| |
1955
|
Marek Hłasko - Марек Хласко |
Finis
perfectus |
Ten człowiek miotał się
i cierpiał od długiego już czasu. Nie wiem i nikt - łącznie z nim chyba
- nie wie, której nocy po raz pierwszy zaczął nim trząść zimny, jadowity
strach; nikt nie wie, kiedy narodziło się w nim owo podobne do wrzodu
pełnego materii uczucie, które życie jego zamieniło w koszmarny ciąg
pijackich wieczorów, nocy spędzanych w komisariatach i skacowanych
poranków. Nikt nie wie, którego dnia oczy tego człowieka stały się po
raz pierwszy białe, i nikt nie zna dnia, w którym z serca jego odeszła
wszelka nadzieja i w którym serce jego zamieniło się w kupkę
pokurczonych mięśni, odmierzających pełen przerażenia czas. Nikt -
łącznie z nim - nie wiedział tego.
Ale wszyscy wiedzieli, że ten człowiek boi się, że żyje strachem, że
jego własny cień, kroczący za nim lub przed nim, przypomina mu stale
pewne miasto, gdzie na jednym z mostów pozostał cień jakiegoś człowieka,
którego imienia nie dowiemy się nigdy, choćby nawet każdy z nas na ziemi
tej przeżył tysiąc szczęśliwych lat. Gdyby człowiek ten bał się własnego
cienia, nie pisałbym jego historii, gdyż wątpię, aby dziś zaciekawiła
kogoś historia człowieka, który żył strachem przed własnym cieniem. Lecz
było przecież wręcz przeciwnie - człowiek ten pragnął do końca ocalić
własny cień, nie chciał przed nim uciec i pragnął, aby z jego śmiercią
umarł także jego cień.
Nie wiem, czy powinienem powtarzać historię tego człowieka, gdyż nie
byłem jego przyjacielem: trudno przyjaźnić się z czymś, co straciło
oczy, serce i duszę, a pozostało tylko kupką strachu. Lecz spotykaliśmy
się czasem. I ten człowiek mówił wtedy do mnie:
- Mieszkam w północnej dzielnicy miasta. Niech ją szlag trafi. Nocą nad
moim domem latają odrzutowce; gdzieś tam niedaleko jest lotnisko. One
mają na skrzydłach światła, zielone i czerwone. Często patrzę w górę i
wydaje mi się, że za chwilę jedno z tych świateł oderwie się, spadnie na
ziemię, a wtedy cała ziemia stanie się takim przeklętym, wielkim
światłem zielonym lub czerwonym. Jak pan myśli?
- Co?
- Mów pan: zielone czy czerwone?
- Nie wiem.
- Wy niczego nie wiecie - mówił. - Gdybyście wie - dzieli, gdzie
jesteście, mielibyście wszyscy inne oczy. Albo w ogóle nie mielibyście
oczu.
- Czym byśmy patrzyli?
- Czym patrzą umarli?
- Jak na nieboszczyka, czuję się stosunkowo rześko.
- A może - bełkotał chwytając mnie za ramię - będzie to coś takiego jak
słońce? Jak ogromne słońce, które zbliży się nagle z niesłychaną
szybkością i wszystko za - mieni się w zasrany popiół? Jest to zupełnie
możliwe; ktoś zresztą pisał już o spadającym słońcu.
- Oczywiście - powiedziałem wtedy z uśmiechem, choć mróz przeszył mi
kręgosłup. - Ja nawet wiem, kto wtedy ocaleje. Ocaleją tylko dwie osoby.
Jedną z nich będzie mój wuj, który przepił wszystko, stracił poczucie
czasu i od lat trudni się wyłącznie regulowaniem zegarka.
On powstanie z popiołów: najpierw nakręci swój zegarek, a potem będzie
usiłował pożyczyć dwadzieścia złotych na wódkę. Drugą osobą będzie babka
klozetowa z szaletu na Krakowskim Przedmieściu. Być może także, iż z
popiołów powstanie pewien wielki polski aktor i wtedy okaże się, że w
swoim czasie pochowano go wyłącznie przez omyłkę.
- Głupcze - powiedział. - Tańczymy wszyscy kankana na wulkanie. Jesteś
pan takim samym głupcem jak wszyscy: dziś każdy człowiek jest tylko
głupcem. Czy pan się łudzi, że pan o tym nie myśli? Myli się pan.
Wszyscy o tym myślimy. Biedna, zasrana ludzkość. Świat zbyt daleko
zabrnął w zbrodnię, aby cokolwiek mogło powstrzymać szalone ręce. Pan
myśli, że panu uda się cokolwiek napisać? Pan myśli, że panu uda się
kogoś wzruszyć? Biedny głupcze. Dzisiaj żadne ludzkie cierpienie nie ma
formatu. Miłość. Ból. Zazdrość. Nadzieja. To suche patyczki: można je
przesadzać, lecz na żadnym z nich nie zakwitnie już nic zielonego.
Cierpienie także nie ma formatu. Wszystko zamazało się w strachu i
zbrodniach. Dostojewski, który wzruszał mnie zawsze najbardziej i w
którym mogłem doczytać się zawsze, czego tylko chciałem, jest dzisiaj
śmiesznym głupcem razem ze swoim obłędem i kwikami duszy: dziś nie
przerazi on nawet nie zdeflorowanej pensjonarki. Dziś świat cały jest
martwym domem. Jest olbrzymim obozem koncentracyjnym, tak wielkim, iż
nie potrzeba kolczastych drutów, gdyż i tak nie ucieknie się nigdzie.
Można tylko kontemplować zagładę.
- Jeszcze nie wszystko stracone - powiedziałem. - U nas w Polsce nie ma
obecnie sytuacji bez wyjścia. Kiedy przegrywa się już wszystko, zawsze
można zostać krytykiem literackim lub wziąć się za przekłady z języków
obcych. To nadzieja, która nigdy może nie opuszczać człowieka. Pomyśl
pan o tym. Do widzenia.
Traciłem go z oczu, nie widzieliśmy się miesiącami.
Zawsze się zgrywałem przy nim, gdyż nie miałem siły, aby prowadzić z nim
dyskusję; pamiętałem zbyt dobrze getto, powstanie, wrzesień i z chwilą
kiedy zacząłem tylko o tym myśleć. znów czas tamten powracał i móżdżek
mój kurczył się przerażeniem. Unikałem tego typka: pachniał zgliszczami
września, miał oczy rozstrzeliwanych Żydów, pachniał tak, jak w sierpniu
roku czterdziestego czwarte - go pachnieli ludzie. którzy leżeli po
kilka tygodni patrząc wyżartymi oczyma w płonące niebo - nie miał ich
kto grzebać. Lecz człowiek ten nie miał gipsu w ustach - dlatego go
unikałem, dlatego wolałem myśleć o nim jak o umarłym. Życie zmusza
nieraz do wielkiego okrucieństwa, jakim jest unikanie; jeśli chcemy, by
nasze żywe noce nie przynosiły nam obrazów udręki - w myślach grzebiemy
nawet tych, którzy żyją dziś między nami. Czy nie zdarza się nam nieraz
unikać matek, które straciły wszystkie dzieci; ojców, którzy nigdy już
nie będą ojcami; córek, które nie mają się do kogo przytulić. kiedy przy
- chodzi na nie miłosna udręka? Tak samo i ja - unikałem go, ot i
wszystko. Ostatni raz spotkałem go podczas festiwalu. Ulicami szły
tłumy, wrzeszczano, śpiewano: miasto napełnione było kolorową wrzawą.
Stałem na brzegu chodnika. Nagle trącił mnie w ramię on. Był blady;
można było z łatwością poznać, że człowiek ten prowadzi życie łajdaka.
Mówił:
- Oto masz pan maskaradę w skali monumentalnej. Ci młodzi ludzie
przyjechali tutaj, aby tańczyć, kochać się, śpiewać o pokoju. Za rok czy
za dwa, jeśli zajdzie potrzeba, da im się do ręki automaty Thompsona, na
- palm, tyfusy i syfilisy w kondensatach; wyposaży się ich w podręczne
apteczki i pewną ilość aktualnych haseł; będą się rżnąć i zabijać,
mordować i pożerać, niszczyć i palić w sposób dotychczas nie spotykany.
Kolorowe czapeczki nie ocalą ludzkości. - Popatrzył na mnie rozwodnionym
wzrokiem i wybełkotał nagle: - Może jest to zresztą niezbędne? Ludzkość
zabrnęła w zbrodnię, z której nigdy już się nie wywikła. Spustoszenie
moralne, jakie niósł strach przez lat piętnaście, jest już nie do
naprawienia. Na miejsce starych zbrodni powstaną nowe, wobec których
tamte będą jak grzyby przy drzewach. Ale za lat dwieście drzewa te będą
już tylko śmieszne; będą one zapałkami przy fabrycznych kominach. Niech
raz skończy się ta cała męka. Może wtedy, kiedy na tej planecie zostanie
tysiąc osób, nauczą się one żyć? Dziś nie ma takiej zbrodni, której nie
mógłby popełnić człowiek w imię wielkiego strachu. Wielki strach zwalnia
od wszystkiego i załatwia wszystko. Wielkie rany trzeba leczyć wielkim
bólem.
Los jest jednak złośliwy. Ten człowiek nie zginął od płomieni napalmu.
Ten człowiek nie zginął od żaru bomb termojądrowych. Ten człowiek nie
poniósł śmierci na szańcach, barykadach i gruzach. Ten człowiek nie
zginął w okopach, nie zabiła go nawet kula z małokalibrowego pistoletu.
Nie. Przechodził pewnego razu nieuważnie przez jezdnię i wpadł pod
ciężarówkę z pomidorami, która jechała z umiarkowaną szybkością i którą
prowadził starszy, umiarkowany kierowca. Dostał się pod koła i padł
natychmiast z pękniętym kręgosłupem. Przewieziono go do szpitala.
Kiedy poszedłem, aby go odwiedzić - odszedł już był w krainę, o której
Hamlet powiada, że jest tylko milczeniem. Stałem na szpitalnym korytarzu
i paliłem papierosa. Podszedł do mnie pielęgniarz; miał twarz starej,
mądrej żaby.
- To pański znajomy? - zapytał.
- Były.
- On nie miał nikogo?
- Nikogo.
- Nikt tu do niego nie przyszedł - powiedział. - Szkoda. Przykro czasem
patrzeć, jak ktoś umiera samotnie. On tak umierał.
- Długo?
- Umieramy całe życie - powiedział pielęgniarz i jego żabia twarz
zrobiła się smutna. - Ale on męczył się cholernie. Przykro było patrzeć.
Dzień. Dwa. Trzy. Strasz - nie cierpiał. Wył tak, że przez trzy dni nikt
ani na sekundę nie zmrużył oka. To było paskudne.
- Paskudne - powiedziałem; bolała mnie głowa, gdyż nie znoszę zapachu
szpitala.
- On umarł już dwa dni temu - powiedział pielęgniarz - a ja ciągle czuję
się tak, jakbym wczoraj wypił za dużo. - Popatrzył na mnie i powtórzył:
- Jak Boga kocham, że tak się czuję.
- Wiem o tym - powiedziałem. - To musiało być naprawdę przykre.
Znów popatrzył na mnie spod zmrużonych powiek.
- Przykre? - powtórzył. - Pan o tym wie? Co pan może wiedzieć o tym. Co
pan może wiedzieć, co człowiek czuje, kiedy umiera ktoś drugi i przez
trzy dni, przez trzy noce, przez siedemdziesiąt dwie godziny, bez
przerwy, wyje tylko jedno słowo: żyć.
- Tak - powiedziałem gasząc papierosa. - Co my wszyscy możemy o tym
wiedzieć? Do widzenia.
Index
www.pseudology.org
|
|