1955
Marek Hłasko - Ěŕđĺę Őëŕńęî
Lombard złudzeń
W naszym mieście jest wiele pięknych ulic i placów. Napisano o nich wiele pięknych wierszy, poematów, piosenek i książek; tak wiele, że zbytecznym już jest rozwodzić się nad urodą miasta. Jest tu jednak pewna taka ulica, że gdybyś szedł nią nie wiadomo jak spodlony, jej piękno i wdzięk każą ci trzymać łeb do góry; kiedy patrzysz na te wszystkie piękne, dziwne i małe domy, przychodzi ci do głowy niedorzeczna myśl, że powinni tu mieszkać sami dobrzy i szczęśliwi ludzie. Doprawdy, człowiek ma czasem ochotę przejść tą ulicą na kolanach. Na samym końcu owej ulicy, w kamieniczce ozdobionej pięknymi, brązowymi smokami, mieści się kawiarnia, o której wiedzą tylko wtajemniczeni, co w praktyce oczy - wiście oznacza, że wie o niej połowa miasta. Przychodzą tu jednak tylko ci, którzy mają do tego nie pisane jakby, lecz ściśle przestrzegane prawo; ci, którzy coś zrobili.
W tej kawiarni, przy jednym z misternie wykonanych stolików, siedział pewien młody pisarz z dziewczyną. Dziewczyna była bardzo młoda: miała śmieszną twarzyczkę dziecka, w której dziwiły czarne, poważne oczy. Miała na sobie jasną sukienkę w kratę, gdyż było to lato; nogi jej były długie, szczupłe i opalone; na te nogi zerkał już od pewnego czasu pewien staruszek z metafizyczną bródką siedzący przy oknie. Obserwacja jej nóg do tego stopnia zaabsorbowała jego wyobraźnię, iż zupełnie za - pomniał, że na jutro ma ukończyć miłosny wiersz do jednego z poczytnych tygodników. W pewnym momencie staruszek ocknął się, oblizał wargi i pochylił się nad kartką papieru; zrozumiawszy zaś po jakimś czasie, że nie jest to już opowieść o szukaniu stonki, której pisanie ukończył był przedwczoraj, począł układać gorące strofy. Pisarz i dziewczyna milczeli; przed kilkoma minutami ukończyli właśnie rozmowę, która oszołomiła i ją, i jego; tak zawsze bywa, kiedy ludzie wyznają sobie nad wyraz dobre i szczęśliwe rzeczy. Oboje bali się teraz pierwszego słowa; rzucali na siebie krótkie spojrzenia; młody pisarz od czasu do czasu chrząkał, wiedząc jednocześnie, że chrząkanie jest rzeczą idiotyczną i nie dającą absolutnie żadnych perspektyw. Wreszcie - zdławiwszy w sobie z najwyższym trudem olbrzymie ilości niepotrzebnych słów - zapytał:
- Nie wierzysz mi?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- To nie tak - powiedziała. - Wierzę ci, lecz trudno mi uwierzyć w to, co mówisz. To tak niespodziewanie... Nawet nie potrafię ci wytłumaczyć...
- Nie tłumacz mi - szepnął gorąco. - W cale nie chcę, żebyś mi tłumaczyła. Chcę tylko, żebyś uwierzyła temu, co mówię.
- Wierzę.
- Zaufasz mi?
- Chyba tak - powiedziała zaplatając z chrzęstem palce. - Chyba czy tak?
- Więc tak...
Na twarzy młodego pisarza odmalowała się niesłychana ulga. Bawiąc się filiżanką od kawy, powiedział:
- Nie masz pojęcia, jak strasznie trudno jest zaczynać wszystko od początku.
- Pomogę ci - rzekła.
- Wszystko, co mi możesz pomóc, to tylko mnie kochać. Zrobię, co będę mógł, żebyś była szczęśliwa.
- Będę szczęśliwa, jeśli tobie będzie dobrze.
- Muszę teraz iść - rzekł po krótkiej chwili milczenia. - Poczekasz na mnie tę godzinkę, dobrze?
Skinęła głową i uśmiechnęła się do niego oczami. Uścisnął jej rękę i odszedł. Dziewczyna została sama. Usiłowała skupić się i na zimno pomyśleć o tym wszystkim, co zaszło, o wszystkim, co jej powiedział; lecz wciąż jeszcze zdawało się jej, że słyszy po prostu jego głos, że miejsce naprzeciw niej wypełnione jest jego ciałem i że patrzą wciąż na nią jego oczy. Lecz nagle obraz ten się zamazał; potem wszystko poczęło się przecierać tak jak na ekranie i w pewnym momencie ze zdumieniem zauważyła, że naprzeciw niej siedzi żywa kobieta. Była także młoda, lecz wyglądała na zmęczoną ponad swój wiek; oczy miała mroczne i pełne smutku; po jakimś czasie oczy takie stają się pełne zapiekłego żalu.
- To miejsce jest zajęte - powiedziała uprzejmie dziewczyna.
- Na tym polega cały dowcip - rzekła kobieta. - Moment. Mówiłam już do pani dwa razy, lecz wyglądała pani na bardzo zamyśloną. Bałam się, że jak się odezwę głośniej, to przestraszę panią. Nie będę pani długo nudzić. Na - prawdę nie mam o czym długo mówić. Kilka słów.
- Proszę - powiedziała jąkając się dziewczyna. W serce jej wdarło się złe przeczucie. Patrzyła ze strachem na obcą kobietę i nagle zapragnęła z całej siły, aby tamta odeszła nie powiedziawszy ani słowa. Wszystko by w tej chwili za to oddała, tak jak człowiek, który boi się nieuświadomionego nieszczęścia.
- Niech pani posłucha - rzekła serdecznie kobieta. - Pani siedziała tu przed chwilą z pewnym młodym mężczyzną. Tak się już nieszczęśliwie składa, że ten rzekomy mężczyzna jest moim mężem i że z tego powodu znam go co nieco. Wiem, że panią kocha, bo to jego ulubiony pretekst od wielu miesięcy; nareszcie może chlać. zresztą, nie wykluczone, że kocha panią naprawdę. Moja rada jednak: niech się pani zastanowi.
- Nad jego miłością?
- Nad sobą. Ludzie, którzy kochają trzy razy w roku, nie czynią tego nigdy naprawdę, nawet wtedy, kiedy sami są o tym przekonani. A potem strasznie jest patrzeć, jak miłość umiera.
- Musi umrzeć?
- Czy on mówił pani, że całe życie czekał na kobietę taką jak pani?
- Tak.
- Czy mówił, że od miesięcy nie może napisać ani słowa, bo bez przerwy myśli o pani?
- Tak.
- Czy mówił, że jeśli pani zależy na tym, co on może dać ludziom, aby pani z nim została?
- Mówił.
- Niech pani posłucha - rzekła po raz drugi kobieta. - Wszystko więc się zgadza. Ale mnie się to już absolut - nie znudziło. Kilka razy już pocieszałam te wszystkie nieszczęśnice, a raz nawet, za własne pieniądze, załatwi - łam jednej z nich pewien kłopotliwy drobiazg. Byłoby mi bardzo głupio, gdyby pani również w pewnym momencie przyszła do mnie po słowa pociechy, wygląda pani sympatycznie. Proszę mnie posłuchać jeszcze przez chwilę. Kiedy pierwszy raz weszłam do tej kawiarni, byłam równie ładna jak pani. Tak, proszę nie patrzeć na mnie jak na idiotkę. Wysłuchałam tych samych słów, a ponieważ on jeszcze wtedy miał własne zęby, słowa te brzmiały tym czyściej. Radzę ci, nie wygłupiaj się. Przez pierwsze trzy miesiące będziesz zapewne bardzo szczęśliwa, że towarzyszysz człowiekowi w jego poszukiwaniach twórczych i w jego cierpieniach. Potem on popadnie w maleńką melancholię; zacznie szukać i cierpieć sam. Natomiast ty zaczniesz znajdować ślady szminki na jego koszulach, będziesz mu o trzeciej w nocy robić herbatę z cytryną, aby go ratować od kaca, a w końcu przyjdzie dzień, kiedy on stanie przed tobą i powie ci: „ Wybacz, pomyliłem się. Moje życie to ciągłe błądzenie. Muszę błądzić i szukać; gdybym nie szukał, ludzie zapomnieliby o mnie. Poznałem kobietę; nie wiem, czy będę z nią szczęśliwy, lecz dopiero teraz, przy niej, odnalazłem siebie i jeśli ona nie zostanie ze mną, nie napiszę już ani słowa...” I tak dalej. Przerwała. Milczała przez chwilę, rozglądając się po sali. Potem położyła swoją dłoń na dłoni dziewczyny i rzekła:
- A kiedy w pani życiu zrobi się już takie piekiełko, że odda się pani pierwszemu lepszemu durniowi, aby choć przez sekundę mieć złudzenie, że leży pani koło mężczyzny, ci wszyscy ludzie zrobią z pani taką kurwę, że rzeczywiście zacznie pani o sobie tak myśleć, słysząc, że „człowiek szarpie się, dręczy i męczy”, a pani nie jest go w stanie zrozumieć. Jestem już wrakiem, na który nie popatrzy żaden mężczyzna, i radzę pani, niech pani zamknie drzwi i zapomni o tym lokalu. To lombard; za - stawi pani swoje złudzenia, marzenia i pragnienia, ale nie będzie pani miała już za co tego wykupić. Te wszystkie inteligentnie wyglądające panie, siedzące tutaj, wlezą nie tylko w pani łóżko, ale w każdą myśl; będzie się pani o sobie dowiadywać takich rzeczy, od których cierpną zęby. Będą rozpruwać pani życie jak pierzynę. Niech pani pomyśli nad tym. W życiu warto mimo wszystko od czasu do czasu pomyśleć o sobie: to nie takie głupie, jakby się zdawało. Ma pani ładną suknię. Skąd?
- Cepelia.
- Jakby się pani ktoś zapytał, skąd, niech pani powie, że ma pani wuja w Paryżu. Dobre entree. Do widzenia. Wyszła. Dziewczyna siedziała przez chwilę z zapartym tchem. Staruszek spod okna ciągle patrzył na nią; w pewnym momencie spojrzenia ich spotkały się i staruszka zatkało. W kącie ktoś głośno mówił: „Brykalski się skończył”. „Jak to? - zapytał ktoś inny. - Przecież to jego debiut. Nie wiadomo, co jeszcze napisze”. „Nic już nie napisze - cerkiewnym basem krzyknął pierwszy. - Ta książka jest końcem początku”. Dziewczyna posiedziała jeszcze chwilę i wyszła. Staruszek spojrzał. za nią ze smutkiem i wrócił do swego poematu.
Na ulicy było duszno. Środkiem jezdni jechała polewaczka sikając strumieniami wody. Szofer wychylił się do dziewczyny i krzyknął:
„Lalka, uważaj, bo ci z pupki garaż zrobię! Przechodź wolniej”. Ludzie na chodnikach zaryczeli uszczęśliwieni. Polewaczka odjechała z szumem. Jakiś starszy, wykwintnie siwiejący pan, powiedział do dziewczyny:
- Niech pani naprawdę przechodzi uważniej przez jezdnię, bo może się pani nabawić kalectwa na całe życie...
- Ach, idź pan do stu diabłów - powiedziała dziewczyna żelaznym głosem. - To panu by się przydało, żeby panu obie nogi równo obcięło; siedziałby pan wtedy w domu j myślał o wieczności, zamiast szwendać się po ulicach bezmyślnie j pleść androny.
Wykwintnie siwiejącemu panu w sposób apoplektyczny zsiniał kark, a dziewczyna odwróciła się w drugą stronę i odeszła. Minęła wiele ulic, zeszła wielu rozmai - tymi schodami i, sama nie wiedząc kiedy, znalazła się nad Wisłą. Długo szła zielonym brzegiem, aż w końcu, zmęczona, usiadła wyciągając przed siebie swoje wspaniałe nogi. Słońce zachodziło; rzeką płynęła zastygła miedź. Takie obrazy można kupić na placu Szembeka; można tam zobaczyć również najwytworniejszych mężczyzn j wszystkie trzy ładne kobiety mieszkające w Warszawie. Łąki dymiły rosą. Po drugiej stronie Wisły brzegami wałęsały się mgły i nic już dojrzeć nie było można. Światło dnia wygasało i nagle dziewczyna pomyślała, że jeśli nie odezwie się do kogoś, to zapłacze jak małe dziecko; a była twarda j nie znosiła łez. Obejrzała się rozpaczliwie w bok i zobaczyła, że niedaleko niej siedzi mały piegowaty chłopiec z książką na kolanach. Przysunęła się do niego i rzekła:
- Ty pewnie chcesz zostać pisarzem, co?
- Marynarzem - odparł niegrzecznie piegowaty.
- Ile masz lat?
- Co cię to obchodzi?
- Nie możesz odpowiedzieć, bęcwale?
- Przyczepiłaś się j nie dajesz mi czytać - odpowie - dział ze złością piegowaty. - Zupełnie jakbyś mi chciała dać na kino. Osiem. Zaraz się zrobi ciemno i będę musiał wracać do chaty. A tam już nie mogę czytać.
- Dlaczego?
- Matka mi każe robić lekcje.
- Co masz na jutro zadane?
- Matematykę.
- Matematyka - powiedziała z głębokim przekonaniem dziewczyna - to rzecz idiotyczna.
- Absolutnie.
- Posłuchaj - rzekła dziewczyna. - Dam ci na kino albo nawet dwa razy na kino, ale musisz mi przyrzec jedną rzecz. Dobrze?
- Nie bądź taka cwana - powiedział piegowaty i obejrzał ją podejrzliwie od stóp do głów. - Ja jestem z tych niedzisiejszych. Powiedz najpierw, o co ci chodzi.
- Dam ci na kino - powiedziała dziewczyna - ale pod tym warunkiem, że jak staniesz się dorosłym człowiekiem, to będziesz pisarzem. Piegowaty zaśmiał się szatańsko.
- Gówno - rzekł krótko.
- Słuchaj, błaźnie - powiedziała dziewczyna i z nie - spodziewaną siłą ścisnęła jego rękę. - Dla mojej przyjemności, to możesz nawet zostać proboszczem w Pikutkowie. Ja chcę tylko, żebyś powiedział: „Zostanę pisarzem”.
I za to ci dam na kino.
Piegowaty spojrzał na nią z zainteresowaniem.
- Idiotka - rzekł z niesłychanym zdumieniem w głosie. - Czy nie rozumiesz, że słowo to jest słowo?
- Napiszesz książkę - rzekła. - Opiszesz tam miłość zwykłej, młodej dziewczyny do zdolnego pisarza. Opiszesz uczucie litości, które zawsze bierze górę nad miłością i które tyle kobiet doprowadziło do klęski. Opiszesz ich pierwszą, miłosną noc, kiedy facet stoi przed drzwiami i skamle, żeby go wpuścić do pokoju, a kiedy go się wreszcie wpuszcza, tarza się przed łóżkiem i grozi, że podetnie sobie żyły. Opiszesz zdobywanie kobiet za po - mocą szantażowania pijaństwem. Opiszesz kawiarnię, w której siedzą kobiety pięknie, może najlepiej ubrane w Warszawie, o mentalności bajzelmamy z Płońska. I wiele innych, ciekawych rzeczy. No?
- Daj mi spokój ze swoim pisarzem - powiedział groźnie piegowaty i zamknął z trzaskiem książkę. - w ogóle idź stąd i daj mi święty spokój. Jak ja raz powiedziałem, że zostanę marynarzem, to tak już być musi. Ja mam nawet nazwę statku: „Albatros”. Tylko ty jesteś baba, masz piersi i nigdy tego nie zrozumiesz. Wracaj sobie do swoich lalek, a mnie daj spokój.
- Cóż ci z tego przyjdzie, kapitanie?
- Głupia - powiedział i jego piegowata mordka rozciągnęła się w szczęśliwym uśmiechu. - Będę jeździł po całym świecie. Zobaczę wszystkie kraje. Czy ty tego nie rozumiesz?
- Jak będziesz pisarzem, także możesz podróżować. I lądem, i morzem.
- A potem będę wracał z rejsu - ciągnął piegowaty nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa dziewczyny - i będę zachodził do gospody „Pod Zardzewiałym Trupem”. Ludzie będą siadać koło mnie, a ja będę im opowiadać o wszystkim, co widziałem. I to będzie wspaniałe.
Dziewczyna podniosła się i otrzepała sukienkę.
- Jesteś durniem - rzekła. - Ilu ludziom opowiesz? Dziesięciu? Dwudziestu? Stu? I co z tego? Umrze szybko twoja gadka; jutro przyjedzie inny marynarz, opowie ciekawszą i zapomną o twojej.
Gdybyś był niezłym pisarzem, twoją książkę czytałyby setki tysięcy.
W każdym razie na pewno więcej, niż by na to zasługiwała. Sięgaliby do niej. Pamiętaliby każde twoje słowo. Dzieci by się z niej uczyły w szkołach. Mówiłbyś do wielu, wielu ludzi na całym świecie. Ale jak chcesz. Jesteś takim samym durniem jak każdy z was. Żegnaj, kapitanie.
Odeszła; słońce już wpadło za drzewa, daleko ktoś wył pijanym tenorkiem. I kiedy uszła już kawałek, piegowaty wrzasnął z całych sił:
- Dobra! Zostanę pisarzem!...
Dziewczyna drgnęła. Spojrzała na zachodzące słońce i poczęła szybko, aż do utraty tchu, biec w stronę pięknej ulicy.

Index

 
www.pseudology.org