| |
1955
|
Marek Hłasko - Ìàðåê Õëàñêî |
Kancik,
czyli wszystko się zmieniło |
Pociąg zatrzymał się na
małej stacyjce. Dziennikarz wysiadł. Szedł wzdłuż starych i śmiesznych
wagonów trzymając w ręku skórzaną walizkę. Był chmurny dzień jesienny;
na bezlistnych drzewach grubymi kroplami osiadała mgła. Człowiek, który
wysiadł z pociągu, spojrzał na niebo i wzdrygnął się ze wstrętem -
wyglądało jak brudna ścierka. Po peronie szedł zawiadowca z czerwoną
chorągiewką; był podobny do starego, wąsa - tego morsa. Człowiek, który
wysiadł z pociągu, zaszedł mu drogę.
- Daleko do miasta? - zapytał. Zawiadowca przystanął.
- Pan chce iść do miasta? - powiedział bijąc się po ręce trzonkiem
chorągiewki.
- Dlatego pytam o drogę - powiedział dziennikarz. - Następny pociąg mam
za parę godzin, jadę dalej. - Przesunął ręką po twarzy i powiedział: -
Muszę się iść ogolić. Nie spałem przez dwie noce, mam pysk bandyty. Szli
po wilgotnym żwirze peronu. Pociąg już odjechał, w mętnym powietrzu
leniwie rozpływał się dym. Szyny lśniły od wilgoci. Zawiadowca
powiedział:
- Daleko pan jedzie?
- Wystarczająco daleko.
- Pracuje pan może w zaopatrzeniu?
- Skąd panu to przyszło do głowy? Pracuję w redakcji.
- Mój syn pracuje w zaopatrzeniu - powiedział zawiadowca. - Jest w
Warszawie. Pan też z Warszawy?
- Też.
- Majewski Kazimierz, zna pan?
- Nie.
- Oni ciągle jeżdżą.
- Niepotrzebnie. Powinni siedzieć w domu.
- Dlaczego?
- Z pociągu można wylecieć. W pociągu można się zaziębić.
- W pociągu poznałem kiedyś jedną kobietę - powie - dział zawiadowca.
- I co?
- Nic. Pojechała dalej.
- To szlachetnie z jej strony - rzekł dziennikarz i ziewnął. Potem
spytał: - To co? Daleko do miasta?
- Miasto jest zaraz - rzekł stary. Wąsy miał wilgotne. Zmrużył oko i
zapytał: - Pan na pewno do fryzjera?
- Co to pana obchodzi?
- Myślałem, że pan może chce się napić jedną wódkę. Mam w domu.
- Nic się nie zmienia w tych małych, zasranych miastach - powiedział z
gniewem dziennikarz. - Sam urodziłem się w takiej dziurze. Czy tu także
jest burdel przy kościele?
- Nie. Apteka.
- Słyszałem - rzekł dziennikarz - że tu się zmieniło mnóstwo rzeczy.
Wybudowali wam coś niecoś. Czy to prawda?
- Prawda - powiedział zawiadowca. - Przekona się pan na miejscu. Do
miasta jest niedaleko. Piętnaście minut. Wstąpi pan do mnie?
- Nie - powiedział dziennikarz. - Do widzenia. Rzeczywiście, po
piętnastu minutach był już w mieście. Na rynku stało kilka furmanek;
konie drzemały zwiesiwszy łby w torby z obrokiem. Na ulicach walało się
pełno słomy; widocznie był tu dziś targ. Deszcz padał; przechodnie
kulili się z zimna.
- Gdzie jest fryzjer? - zapytał dziennikarz jakiegoś człowieka o
nieokreślonej twarzy, nieokreślonym zawodzie i nieokreślonym wieku.
- Co?
- Fryzjer.
- Co fryzjer?
- Jest fryzjer?
- Gdzie?
- Tu.
- Tu?
- Tak, tu.
- To co?
- Gówno. Rozumie pan teraz?
- Nie - powiedział nieokreślony człowiek i na jego twarzy odbiła się
męka myślenia. - Ja jestem tutejszy, panie. A fryzjer to tam zaraz. Za
winklem.
- Nie za winklem, a za rogiem.
- A to ja nie znam.
- Ale ja znam - powiedział dziennikarz. - Do widzenia.
Odszedł i zaraz znalazł fryzjera. Nad drzwiami wisiał mosiężny talerz,
na wystawie - lalka w uczesanej peruce wpatrywała się bezmyślnymi oczyma
w szarą pustkę ulicy.
Dziennikarz wszedł.
- Dzień dobry - powiedział.
- Dzień dobry - odparł fryzjer. - Niech pan siada. Dziennikarz usiadł i
wyciągnął nogi. Parował zmęczeniem: jechał już trzecią noc, widział
mnóstwo twarzy, poznał wiele faktów, wiele razy usiłowano go oszukać -
marzył, aby wrócić już do Warszawy i wyciągnąć się we własnym łóżku.
Miał małą, czarną dziewczynę o twarzyczce podobnej do Mickey Mouse; cały
czas wściekał się na myśl, że w jego własnym wygodnym łóżku, z jego
własną, małą dziewczyną być może śpi kto inny.
Fryzjer założył mu serwetkę na szyję i powiedział:
- Pompkę pan wyjął?
- Jaką pompkę?
- Pan nie na rowerze?
- Nie - powiedział dziennikarz. - A co? Kradną?
- E - powiedział fryzjer - żeby kradli, to nie. Ale kierownik samopomocy
zgubił swoją pompkę; jego wentyl spuszcza, więc lepiej jednak wnieść.
Tak to bywa w życiu, rozumie pan?
- Rozumiem - powiedział dziennikarz i spojrzał na fryzjera.
Fryzjer był stary: miał łysą głowę pokrytą śmiesznym kaczym puchem,
odstające, zwiędłe uszy i bystre spojrzenie czarnych ślepek.
Zapytał:
- Mycie będzie?
- Nie.
- Nie będzie - powtórzył. Zatopił szpony we włosach dziennikarza i
powiedział: - Główkę niżej. To co? Strzyżenie i golenie?
- Strzyżenie i golenie.
- Mycia nie będzie?
- Nie będzie.
- Ach - powiedział i na twarzy jego odmalowało się niesłychane
skupienie.
Milczał przez chwilę, patrząc na dziennikarza wzrokiem chirurga, potem
rzekł:
- Pana ostrzyc w kancik?
- Broń Boże. Normalnie.
- Oczywiście - powiedział. - Oczywiście, że normalnie. Panie, teraz w
kancik to już nikt nie chce. Przedtem to się strzygli. A przeważnie
łobuzeria. Tu mieszkał taki jeden, parę domów dalej. Niejaki Loniek
Maciejewszczak. Zawsze przychodził do mnie w sobotę i mówił: „No, panie
Sobisiak! Ostrzyżesz mnie pan teraz legalnie, w kancik. Tylko żeby mnie
się włos trzymał pięknie, bo inaczej to pan mnie znasz!” On tak mówił.
Panie, to był grandus! Największy w całym mieście. Mówię panu: pan by
nie chciał od niego dostać w mordę.
Wierzy mi pan?
- Absolutnie - powiedział dziennikarz i poprawił się w fotelu.
- On miał koleżków. Rzecz jasna, że także samo grandę. Co sobota
wychodzili pod kościół i grali w taką grę f r a j e r n a k r e s c e.
Rysowali na chodniku kreskę i kto by nie przeszedł, dawali mu blachę w
czoło.
- Po co?
- A tak. Dla hecy. Teraz, to już ich nie ma. Zmieniło się.
- Zmieniło się?
- O, tak - powiedział z ożywieniem fryzjer. - Samo się nie zmieniło,
ludzie wszystko zmienili. Prawdę powiedzieć, to wszystko się zmieniło.
Fabrykę nam tu budują, pan wie? Instrumenta muzyczne będzie się tu
robić, chłopaków już posłali gdzie indziej na naukę. Przed wojną był
tutaj tylko jeden fachowiec od instrumentów. Organy naprawiał.
Trunkowiec. Mówiło się do niego „mistrzu”. On sam mówił:
„Wy, gówniarze, musicie mówić do mnie mistrzu. Ja jestem człowiek od
delikatnej roboty. Jeśli mnie tu szlag trafi, to wszyscy zdechniecie w
grzechu, bo kościoły zamkną - kościół bez muzyki nie ma u Boga żadnej
zasługi, choćbyście nawet po dziesięć złotych na tacę dawali!” No i
mówiło się do niego tak, jak chciał. Pił. Pił tak, jak tu nikt jeszcze
nie pił i nigdy już pić nie będzie. Czasem trzy dni, a czasem pięć.
Chodził po mieście i krzyczał: „Otrząsam pył z moich nóg i przeklinam!”
Ewangelię znał, ciągle w kościołach siedział. Po łacinie też się
potrafił wyrazić. U mnie się strzygł. Także samo w kancik. A pana jak
ostrzyc? W kancik?
- Normalnie - powiedział dziennikarz i westchnął. Lustro, przed którym
siedział, opstrzyły muchy. Dzienni - karz patrzył przez długą chwilę na
czarne kropki, potem zapytał: - No i co z nim?
- Z nim? - powtórzył fryzjer. - Nic z nim. Umarł. Przed śmiercią
krzyczał: „Nie ma Pana Boga, wy gówniarze! Jak chcecie posłuchać muzyki,
to załóżcie sobie elektrykę i kupcie radia zamiast chodzić do kościoła!”
Wódka go zgubiła. Teraz to już tak nie piją. Wszystko się zmieniło,
czasu nie ma na łobuzerkę. Wielkie rzeczy tu idą, panie. Ludzie się
pozmieniali: pracują, mają fachy, całkiem inaczej myślą. Ja też, panie,
inny człowiek jestem. Chyba rzucę to fryzjerstwo do cholery. Krem?
- Tak - powiedział dziennikarz. Spojrzał na fryzjera i rzekł: - Stary
pan już jest. Teraz, na stare lata, fach zmieniać? Ciężko panu będzie.
- Tak - powiedział fryzjer - stary jestem. Pan nawet nie wie, jaki stary
jestem; mam prawie osiemdziesiątkę. Córka moja jest w Wenezueli, mam
wnuka, panie. Chce pan zobaczyć fotografię?
- Po co? - rzekł dziennikarz. - Cóż mnie, u diabła, obchodzić może
pański wnuk?
- No, właśnie - powiedział fryzjer marszcząc czoło. - Co pana może
obchodzić mój wnuk? A czasem by się chciało pogadać. Ale nie ma z kim.
Dawniej, bywało, ludzie siadywali przed domami, gadali, plotkowali.
Teraz to już nie. Nie mają czasu: albo długo pracują, albo idą gdzieś do
kina, mają radia, młodziaki lubieją sport. A ja, panie, taki człowiek
znowuż jestem, że najbardziej lubię towarzystwo. Słowo to jest zawsze
słowo. Dawniej ludzie więcej rozmawiali z sobą niż teraz. Byli tacy, co
potrafili opowiadać. Burmistrz tu był kiedyś. To on zawsze jak
przychodził do mnie, mówił: „No, panie Sobisiak, opowiadaj pan!” Strzygł
się także samo u mnie.
- W kancik? - zapytał dziennikarz. Fryzjer zastanowił się.
- Nie - rzekł po chwili - on był łysy jak księżyc. Ale jego żona miała
kochanka. Miał piękny włos i strzygł się w kancik. Heca była z tym
kochankiem, mówię panu! Wszyscy o tym wiedzieli, tylko sam gospodarz
miasta nic a mc.
- Przestań pan, do diabła - powiedział dziennikarz. Znów pomyślał o
swojej Mickey Mouse i mózg ścierpł mu z przerażenia; oszukiwano go raz
przez czas bardzo długi, kiedy był jeszcze nic nie znaczącym
debiutantem, i teraz, gdy wybił się jakoś z niesłychanym trudem o pół
cala w górę - wiedział dobrze, iż nigdy już nie będzie w stanie uwierzyć
drugiej dziewczynie, że kocha go za darmo i dla niego samego.
- Pan myśli, że ja kłamię? - zapytał fryzjer.
- Nie chcę tego słuchać - powiedział dziennikarz. - W mieście, w którym
mieszkam, większość kobiet myśli w tej chwili, że socjalizm zaczyna się
od tyłka, a nie od głowy. Mam tego dosyć.
- Jesteś pan młody - powiedział fryzjer - i słuchaj pan, co do pana mówi
stary człowiek. Tu kiedyś, panie, to miały baby kochanków. Czasem mąż
nakrywał taką i wtedy całe miasto przylatywało patrzyć, jak ją tłucze
obcasami po pysku. Barcikowski niejaki tu mieszkał, rymarz. Złapał raz
gacha u żonki; jego won po schodach, a ją bił cały tydzień i pytał:
„Mów: to ostatnie - moje?” Bo trzeba panu wiedzieć że oni mieli pięcioro
dzieci, a ostatnie urodziło się pół roku temu i było rude. Barcikowski
brunet, włos miał jak drut i nie mógł uwierzyć, że to ostatnie, to rude,
to też jego. Więc bił ją i pytał: „Mów: moje czy nie moje?” Po tygodniu
ona umiera i mówi do niego ostatnie słowa: „ To piąte twoje, ale czworo
tamtych nie”. Potem skonała. Barcikowski wypił butelkę, wziął siekierę i
- wszystkie pięcioro. Tak, panie. Różne hece tu były w miasteczku. Teraz
to już nie. Wszystko się zmieniło; budują, pracują, to i na głupoty nie
ma czasu. Teraz, panie, ważniejsze rzeczy każdy ma na głowie.
Przestał mówić. Odszedł o krok i przyglądał się siedzącemu na fotelu
wzrokiem człowieka, który ukończył w tej chwili największe dzieło
swojego życia. Potem po - wiedział.
- Gotowe. Mycia nie będzie?
- Nie będzie mycia - powiedział dziennikarz. - Nie wybiera się pan
czasem do Warszawy?
- Stary już jestem - powiedział fryzjer pobrzękując narzędziami. - Nie
dla mnie taka podróż, panie.
- Zobaczy pan ludzi.
- Wszędzie są ludzie.
- Tak - powiedział dziennikarz. - Dobrze, że przy - szedłem do pana,
panie starszy. Wracałem w złym humorze. W terenie ludzie bujają, boją
się. Teraz będzie jakoś przyjemniej wracać.
- Wracać jest zawsze przyjemnie - powiedział fryzjer. - Dom to jest dom.
- Nie o to chodzi. Ale przyjemnie jest zobaczyć, że człowiek w małym,
zasranym mieście, w takim mieście, gdzie bez przerwy pada deszcz i bez
przerwy jest błoto, gdzie nie ma światła, gdzie jak jedną dziwkę boli
ząb, to już nie ma nocnego życia - zupełnie zmienił się człowiek. To
jest przyjemnie zobaczyć.
- Tak - powiedział fryzjer. - No, cóż? Czasy są wielkie, to i człowiek
się zmienia. Ja, panie, zupełnie się zmieniłem.
- Przyjedź pan kiedy do Warszawy.
- Umrę chyba niedługo.
- Jak pan chce.
Dziennikarz wyszedł i znów brnął błotem przez rynek; konie, tak jak i
przed godziną, drzemały ze zwieszonymi łbami. Na furkach spali pijani
chłopi. Deszcz padał; miasto jak wstrętny, plugawy grzyb nasiąkało
wilgocią. Dziennikarz idąc gwizdał.
Na stacji zawiadowca powiedział do niego:
- No i co? Ostrzygł się pan?
- Tak - powiedział dziennikarz i uchylił kapelusza.
- Zajdzie pan do mnie? - zapytał zawiadowca.
- Teraz mogę zajść - powiedział dziennikarz i wszedł za zawiadowcą do
jego budki. Zawiadowca nalał.
- Najlepszego - powiedział dziennikarz.
- Najlepszego - rzekł zawiadowca. - Ten fryzjer, co pana strzygł, to
porządny chłop. Ja sam strzygłem się u niego, kiedy jeszcze miałem
włosy.
- Nawet wiem, jak.
- Jak?
- W kancik.
- Skąd pan wie?
- Prasa wszystko wie - powiedział dziennikarz. - To dobry, stary facet.
On ma jasny łeb i dużo rzeczy potrafi zobaczyć. - Klepnął zawiadowcę w
kolano i zapytał: - Wszystko się zmieniło, tak czy nie?
- Tak - rzekł zawiadowca.
- Nalej pan jeszcze - powiedział dziennikarz. - Napijemy się za zmiany.
Ja sam jestem z małego miasteczka. Jak człowiek się urodzi w takim małym
miasteczku, to potem przez pół życia myśli, że nic się na świecie nie
zmienia. W dupie mam małe miasteczka! Cieszę się, że wszystko się
zmieniło, że ludzie się zmienili, że baby się zmieniły. Cześć!
Podniósł w górę kieliszek i wtedy zobaczył w lustrze swoje oczy.
Podszedł machinalnie i ujrzał, że jego głowa ostrzyżona jest w plugawy,
ohydny kancik. Nie wypiwszy wódki, wyleciał na peron i odjechał do
Warszawy. Minęło wiele miesięcy, a on ciągle myślał:
„Zadrwił ze mnie ten dureń - czy nie?”
Index
www.pseudology.org
|
|