?... - Zaciął
się nagle beznadziejnie. Patrzył przed siebie, potem zawył rozpaczliwie:
- Niech żyje.
- Niech żyje - powtórzyli wszyscy ludzie miasta.
Zeszli z trybuny i szli obok siebie w milczeniu, przepychając się między
tańczącymi parami. Napotkali po drodze Orsaczka; zataczał się i płakał.
- Co ci jest, bydlaku?
- Oszukali mnie - bełkotał. - Wiecie, ile kosztuje dobry wóz? Półtora
miliona, nawet dwa. A ile ja ukradłem? Siedemdziesiąt tysięcy... -
Wyciągnął z kieszeni garść pieniędzy i podetknął Zabawie pod nos. - O -
krzyknął - gówno za to mogę kupić, nie samochód. On mi tak mówił, żebym
mu woził drzewo; woziłem. A kiedy dziś przyszedłem do niego, to go już
upaństwowili i nie będzie mógł ode mnie kupować więcej drzewa. Więc
wziąłem forsę. Chodźcie, bawcie się chociaż wy...
Odtrącili go; pojechał twarzą po bruku. Poszli dalej - w kierunku ulicy,
na której pozostawili samochody; tam Warszawiak zatrzymał się przy swoim
wozie.
- Masz spluwę, Zabawa?
- No?
- Weź do ręki.
Zabawa spojrzał na niego i wyciągnął broń; żelazne oko patrzyło prosto w
twarz Warszawiaka. Warszawiak uśmiechnął się - uderzył Zabawę na odlew w
twarz: raz i drugi - rewolwer wyskoczył z ręki i chlupnął w rynsztoku.
- Wiesz za co? - cicho spytał Warszawiak.
Zabawa uśmiechnął się. Otarł krew z warg.
- Ja wiem - powiedział. - Ale po co oni mają wiedzieć? Widziałeś ich
twarze? Te głupie ryje? Cóż, mamy powiedzieć im prawdę o nas? Że nam
źle? Że się nienawidzimy? Że przeklinamy i siebie, i ich, i ziemię, i
lasy, i wszystko, co nam tylko przyjdzie na myśl? Po co? Co my ich
obchodzimy? To wszystko musi zostać z nami. A te nieszczęśliwe mrówki
muszą przecież w coś wierzyć... - Przeciągnął ręką po czole i powtórzył:
- To wszystko musi zostać z nami. Wszystko, co żeśmy przeżyli. Bardzo
złe rzeczy wydają się innym ludziom głupie i nie chcą w nie wierzyć.
Pytają: to takie jest życie? - i mrugają na siebie. A życie jest jeszcze
gorsze i jeszcze paskudniejsze od wszystkiego, co da się na ten temat
powiedzieć... - Spojrzał na Warszawiaka, który stał nieruchomo. -
Dlaczego ty im tego nie powiedziałeś? - zapytał.
- Nie mogłem - powiedział głucho Warszawiak. - Było ich tu tylu i takie
głupie mordy. Zrozumiałem, że człowiek zawsze, zawsze, zawsze jest sam.
Myślałem teraz, że strzelisz do mnie, ale też nie potrafiłeś; nic nie
potrafimy dla siebie zrobić... - Pochylił swe długie ciało ku Zabawie. -
Więc nikt - rzekł - nie dowie się naprawdę, co my, robotnicy,
przeżyliśmy w naszym raju?
- Nie - powiedział Zabawa. - I nie myśl o tym. Każda ziemia, choćby
najgorsza, jest prawdą; a każdy raj, choćby najlepszy, jest, mimo
wszystko, kłamstwem. I nic więcej nie warto na ten temat mówić. Jedźmy.
Wyjechali z pijanego, pełnego zgiełku i zaduchu miasta i znów pędzili
szosą, ku jasnym gwiazdom, ciemnym drzewom i sercu nocy - tam, gdzie
stał ich dom.
Obudził się nagle porażony chłodem; usiadł z jękiem i począł przecierać
oczy rękami. Leżał na stosie porwanych plakatów, papierków, kolorowych
serpentyn; jacyś figlarze owiązali mu wokół szyi papierową girlandę.
Bolała go głowa, wstał i chwiejąc się na nogach poszedł parę kroków
przed siebie. Miasto już opustoszało; został sam na rynku, w środku
rozjaśnionej gwiazdami nocy. Wszystkie okna miasta były ciemne.
- Warszawiak! - krzyknął. - Zabawa!... Gdzie wy jesteście, świnie?
I nagle uświadomił sobie wszystko - echo zadudniło w kamiennej pustce i
odpowiedziało: świnie. Sięgnął ręką do kieszeni, tam, gdzie schował
niedawno plik pieniędzy - kieszeń była pusta, inne również. Upadł na
ziemię i wył jak pies, waląc łbem w zapluty cement rynku. Potem podniósł
się: łaził na czworakach i gmerał rękami w tłustych papierkach,
skorupach, skórkach od kiełbasy, w plwocinach, rzygowiskach i
ekskrementach; łaził po gnojowisku tysięcy ludzi na czworakach, pełzał
zapadając raz po raz ciężko głową w stosy oślizgłych śmieci, lecz nie
znalazł ani złotówki. Podniósł głowę; gwiazdy uśmiechały się do niego z
wysoka, księżyc wychylił zza drzew swój łysy, ciekawy łeb; z pustej
trybuny patrzyły na niego twarze dostojników - dobre i szczere.
- To wy - powiedział Orsaczek. - Półtora miliona...
Wstał; chwiejąc się patrzył prosto w tekturowe oczy tamtych. Girlanda
wciąż jeszcze otaczała jego szyję i litościwie przykrywała strzępy
samodziałowej marynarki. Schylił się nagle, wyrwał z ziemi jakiś kamień
i cisnął nim w portret - tektura otworzyła się dziurą pełną gwiazd;
potem drugi i trzeci, a potem Orsaczek wskoczył na trybunę i począł
demolować ją systematycznie. Miasto spało, a w jego centrum milczący
człowiek szalał łamiąc drzewo, drąc płótna, zrywając transparenty i
druty od megafonów, gołymi rękami odrywał bariery, które przybite były
calowymi gwoździami, roztrzaskiwał tablice, darł portrety, wyrywał deski
z podium i łamał je na trzaski, przewracał budki, w których sprzedawano
piwo, i wył przy tym, od czasu do czasu.
- Pół-to-ra mil-io-na...
Z bocznej ulicy wyszło dwóch milicjańtów. Podeszli do niego od tyłu.
Szarpał się chwilę z nimi i zataczali się po pustym podium niby trójka
szalonych tancerzy; wreszcie - uderzony kolbą pistoletu w tył głowy -
wyskoczył w górę jak szczupak i upadł bezwładnie między nimi. Taszczyli
go, a nogi jego obijały się o bruk i ciągnęły bezsilne jak i girlanda.
- Cholerę w bok - powiedział jeden milicjant do drugiego. - Nie damy
rady. Spiło się ścierwo na amen.
Z daleka zobaczyli światło taksówki. Zatrzymali ją i upchnęli Orsaczka
na przednim siedzeniu.
- Co jest? - zapytał kierowca.
- Ciężko gość posiedzi - powiedział jeden z milicjantów. - Piątkę
najmarniej. Może i więcej? Obraził głowy państwa.
Kierowca gwizdnął. Orsaczek ocknął się na moment i otworzył oczy;
zobaczył przed sobą świecącą chorągiewkę licznika z napisem: wolny.
Uśmiechnął się szczęśliwie; położył rękę na liczniku i przekręcił
chorągiewkę - teraz zapalił się napis: zajęty.
- Taksówka - wybełkotał. - Taksóweczka... - Znów stracił przytomność;
głowa opadła mu między nogi.
- Co on mówi? - spytał jeden milicjant drugiego.
- A skąd ja mogę wiedzieć? - odparł drugi. - Bredzi coś. Wszyscy oni
bredzą.
- Dokąd? - spytał kierowca.
- Do bezpieki.
- Dla mnie każdy klient dobry - rzekł kierowca. - Jak zapłaci - mogę go
nawet do raju zawieźć.
Roześmiali się wszyscy trzej.
I znów przyszedł dzień; i słońce dźwignęło już swe leniwe cielsko ponad
chłodny świat.
- Świta - rzekł Zabawa. - Może zagramy w karty?
- Chyba tylko w oko - rzekł Warszawiak. - Orsaczka też diabli wzięli.
- Uciekł?
- Chyba. Miał przecież jakąś forsę.
- To dobrze - powiedział Zabawa.
- Dobrze?
- Może jemu się przynajmniej uda.
- Co?
- Nie wiem. Byle co.
- Może - powiedział Warszawiak. - Może... - Wstał i wyszedł przed barak
- mgły już uciekały i było prawie jasno. - Będę jechał - rzekł. Odwrócił
się i patrząc na puste łóżka, na poobrywane fotografie nad pryczą
Orsaczka, na walającą się na stole książkę do nabożeństwa Apostoła, na
czaszkę wyzierającą z kąta, na rozrzuconą talię kart. - Zabawa - rzekł.
- Słyszysz?
- No?
- Wierzysz w to jeszcze, co mówiłeś na początku? Zabawa stanął obok
niego: obaj patrzyli w dolinę.
- Nie - rzekł po chwili.
- W to, co robiłeś na początku?
- Nie.
- W to, co wierzyłeś na początku?
Zabawa milczał; coraz wyżej podnosiły się mgły, ukazując ich oczom
zmaltretowaną kołami ziemię.
- Nie wierzę - w wiarę - rzekł Zabawa.
- Chciałem cię zobaczyć takiego - powiedział Warszawiak i uśmiechnął
się. - Chciałem zobaczyć szmatę, która już w nic nie wierzy, i która
niczego nie potrafi już zrobić. Najpierw chciałem cię skończyć, ale
potem przyszło mi na myśl, że to drugie będzie lepsze. Człowiekowi nie
potrzeba od razu ucinać kutasa, żeby zrobić z niego szmatę, czasem
wystarczy tylko rozmawiać, czekać i przyglądać się z boku. Można mu
nawet robić manikiur, cóż to szkodzi? - Odwrócił się ku niemu. -
Zmarnowałeś ludzi - rzekł - zmarnowałeś żonę, wozy, wszystko. Apostoł,
Partyzant, Dziewiątka... Żyliśmy tu z nimi, piliśmy, mieszkaliśmy, a co
o nich wiemy? Nawet nie wiem, jak się naprawdę nazywali... Jak ty się
nazywasz na imię, Zabawa?
- Stefan. A ty?
- Tadek. Nazywam się Tadek - powiedział Warszawiak. I po chwili ciągnął:
- Przecież oni by nawet nie mogli wrócić do miasta - nikt by ich nie
przyjął, wszyscy byli spaleni. Mówili, żeby im łatwiej było żyć, a tyś
im pokazywał spluwę, mówił o wozach i oszukiwał w karty. A Wanda?
Przecież nawet nie była ładna... była jedna, i to wszystko. Czego
chciała? Trochę radości, trochę miasta... a tyś ją walił jak sukę, żeby
trzymała krótko pysk i nie budziła nas. Mój Boże, oni wszyscy przecież
chcieli tak mało, tak strasznie mało... - Przeszedł parę kroków, potem
znów odwrócił się. - Nigdzie nie można uciec - rzekł. - Tylko oni o tym
nie myśleli. Miasto? W mieście są tysiące takich jak ty: tutaj - byłeś
tylko jeden i to było lepsze. Nigdzie nie można uciec. Zamieniliście
życie w tak wielki koncentrat, że nie potrzeba nawet drutów kolczastych
i strażników, psów i karabinów maszynowych. Wystarczą przecież tacy jak
ty, tacy, którzy wierzą w coś, o czym nie są do końca przekonani. A
reszta poleci sama... - Umilkł, podniósł głowę do słońca, potem mówił
dalej: - Miałem brata i to był śliczny chłop, ładniejszy od Buźki i od
wszystkich. Przesłuchiwali go po swojemu i dzisiaj jest wariatem. Miał
taki śliczny nos, pogruchotali mu krzesłem, spacerowali mu między
nogami... - Znów umilkł. - On miał taki śliczny nos - powtórzył z żalem
- a dziś wygląda jak widmo. Żegnaj, Stefan. Żyj choćby sto lat i myśl o
tym wszystkim, co widziałeś.
- Gdzie jedziesz?
- Szukać - powiedział Warszawiak. - Szukać następnego mocnego ze spluwą.
I tych, którzy śpieszą do raju.
- Cicho - rzekł nagle Zabawa. - Słyszysz? Jadą?
- Co?
- Nowe wozy.
Patrzyli w milczeniu; a potem widzieli je, jak wyjeżdżają z szosy i
skręcają w dolinę.
- Jadą - powtórzył Zabawa.
- Tak - powiedział Warszawiak - widzę. Teraz jadą naprawdę. I czerwony
jest - ten dla Orsaczka. I dla Partyzanta także, na nim mógłby
przejechać przez piekło, nie przez zakręt. I dla Dziewiątki, i dla
Apostoła. Nowe, dobre samochody. Jadą. Teraz. Czołem...
Zabawa patrzył za nim, jak idzie; wysoki, ciemny i zgarbiony, jak wsiada
do swego wozu i odjeżdża rozrywając ciszę na strzępy; potem spojrzał na
stojący samotnie, ostatni już swój samochód - potrzaskany, brudny,
biedny i już nie do jazdy; potem przeniósł wzrok w dolinę, skąd
nadjeżdżały te nowe, lśniące, bezpieczne i wspaniałe; milczał porażony
ich blaskiem i blaskiem słońca, które poprzez mgły i chłody, wiatry i
wirujące wciąż rosy wdarło się zwycięsko na białe niebo i oblało świat
bezlitosnym blaskiem - chciał obronić się przed tym blaskiem, przysłonić
oczy, lecz nie miał sił podnieść rąk - były bezwładne i ciężkie; tak
ciężkie, jakby uczepiła się ich cała ogromna ziemia, ze wszystkimi swymi
spokojnie szumiącymi drzewami.
Index
www.pseudology.org
|
|